Do napisania recenzji „Congs” przymierzałem się już kilkakrotnie. Za każdym razem jednak coś przeszkadzało w doprowadzeniu zamierzenia do końca. Może dlatego właśnie udało mi się przesłuchać tę płytę o kilkanaście razy więcej niż inne, które mam przyjemność opisywać dla naszych czytelników. Dzięki temu z Marlą Cinger zżyłem się i powracam do niej, jak mąż, któremu zdarzył się „skok w bok”.
Zaczyna się od basowego, lekko zawirowanego, pochodu, przypominającego nieco solowe płyty Mike’a Watt’a (Firehose, Minuteman). Po chwili pojawia się Joanna, śpiewa od niechcenia, jakby znudzona otaczającą zewsząd i przenikająca na wskroś szarością i nijakością, betonowej miejskiej pustyni, gdzie przemykający ludzie, to tylko majaczące na odrapanym tynku cienie. Wszystko, co interesujące odnajduje wewnątrz samej siebie, chociaż właściwszym byłoby powiedzieć, że we własnej, niepokornej myśli, we własnym „mózgu”. Bezkompromisowo, niczym Patti Smith. W podobnym kimacie utrzymany jest także trzeci na płycie „Autobus”.
Drugi utwór, to podróż – ucieczka z miasta. Robi się mniej monotonnie, pojawiają się delikatne zagrywki gitarowe. Razem z nimi znikają szarości a na ich miejscu tworzą się barwne, pachnące kwiatami łąki i drzewa. Robi się ekologicznie i serdecznie. Mamy tu już żywych ludzi, chociaż pojawiają się tylko przez chwilę.
„Wielki karaczan”, wprowadza na płytę elementy bluesowe, które towarzyszą nam prawie do samego końca płyty w utworach. Muzyka staje się bardziej melodyjna. Ciekawie harmonizują wokale Kucharskiej i Adama Olesiejuka.
Wydaje się, że Marla Cinger, to zespół z dużym dystansem ale i potencjałem na przyszłość. Dużą zaletą są polskojęzyczne teksty, przepełnione złośliwą ironią i postawą negacji miejskiego zgiełku.
[reklama2]
Napisz komentarz
Komentarze