I nie opuszczę cię aż do śmierci
Siedzieli na zapleczu Luna Restaurant, którą Polacy i tak nazwali Spe-luna.
- Co się tobie stało, Cichy Bobie? – Zapytał Bazyl podchwytliwie. Zapomniałeś już, co obiecałeś Pięknej Józi przed ślubem? Gdzie się podział niepijący dżentelmen?
Cichy Bob zamówił następną szklankę whisky. Popijał i patrzył ponuro na Bazyla. Z dzikiego spojrzenia wyzierała rozpacz.
- Co ja najlepszego zrobiłem? - wybuchnął bez ostrzeżenia. Po co mi było to małżeństwo? To wszystko przez ciebie! Mogłem żyć spokojnie, wolny i niezależny. A tak, mam teraz same kłopoty.
- Ja kazałem ci się żenić? - zdziwił się Bazyl. Kto latał za Piękną Józią i przysięgał miłość aż po grób? Komu miękła rura na widok ładnej buzi i zgrabnych nóg? Zaraz, zaraz, co ty właściwie od niej chcesz? Przecież chyba jest dobrą żoną? Prowadzi interes, nie musisz jej utrzymywać. Jest ci wierna. O co tutaj biega?
- No właśnie, co do tej wierności nie jestem aż tak bardzo pewny, jak ty - narzekał Cichy Bob. Zainwestowałem w nią, wysłałem do szkoły na język, a potem na kurs fryzjerski. Otworzyłem zakład na plazie w Oakville. Wysłałem na prawo jazdy i kupiłem auto. Ty wiesz, że ona prowadzi zakład damsko-męski? Ale obsługuje tylko mężczyzn! Zatrudniła dziewczynę na damski. Stali klienci lecą do niej, jak pszczoły do miodu. Owszem, zarabia bardzo dobrze, ale dotyka tych chłopów codziennie i mizdrzy się do nich. Zmieniła się. Nie jest już taka pokorna. Zobaczyła na raz dwie rzeczy: kasę oraz to, że podoba się mężczyznom. Jeżdżę czasem do zakładu, posiedzę trochę, poczytam gazety i obserwuję. Nie mogę już tego wytrzymać! Ci faceci chyba powariowali? Jeden, taki starszy i łysawy Arab, to przychodzi prawie codziennie. Nie ma czego strzyc, to każe się bez przerwy golić. Trzy razy dziennie goli mu Józia ten wstrętny ryj. A on płaci potrójnie. Wyobrażasz sobie, co za świnia? A żebyś widział, jak on na nią patrzy! Jakby ją już miał pod sobą, pieprzony dziad. A może już ją miał? Przecież jej nie upilnuję. Nie mogę tam bez przerwy wysiadywać!
W domu zrobiła się dumna i opryskliwa. A w nocy, w łóżku? Co ja mam zrobić, Bazyl? Ja nie wiem, co mi się stało, ale jak pomyślę sobie o niej z tym golonym facetem, to coś dziwnego się ze mną dzieje i nie mogę się na niej skoncentrować. Nie wychodzi mi seks. No nie, ona mi nie odmawia, chociaż teraz wolałbym nawet, żeby mi raczej odmawiała. Bo ja nie mogę jej zerżnąć, jak facet. Międlę ją takim smutnym uwiądem, a ona udaje, że jest wszystko w porządku. Gada do mnie, jak do dziecka, uspokaja i obiecuje, że następnym razem będzie lepiej. Łatwo jej obiecywać, bo się rozłoży i nie musi jej nic stawać. A mnie, chociaż się coraz bardziej staram, coraz gorzej to wszystko wychodzi. To ona znów, że nie na samym seksie polega życie i jej wystarczy, jak się tylko trochę poprzytulamy. I znów leży obok mnie taka idealna, pachnąca i ponętna, a na mnie w ogóle nie działa! Patrzę na nią, jak na piękną, drogą gumową lalkę i nic mnie nie bierze, oprócz złości graniczącej z szaleństwem.
