Udany zakup modnego ciucha to była dopiero połowa sukcesu. Nabyty najczęściej wymagał różnych przeróbek i odpowiedniego dopasowania do figury posiadacza. Niektórzy, niekoniecznie zwodowi, krawcy potrafili dokonywać cudów, a o ich umiejętnościach krążyły legendy. Ceny za wskazaną, przeróbkową usługę były wysokie, a terminy długie. Mistrzowie w swoim fachu byli oblegani przez klientów. Zamówienia zwykle przyjmowały ich żony, trzeba było napracować się nieźle, żeby je przekonać, bo one zawsze chroniły mężów przed nawałem pracy. Jeśli zlecenie przyjęto i ustalono datę wykonania usługi, odetchnąć można było z ulgą. Nie znałem przypadku, by krawiec zawalił termin i jakość wykonania. Dbał o swoją renomę.
„Szymon” dość często nosił zakupione rzeczy do przeróbek. Chłopcy ubrani tak jak on, mogli śmiało szpanować, spacerując nie tylko po ulicach Warszawy, po rynku Starego Miasta, po Francuskiej - główna ulica Saskiej Kępy - czy na szlifie, to znaczy po Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie, albo przy Domu Prasy. Wymieniłem najbardziej znane marszruty, deptaki stolicy, ale my, również tomaszowianie, wracaliśmy do siebie i defilowaliśmy po naszych deptakach, czyli Placu Kościuszki, Alejach Wojska Polskiego (obecnie Piłsudskiego) i alei Wyzwolenia (obecnie św. Antoniego). Właśnie w tych miejscach mogliśmy do woli szpanować, wzbudzając zachwyt i zazdrość wielu młodocianych przechodniów. Jeżeli przypadkiem nie zostało się zauważonym, należało defilować do skutku.
Najbardziej człowiek rzucał się w oczy w poczekalniach kin „Mazowsze”, „Włókniarz” czy „Chemik”, ponieważ te miejsca traktowane były niczym wybiegi na pokazach mody. Bardzo istotnym elementem stroju były buty. Chociaż w warszawskich sklepach, komisach, bazarach nigdy nie brakowało modnego obuwia - w dziesiątkach przeróżnych fasonów, czasami nawet w przystępnych cenach - to ja sam nigdy nie kupiłem w Warszawie ani jednej pary. Po buty wybierałem się do bliżej leżącej Łodzi, gdzie wzdłuż ul. Piotrkowskiej i na jej licznych przecznicach, takich jak Narutowicza, Tuwima, Główna, Moniuszki czy Zielona, aż roiło się w oficynach od prywatnych sklepików obuwniczych.
W bramach tych sklepów zwyczajowo umieszczano gabloty z butami. Z powodu wielkiego wyboru, podjęcie decyzji nie było łatwe. Szewcy wykazywali się prawdziwym kunsztem, a ceny obuwia były odpowiednio wysokie (350 do 600 złotych). Jednym z najlepszych, najbardziej popularnych łódzkich sklepów był ten zwany U Włocha przy ul. Piotrkowskiej. Dziś mamy zatrzęsienie ciucholandów. Za socjalizmu ceny ubrań czy butów na bazarach, w prywatnych sklepikach były nieraz wielokrotnie wyższe od tych w państwowych domach handlowych, z tym, że na półkach zawsze brakowało właściwego (modnego) towaru.
W dzisiejszych ciucholandach towaru jest w bród, ceny mamy niezwykle niskie i każdy może się tam ubierać, czy to ze snobizmu czy konieczności ekonomicznej. Zycie w PRL-u wiele nas młodych kosztowało, ponieważ brak było wolnego rynku, co powodowało niewyobrażalną uciążliwość w modnym ubieraniu się. Szczególnie odczuwalne było w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Brak odpowiedniej ilości towarów na rynku, przez co kwitła korupcja i łapownictwo, od których w wielu dziedzinach nie udało nam się uwolnić do dziś.
Napisz komentarz
Komentarze