Haight-Ashbury – zwaną również "Hashbury" – opiewaną przez beatników dzielnicę San Francisco, zaczęli zasiedlać w połowie lat 60-tych XX wieku nowi przybysze. Byli młodzi, długowłosi, wyróżniali się niekonwencjonalnym wyglądem, nosili kolorowe ubrania. Nazywano ich "hippies", a określenie to zaczerpnięto ze slangu pokolenia beatników (z ang. Beat Generation).
Ruch hipisowski przyczynił się do rewolucyjnych zmian w kulturze, obyczajach i polityce. Miał własnych świętych, męczenników i szaleńców. Hipisi odrzucali amerykański model sukcesu, w którym papierkiem lakmusowym była kariera i pieniądze. Hołdowali zasadzie kontestowania tego, co Timothy Leary nazwał "wyścigiem szczurów". Nie mieli formalnych przywódców ani ideologii, ale za ojców duchowych uznawali Allana Wattsa, Allena Ginsberga i Ken Kesey'a. Hasła hipisowskie najlepiej wybrzmiewały z rockowej estrady, zatem muzycy stawali się nieformalnymi liderami ruchu.
Muzyka z San Francisco miała własne kody, własne rytmy, własny styl i język. Wschodnie wybrzeże USA, z Velvet Underground i Television, wydawało się innym światem – zarówno estetycznie i brzmieniowo. Na tle nowojorskich zespołów społeczność artystów z San Francisco stała trochę obok mainstreamowego biznesu muzycznego i wielkich pieniędzy. Można powiedzieć dobitniej, wokaliści oraz zespoły grające dla pieniędzy były ignorowane lub odrzucane przez muzyczne środowisko San Francisco. Zasada okazała się prosta: jeśli popularność komuś się przydarzała, była odbierana jako przypadkowa nagroda niż wynik zamierzonych działań.
Grupa Jefferson Airplane stanowiła kwintesencję ruchu hipisowskiego i antywojennego. Założycielem zespołu był wokalista i gitarzysta Marty Balin. Obok niego zespół tworzyli: Jack Casady, Spencer Dryden, Paul Kantner, Jorma Kaukonen i oczywiście wspaniała wokalistka Grace Slick. Grali z nimi również skrzypek Papa John Creach i David Freiberg, członek grupy Quicksilver.
W 1967 roku Jefferson Airplane nagrali album "Surrealistic Pillow", na którym znajdują się moje ulubione utwory – "Somebody to Love" oraz "White Rabbit". W czasie "lata miłości" w 1967 roku hitem w Stanach było "Somebody to Love", do tej pory umieszczane na listach najpopularniejszych piosenek wszech czasów. Dzięki temu utworowi całe Stany Zjednoczone poznały kontrkulturę Haight-Ashbury. Album przyniósł grupie niesamowitą popularność. Grupa nigdy nie nagrała lepszej płyty. Bill Graham, który był w tym czasie ich menadżerem, powiedział, że nigdy nie spotkał grupy o tak rewolucyjnym podejściu do show-biznesu i stylu życia, z którego sam wiele czerpał. Scena była dla nich przedłużeniem życia codziennego: traktowali ją jak domowy salon; zapraszając tam swoich przyjaciół, nie oddzielali życia prywatnego od koncertów, wciąż byli tacy sami.
Początki ich występów to granie w małym nocnym klubie "Matrix" w San Francisco w 1965 roku. Ostatecznie zostali jedynym zespołem, który wystąpił na wszystkich najważniejszych festiwalach rockowych w latach 60-tych: Monterey, Woodstock i Altamont. Byli też gwiazdą pierwszego festiwalu Isle of Wight w 1968 roku.
Stara prawda mówi, że nic, co piękne nie trwa wiecznie. Członkowie zespołu zaczęli mieć problemy, których źródło definiowali jako "acid merry-go-round". Byli głęboko rozczarowani wypadkami na festiwalu Altamont. To, co się tam wydarzyło, nie przypominało spotkania szczęśliwych hipisów, a raczej przygnębiające obrazy Hieronimusa Boscha... Wciąż jednak koncertowali. Scena Fillmore East w San Francisco stała się ich drugim domem. Nagrali singla "Have You Seen the Saucers?" b/w "Mexico". Z powodu bezwzględnego tekstu, "Mexico" został (właściwie zresztą) odebrany jak tyrada wymierzona w prezydenta Nixona, chcącego ograniczyć napływ marihuany do Stanów Zjednoczonych. Singiel sprzedawano w setkach tysięcy egzemplarzy, jednak nie umieszczono go w żadnych rankingach list przebojów, najprawdopodobniej z obawy przed nośnymi hasłami w utworach. Przekaz zawarty w twórczości JA stawał coraz bardziej radykalny i sięgał po hasła polityczne, którym nie sprzyjało konserwatywne społeczeństwo.
Mimo że zespół nagrał jeszcze "Crown of Creation", płytę uważaną przez krytyków za najbardziej ambitną, a równocześnie wciąż koncertował, muzycy znajdowali czas, by realizować także własne solowe projekty (w tym m.in. Hot Tuna). Zespół trzymał się na tyle długo razem, aby w 1972 roku jeszcze raz wejść do studia. Efektem była ich ostatnia płyta studyjna, "Long John Silver".
Darmowy koncert dla 50 tysięcy ludzi w Central Park był pożegnaniem ze wschodnim wybrzeżem, po którym zespół wrócił do domu i rozpoczął ostatni etap trasy w San Diego, Hollywood i Albuquerque. Tę podróż Jefferson Airplane zakończyli definitywnie we wrześniu 1972 roku dwoma koncertami w Winterland w San Francisco, sali należącej do ich przyjaciela Billa Grahama. Były to ostatnie występy w ich wspólnej karierze. Dwadzieścia cztery lata później, w 1996 roku, Jefferson Airplane zostali wprowadzeni do Rock and Roll Hall of Fame.
To były czasy wielkich nadziei i wielkich wzruszeń, całe pokolenie na chwilę przystanęło i wnikliwie spojrzało na Ludzkość. W sferze publicznej sformułowane zostały bardzo ważne pytania, przypominające o najważniejszych humanistycznych wartościach. I mimo że "the dream is over", podobne pytania powinniśmy zadawać sobie wciąż i pamiętać o tym, że proste odpowiedzi mogą uratować nas w każdym możliwym sensie i wymiarze.
PW
Napisz komentarz
Komentarze