Z tej rozpaczy sięgnąłem znów po alkohol. Myślałem: pociągnę sobie, to zapomnę o tych facetach z fryzjerni i może w końcu ją zerżnę porządnie i zaspokoję. Bo przecież ona musi tego potrzebować! I co, myślisz, że mi wyszło? Gówno mi wyszło, a na dodatek zrobiła mi awanturę, że śmierdzi mi z twarzy. Tak mi ględziła, że nie wytrzymałem w końcu i przyłożyłem jej w tę piękną buzię, aż się zamknęła. Spojrzała tylko tak smutno i nawet się nie popłakała, tylko przeniosła się do drugiej sypialni. Już od dwóch tygodni mnie do siebie nie wpuszcza. Co ja mam z nią zrobić? Przecież nie będę jej błagał o coś, czego i tak nie jestem w stanie wykonać! To na wszelki wypadek nawet jej nie przepraszam, bo jeszcze mi wybaczy i znów wejdzie do łóżka. I co ja wtedy zrobię, jak ona mnie wcale nie podnieca?
Spróbowałem w końcu z tą blondyną, co tam wariuje na słupie. Zeszła mi do parteru, a potem znęcałem się nad nią do samego rana. Była tak zadowolona, że na koniec wyznała mi miłość. Kurwa i miłość, dobre sobie, nie? Przysięgała, że takiego ogiera to ona dawno nie miała. I to była prawda. Miałem taką suchostójkę, że spiłowałem ją, jak dechy w tartaku. Teraz łazi za mną i się wprasza na powtórkę. Nie mogę się od ścierwa odgonić. Co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego z własną żoną mi nie wychodzi?
- Musisz chyba wybrać się do lekarza - poradził mu Bazyl z poważną miną, choć z trudem krył rozbawienie. Najlepiej do psychologa. Masz jakiś problem. Oni się na tym znają, pomogą ci. Ja myślę, że ty za bardzo ją kochasz i zbytnio jesteś o nią zazdrosny. Przeszkadza ci, że ją ludzie lubią? Przecież powinieneś być z tego dumny. Daj sobie luzu, przecież jesteś stary chłop. Może powinniście gdzieś wyjechać, odprężyć się. Zaproponuj jej jakieś fikołki, nie tylko tak, po bożemu. Zachęć do aktywności, może coś się w niej obudzi? Od ciebie to zależy. Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
A kiedy go tak uspokajał, natrętna myśl wierciła mózg i nie chciała odejść. Ględził, pocieszał, ale zalążek obłędnego planu tak jak sam z siebie powstawał, tak rozwijał się w fabułkę. Tylko usiąść i pisać - pomyślał.
- Po co pisać? Tylko parę przemyślanych ruchów i Cichy Bob będzie załatwiony. Sam się o to prosi, nie moja wina - pomyślał, kiedy opuszczał zadymioną „Spelunę”.
- Trzeba pozbyć się Cichego Boba. Za bardzo się rozpanoszył jako prawa ręka szefa. Sytuacja dojrzała do zamiany miejsc – dumał Bazyl. Aż wydumał i wtedy przystąpił do realizacji perfidnie uknutego planu. Siedział w domu i popijąc drinka, do znudzenia bawił się dwiema identycznymi, srebrzystymi zabawkami. Były to najnowsze modele japońskiego dyktafonu Sony-Mich Micro M-100 MC. Taka zabawka z łatwością mieściła się w dłoni. Bazyl ćwiczył nagrywanie na jedną z nich króciutkiego tekstu. Nagrywał na szybkich obrotach, a później odtwarzał na wolnych. Nie był z rezultatu całkowicie zadowolony. Nastawił więc opcję dictation, a potem przegrał ją na drugi magnetofon, po włączeniu opcji meeting. Brzmienie tekstu zdobyło głuchy pogłos i to poprawiło mu humor. Bawił się dalej. Zasłonił mikrofon warstwą kleenexów i powtórzył czynność nagrywania. Wyszło dużo lepiej. Należało jeszcze tylko dla całkowitej pewności zmienić głos na bardziej gardłowy i chrapliwy, a intonację na więcej rozwlekłą.
