Nie szukam wrażeń za wszelką cenę, ale nie stronię od zdobywania doświadczenia jako tzw. „podróżnik mimo woli”, którym od pewnego czasu się stałam. Moja pierwsza, styczniowa, podróż w tym roku do Anglii, w jaką wybrałam się wraz z mężem zaskoczyła nas nie tylko obostrzeniami związanymi z pandemią, ale przede wszystkim niejasnymi przepisami związanymi z tzw. brexitem. Nawet już poprawna wymowa owego słowa nastręcza trudności, a co dopiero nowe związane z nim regulacje międzynarodowe.
Zatem w styczniu ja poleciałam do Anglii a mój mąż, po rozmowie na lotnisku w Modlinie z uroczą panią reprezentującą tanie linie lotnicze (jedyne w tym czasie obsługujące przeloty) wrócił do domu. Międzynarodowa umowa (Zjednoczone Królestwo a Montenegro) 31 grudnia nadal obowiązywała, a od 1 stycznia już nie. Szkoda, że wiedzą o tym podzielono się oficjalnie dopiero po 10 stycznia. A w tym czasie na lotniskach i przejściach granicznych decyzje podejmowali przewoźnicy i mało kompetentne osoby oczywiście w tzw. cały świat czyli wedle uznania.
O tym, że pewien art. 10 Dyrektywy Unijnej, umożliwiający nam wspólną podróż już nie obowiązuje dowiedzieliśmy się dopiero po fakcie w ambasadzie Montenegro, po tym jak konsul odszukał nowe przepisy, co zajęło mu całe dwa dni. Ale w sumie to przecież tylko kolejne doświadczenie, niestety dla nas bardzo kosztowne.
Tymczasem wracając do podróży marcowych. Mój powrót z Anglii był nie tylko logistycznym wyzwaniem w mroku zarazy. Odwoływane loty to tylko preludium, zmiany godzin, eh to był już tylko miód na sercu, bo dawało to szansę na podróż lotniczą w niższej cenie (z dużym bagażem i priorytetową odprawą 340 zł), a nie lądową (w cenie z kosmosu bo ponad 1000 zł) i bliżej nie określonym czasie jej trwania.
Wyposażona w tonę dokumentów (Karta Lokalizacji Pasażera wypełnione dwa różne obowiązujące wzory, potwierdzenie celu podróży, „Coronavirus COVID-19 declaration form for international tavel from England during stay at home restictions”) wyruszyłam w drogę do domu. Zaznaczę tylko, iż dokumenty miałam wydrukowane w związku z brakiem możliwości okazania się nimi w formie elektronicznej ( zapisanie w pamięci tel nie jest wystarczające) i koniecznością pozostawienia odpowiednim organom.
Z wielu oczywistych względów wybrałam wersję podróży samolotem, w tym bez wykonania testu, bo tylko taka dawała możliwość braku konieczności ich posiadania na granicy. Zapewne zapytacie dlaczego? Odpowiedź jest raczej oczywista, chociaż nie związana z oszczędnościami (koszt badań i ich wykonania to w sumie ok. 200 funtów) i czasem potrzebnym na ich wykonanie. Otóż zawsze należy brać pod uwagę ryzyko negatywnego wyniku co w związku z koniecznością podania nr lotu wiąże się z odmową wpuszczenia na pokład i mnóstwem problemów. Nie podjęłam takiego ryzyka.
Wsiadłam zatem zadowolona ze swoich decyzji do taksówki (o taksówkach w Anglii może kiedyś napiszę) i tu w mig potwierdziłam tylko słuszność swojej decyzji o bezsensie wykonania testu zwalniającego mnie z kwarantanny. Pan kierowca wniósł moje bagaże i nie ubrany w żadną maseczkę posadził mnie uprzejmie na tylnym siedzeniu.
Cóż za gadatliwy to był mężczyzna, w 50 min poznałam całą historię jego życia, rozwodu itd. Maseczki niestety nie chciał założyć pomimo mojego wzroku kota ze Shreka, próśb i prób elokwentnych przekonywań, że to dla jego bezpieczeństwa. Jak pewnie się domyślacie próbowałam omijać słówko „must” (tłumacząc „musisz”) bo to bardzo niegrzecznie komuś coś nakazywać na Wyspach (często Polacy o tym zapominają), grzeczniej i kulturalniej jest prosić. Ale jak widać nie byłam wystarczająco tym proszeniu dobra, bo kierowca był dwukrotnie zaszczepiony (w marcu facet poniżej 40 roku życia dwukrotnie zaszczepiony bo przecież świadczy usługi przewozu pasażerów) i oczywiście miał moje poczucie bezpieczeństwa gdzieś....
Z rozwagi jechałam z mocno uchylonym oknem. Dobrze, że jakimś szczęściem nie padało. Lotnisko w Manchester o zgrozo przez pandemię jednoterminalowe, ale obsługa cudowna i bardzo pomocna. Kiedy okazało się, że próba mojej płatności za wózek na bagaże została odrzucona (Uwaga!!! nie wszystkie polskie karty są po brexicie akceptowane), a automat na monety ze względu na covid był wyłączony, uroczy pan z obsługi przyprowadził mi wózek. Co więcej ku mojej radości pomagającej obsługi na lotnisku było więcej niż pasażerów, ale ze względu na zmiany organizacyjne jest to w Anglii zrozumiałe.
Zamknięte sklepy na lotnisku to dziwny widok, taka pustka… Czar prysł jednak szybko gdy znalazłam się na pokładzie samolotu tanich linii lotniczych (co zrobić kiedy tylko oni nie odwoływali co chwilę lotów, chociaż na punktualność bym nie liczyła, zmiany godzin wylotu to raczej norma). Samolot zapchany prawie na full, ludzie pomimo komunikatów bez masek lub tylko zasłaniają usta, podobnie jak obsługa. Dużo dzieci poniżej 12 roku życia i wielu innych uprawnionych bez masek.
Napisz komentarz
Komentarze