Testy maturalne, ustawione na bardzo niskim poziomie, realnie nie sprawdzają kompetencji i wiedzy, lecz podatność na różne kalki i schematy myślenia. Czyli właściwie są testami na intelektualny konformizm i koniunkturalizm, co jest oczywiście obraźliwe i dyskryminujące w stosunku do setek tysięcy młodych, ambitnych ludzi. Oni wcale nie chcą być nowymi „prolami” z „Roku 1984” Orwella.
Tegoroczna matura z języka polskiego została tak skonstruowana, jakby dziewiętnastolatki były małymi dziećmi, które są w stanie przyswoić tylko banalne schematy. To rodzaj przedpotopowego myślenia, bo w tym wieku ma się już nieporównanie większe możliwości i potrzeby intelektualne. Przypomnijmy tylko, że w czasach gdy wykształcenie nie było powszechnym dobrem, czyli na początku XIX wieku dziewiętnastoletni Jean-Francois Champollion został profesorem historii starożytnej na uniwersytecie w Grenoble. Po dwustu latach od tamtego wydarzenia dziewiętnastolatków traktuje się w Polsce jak infantylne stworzenia, niezdolne do samodzielnego i twórczego myślenia.
Egzamin maturalny z matematyki na poziomie podstawowym to w 2013 r. zadania bez trudu rozwiązywane 300, a nawet 400 lat wcześniej i problemy matematyczne praktycznie na XVII wieku się kończące . Taki zestaw zadań nie sprawdza żadnej matematycznej kompetencji, a tylko elementarne schematy rachunkowe. To jest po prostu promowanie ciemnoty i niebywałe zaniżanie poziomu. A jeszcze wystarczy zaliczyć 30 proc. tych bardzo łatwych zadań (podobnie jest w wypadku innych przedmiotów), by zdać maturę. De facto nie jest to zatem żaden egzamin dojrzałości, lecz test wymuszonej niedojrzałości, bo młodzi ludzie wcale tak traktowani być nie chcą. Wiedzą, że takie nędzne i pozorne wykształcenie nic im nie daje, a wręcz zamyka im wiele życiowych szans rozwoju. Niski poziom jest więc oszustwem, a nie pomocą.
Maturalne egzaminy są celowo łatwe i głupie, żeby nie zaniżać wyników statystycznych, i żeby w świat nie poszedł komunikat, że system edukacyjny w Polsce jako całość jest nic nie wart. Kiedy jednego roku zdarzyły się trudniejsze zadania i jedna trzecia uczniów egzamin oblała, w następnym roku natychmiast to naprawiono, zaniżając i tak już niską skalę trudności. Nikt nie próbował wskazać przyczyn złego przygotowania uczniów do trochę trudniejszych zadań, choć te przyczyny są powszechnie znane i wynikają z niskiego poziomu i niewydolności całego systemu edukacyjnego. Jeśli na wejściu jest szmelc, to i na wyjściu lepiej być nie może. I nie jest to wina uczniów, a przynajmniej ta ich wina jest znikoma w stosunku do winy odpowiedzialnych z politykę edukacyjną państwa.
Ileż to razy mówiono, pisano i dowodzono, że poprzednia minister edukacji Katarzyna Hall kompletnie się do tej roli nie nadawała. I jaki był efekt? Donald Tusk powołał osobę jeszcze mniej kompetentną, co wydawało się niemożliwe. I Krystyna Szumilas konsekwentnie sprowadza polską edukację do - jak mówią licealiści – „poziomu gleby”, a obecne matury są na to najlepszym dowodem.
Można by sądzić, że produkowanie ćwierćinteligentów czy ewidentnych nieuków jest skrajną głupotą i olbrzymim marnotrawstwem z punktu widzenia państwa, bo bardzo upośledza je w międzynarodowej konkurencji i nie pozwala przeskoczyć pewnego poziomu cywilizacyjnego rozwoju. Wydaje się to oczywiste i powinno być rozumiane przez rządzących. Ale nie jest. Nie można tego tłumaczyć nieudolnością i fatalnym doborem kadr, bo w Polsce są ludzie znający się na edukacji, a przynajmniej wiedzący, gdzie można szukać dobrych rozwiązań. Nie można też tego tłumaczyć niskimi możliwościami uczniów, bo to ewidentny fałsz. Polskie nastolatki w USA, Kanadzie, Wielkiej Brytanii czy Niemczech akurat należą do najlepszych w testach kompetencji, więc problem tkwi w systemie - tu, w Polsce. A jeśli tak, to trzeba przyjąć, że istotą polskiego systemu edukacyjnego jest obecnie produkowanie nieuków i automatów do rozwiązywania głupawych testów.
Tylko w propagandzie, i to całkiem topornej, Platforma Obywatelska i obrastające ją medialne oraz formalnie opiniotwórcze i kulturotwórcze huby mają coś wspólnego z dobrym wykształceniem, inteligenckością, racjonalnością, inspirowaniem się nauką, wyrażaniem szacunku dla naukowców i naukowej metody. Na co dzień ten złożony układ pasożytniczy funkcjonuje w absolutnej izolacji od tego, co jest mu przypisywane. Mówiąc bez ogródek, mamy do czynienia z nowym wcieleniem tego, co 29 lutego 1968 r. Stefan Kisielewski nazwał „dyktaturą ciemniaków”, za co potem został skatowany przez nieznanych sprawców i pozbawiony pracy.
Kisiel mówił o „ciemniakach”, odnosząc to do schyłkowej, rzeczywiście siermiężnej intelektualnie i kulturowo ekipy Władysława Gomułki. Obecnie mamy do czynienia z ciemniakami nowego typu, czyli ciemniakami modnymi (jak żona modna w satyrze biskupa Ignacego Krasickiego). Czyli są tylko przebrani i ustylizowani na ludzi, jakimi w żadnym razie nie są. Ciemniaki modne same nie mają ambicji i szerokich horyzontów, ale nie jest to powszechnie dostrzegane, bo mają odpowiednio zakomponowane tło. Otaczają się jeszcze większymi nieukami i ignorantami od siebie, więc na ich tle mogą odgrywać role kompetentniejszych.
Jaki interes mają ciemniaki modne w zaniżaniu poziomu edukacji, nauki i kultury? Mają interes zasadniczy, czyli totalną lemingizację społeczeństwa. Chodzi o wychowanie mało kumatych, niektrytycznych i nie buntujących się maszynek do głosowania oraz klakierów. To instrumentalne i poniżające traktowanie milionów Polaków, szczególnie młodych, jest oczywiście obrzydliwe i wielu to dostrzega, źle czując się w rolach lemingów z rządowej farmy hodowlanej, których to ról często przecież wcale nie wybierali. Dlatego się buntują.
Polacy nie chcą być robotami, nie chcą być degradowani do roli dyspozycyjnych nieuków. I bunt tych, którzy często wbrew własnej woli zostali obsadzeni w roli robotów, doprowadzi do zmiany. Wiele wskazuje na to, że całkiem szybko.
Stanisław Janecki, wPolityce.pl
Napisz komentarz
Komentarze