Końcowy efekt wielokrotnych prób ocenił jako doskonały. Nagrał jeszcze raz, sprawdził, uśmiechnął się do własnych myśli i przegrał tekst na drugi dyktafon. Odtworzył nagranie i z przyjemnością słuchał ponurego, chrapliwego, dochodzącego jakby z głębi studni głosu obcego człowieka, który wysyłał w przestrzeń odpowiednią wiadomość. Wykasował nagranie na pierwszej zabawce, to właściwe przewinął, aż licznik pokazał zero. Dokończył drinka i wyszedł z domu, pogwizdując fałszywie arię z kurantem ze „Strasznego Dworu”. Zatrzymał się dopiero przy budce telefonicznej firmy Bell Canada. Wykręcił znajomy numer, odczekał, aż Cichy Bob odbierze telefon i wtedy uruchomił magnetofon.
*
Dom położony był na samym końcu spokojnej ulicy College Way. Dalej na północ rozciągały się już tylko puste pola. Aż dziwne - myślał Cichy Bob, kiedy tak jechał przed siebie w dal. Dalej nie było nic, tylko krzaki, jakieś jeziorko i skałki. Właściciele ucieszyli się z zapłaty za pół roku z góry, czego nawet wcześniej nie wymagali. Uspokojeni, mając przed sobą przystojnego, zadbanego dżentelmena, nie zadawali dodatkowych pytań i spokojnie wyjechali na dwa lata do swojej Sri Lanki.
Cichy Bob zaczął przygotowywać miłe gniazdko dla żony. To co, że Józia nie wykazuje żadnego zainteresowania? To normalne - gniewa się, jest naburmuszona, jak to zwykle kobiety. Dni zrobiły się cudowne, wiosenne. Nawet popatrzeć na tego ptaka blue jaya, niebieskopiórego rozwrzeszczanego agresora! Och, jak drze się na nieboskłonie, a w chwilę potem ląduje na gałęziach klonu i tkliwie zagląda do gniazda. Tak będzie z Piękną Józią. Dziecko natury już zapuściło korzenie w tej torontońskiej ziemi. Znajdzie się jakiś sposób, żeby chwilowo rozkapryszona powróciła do stęsknionego męża.
Właściwie nic w tym domu nie należało zmieniać. Cichy Bob chyba tylko z nudów krzątał się po garażu. Cały swój wolny czas, a miał go w nadmiarze, spędzał właśnie tam. Kopał coś, cementował, kombinował i przerabiał. Kilka razy przywoził jakieś worki i paczki, które wyładowywał pod osłoną nocy. Jakby przygotowywał się do wyjazdu na urlop. Któregoś dnia zakupił wielki podłużny cooler, który woził na dachu swojego Pathfindera. Z sąsiadami nie utrzymywał żadnych kontaktów, zresztą nawet się nie widywali. Żył życiem samotnika. Wieczorami wysiadywał przed telewizorem i po zażyciu ulubionej porcji trucizny, ćwiczył na głos rozmowę z Piękną Józią, aby być gotowym, kiedy ona w końcu zdecyduje się na powrót.
Bez trudu zdobył jej adres i numer telefonu. Niby sobie je zastrzegła u wspólnych znajomych, ale Cichy był przecież człowiekiem inteligentnym. Wybrał się kiedyś do „Koliby”, góralskiej knajpy najsłynniejszej w mieście. Kapota bardzo się ucieszył. Postawił drinka od baru, ale Cichy zadowolił się coca-colą z lodem.
Gawędzili o starych czasach, wspominając tylko dobre chwile, a górale grali od ucha do ucha. Kapota po krótkim telefonie do Ilony uśmiechnął się pobłażliwie i wyjął spod baru polską gazetę. Elegancko zakreślone czarnym mazakiem, figurowało tam ogłoszenie Pięknej Józi, czyli wszystko, czego kolega Cichy potrzebował. Trzeba przecież pomóc przyjaciołom w odbudowaniu utraconego szczęścia we dwoje. Bob był mu bardzo wdzięczny za pomoc i zaraz opuścił „Kolibę”.
