Otóż zdarzyło mi się załapać wirusa grypy 1 stycznia, czyli w dniu świątecznym. Kolejny dzień to także był dzień wolny od pracy. W takie dni podobnymi do mnie pacjentami opiekuje się tzw. pomoc nocno-wyjazdowa. W związku z tym, że 2 stycznia utrzymywała się u mnie nadal wysoka, przekraczająca 39 stopni gorączka a leczenie prostymi, domowymi sposobami jej nie obniżało postanowiłam szukać tam właśnie pomocy. Zatelefonowałam. Pierwszy telefon odebrała najprawdopodobniej pielęgniarka i poleciła kupić pyralginę i łykać. Co też uczyniłam.
Jednak po południu, gorączka nadal nie ustępowała, zadzwoniłam ponownie. Odebrał miły Pan i oddał słuchawkę lekarzowi. Pan doktor polecił podwoić dawki leków przeciwbólowych i leżeć. Zapytałam go wtedy czy tak długo utrzymująca się gorączka nie jest przypadkiem zagrożeniem przy mojej chorobie niedokrwiennej serca. Usłyszałam, że do gorączki nie jeżdżą, a ja mam dużo pić i leżeć. W ten sposób leczono mnie przez dwa dni telefonicznie. A przecież, czy pacjent prosi, czy nie prosi taką placówkę o pomoc, to NFZ przekazuje na to pieniądze i to wcale niemałe.
Zainteresowanym mogę podać adres przychodni. Myślę, że parę innych osób ma podobne doświadczenia. Na szczęście żyję i mimo osłabienia jakoś funkcjonuję. Ale było naprawdę groźnie. Lepiej nie myśleć, co byłoby, gdyby był to inny szczep wirusa grypy.
Z poważaniem
Imię i nazwisko do wiadomości redakcji
Napisz komentarz
Komentarze