Zmienił tylko lokal. Była już późna noc, kiedy wylądował w barze „Lancaster”. Ta nowo otwarta strip speluna tętniła pełnią nocnego życia. Usiadł tuż przed jednym ze stołów, na którym obłędnie zgrabna Polka pozbywała się z wdziękiem skąpego ubrania. Pozwolił sobie na wdzięczność za artystyczny taniec wykonany specjalnie dla niego. Kiedy zbliżyła na odległość centymetra swoje parujące wnętrze, wsunął w nie sztywny banknot studolarowy.
Takiej zapłaty prędko się nie zapomina. Po godzinie śliczna tancereczka odnalazła go, siedzącego samotnie przy małym stoliczku w głębi lokalu. Cichy Bob sączył piwo i wcale się nie nudził. Dziewczyna wyraziła radosne zdziwienie, gdy okazał się człowiekiem o świeżych polskich korzeniach. Poczekał na nią aż do zakończenia wyczerpującej pracy i razem opuścili przybytek rozpusty. Resztę nocy spędzili w apartamencie hotelu Ramada Inn. Po tak długim poście należała mu się przecież jakaś rozrywka. Ta była najwyższej klasy.
Chociaż tak naprawdę nie tylko po to przywlókł tutaj tę ślicznotkę. Razem zjedli późny obiad, dostarczony wprost pod drzwi przez hotelowego boya. A pod wieczór, sucie ją nagrodziwszy, poprosił o jedną drobną przysługę. Dziewczyna była mile zaskoczona, że przystojny i jurny klient żąda tak mało, chociaż płaci tak dużo. Musiała tylko zadzwonić do jakiejś fryzjerki. Powołując się na znajomość z rzekomą koleżanką, zamówiła wizytę w domu. Podała dokładny adres, podsunięty przez Cichego Boba: 6145 Vipond Drive.
*
Ten miły, wiosenny dzionek, zapowiadał się znakomicie. Cichy Bob wziął gorący prysznic, natarł ciało włochatym ręcznikiem i udał się do bejzmentu. Przez godzinę ćwiczył na przemian ciężkimi hantlami i robił pompki oraz brzuszki. Kiedy skończył, powędrował do garażu i ogarnął wzrokiem dzieło, które nie było jeszcze sfinalizowane. Pochylił się nad głęboką dziurą o wybetonowanych elegancko regularnych brzegach. Chwilę dumał, a na jego twarzy wykwitł chytry uśmieszek. Podjął z posadzki wielką łopatę i metodycznie rozpoczął zasypywanie dołu. Kiedy już wyrównał ziemię, rozrobił w wanience gotową mieszankę cementową i położył pięciocentymetrową szlichtę. Nie miał czasu, nakrył więc robotę starym dywanem w perskie wzory. Wrócił na górę, wykąpał się w wannie, przebrał w nowiutki komplet dżinsowy Wranglera i pojechał do Toronto.
Dzień był leniwie ciepły. Słońce zalewało ulice, pastwiąc się nad resztkami brudnego śniegu, zalegającego jeszcze gdzieniegdzie chodniki. Łaził po Yonge Street i oglądał wystawy. Najdłużej przystawał przy sklepikach z bronią. Nic nie kupował, tylko oglądał. Odszukał samochód i przemieścił się na Queen Street, gdzie poczuł się jak u siebie w domu. Wszedł do małej greckiej knajpki i zapytał kelnerkę o właściciela. Po chwili witał się wylewnie z zaflejtuszonym, czarnowłosym grubasem. Pogadali ociupinkę, wymienili uprzejmości i weszli obaj na zaplecze.
- Potrzebuję armatę dla obrony własnej - oznajmił Bob z uśmiechem. Czy możesz mi coś pokazać?
- A co się stało z tamtym Magnum, co sobie u mnie kiedyś zafundowałeś? - zaciekawił się przebiegły Malaka.
- Poszedł się bzykać - uśmiechnął się Bob. Kapy skasowały broń podczas nalotu na chatę. Im już tego z gardła nie wyrwiesz. Tym razem potrzebuję czegoś mniejszego, cichutkiego, czyli z tłumikiem.
Ciąg dalszy za tydzień
Napisz komentarz
Komentarze