Metalowcy z Opoczna zdążyli nas już przyzwyczaić do swojego bezkompromisowego podejścia do otaczającego nas świata. Podobnie jest i tym razem. Wyrażają to zarówno w sferze werbalnej, jak i w magicznym, dźwiękowym uniwersum.
Płyta zaczyna się nieco patetycznie, co akurat w przypadku metalowej estetyki nie jest czymś, z czego można by czynić jakiś zarzut. Patos wpisuje się bowiem idealnie w stopniowanie napięcia, charakterystycznego w budowaniu nastroju grozy i opętania. Od strony wokalnej mamy od samego początku wszystkie odcienie hutniczej surówki. Na początek blackowa maniera, przechodząca w growl zamieniający się w piekielny ryk. Jasna cholera, przyznam, że słuchając tego w słuchawkach, zabrałem się do zliczania wszystkich swoich mniejszych i większych grzeszków, bo teraz już jestem pewien, że kara (albo nagroda) za nie mnie nie minie. Dead Water wywołuje dreszcze a to przecież dopiero początek. Od pierwszego numeru też staje się oczywiste, że Ethelyn wciąż nie wstydzi się, mimo swojego agresywnego charakteru, melodii. Nie unika jej ani przesadnie nie zagłusza. Linia melodyczna jest słyszalna. Jedyne, co może trochę razić to zakończenie utworu, które aż prosi się, by miało kształt zbliżony do jego początku. Tymczasem urywa się ono jakby w pół dźwięku.
Natomiast, jakby od połowy całkiem innej nuty, w sposób niecierpliwy, startuje tytułowy No Glory To The God. Tytuł mówi sam za siebie. Kończy się patos, zaczyna wkurwienie (wybaczcie słowo ale samo się nasuwa). Z głośników zalewa nas trudna do opanowania agresja, serce przyspiesza rytm swego bicia. Trudno to nawet w jakiś sposób skomentować. Nieokiełznana furia i tyle w temacie. Podobne uczucia ogarniają mnie, kiedy przypadkiem włączę jakąś telewizyjną stację informacyjną. Mam ochotę ryczeć niczym Mysth, bo czyż gadające głowy same siebie nie kreują na współczesnych bogów, nadających nie z poziomu Olimpu ale satelitarnych nadajników. Pokazuję im środkowy palec i wołam: „No Glory To The God!”.
Sacrifire zaskakuje, bowiem wybijany rytm sugeruje zupełnie coś innego niż wydarzy się za chwilę. Zamiast domniemanej monotonności mamy kolejny gitarowy marsz okraszony blackmetalową manierą wokalną. Powraca też element patosu. Pojawiają się głosy w tle tworząc zaiste piekielną głębię wokalną. Jak dla mnie bomba. Muzyka staje się mocno transowa.
Implossion oraz piąty na płycie Scales również emanują agresją. Warto zwrócić uwagę na to, co umyka większości nie wprawionych w słuchanie metalu osób. Chodzi mi o bogactwo riffów, które leżą u podstaw tego gatunku muzycznego. Aż się chce pomachać resztą pozostałych na głowie, przyprószonych siwizną włosów. Perkusja nie zostaje w tyle. Morbideus młóci równiutko, aż miło. Podwójna stopa, przyprawia centralkę o stan przedzawałowy. Pojawiające się w Scales tylne wokale nadają mu momentami delikatnie industrialny charakter. Trudno się zresztą dziwić, bo cały czas znajdujemy się przecież w zasięgu martenowskich pieców.
No Day After Tomorrow - Tekst przeraża, niczym najbardziej koszmarny z horrorów. Uff, na szczęście nie każdy posługuje się na tyle sprawnie anglijskom jazykom, aby w pełni zrozumieć apokaliptyczną wizję zaprezentowaną w utworze. Może ktoś doszuka się jakiejś odrobiny nadziei. Ja nie zdołałem jej znaleźć. Znalazłem za to mały ironowski patencik gitarowy, podobnie jak w Wormhymn.
Kolejne numery zawarte na płycie są kontynuacją obranej na samym początku drogi. Nie są, jak często zdarza się u komercyjnych pomiotów, jedynie koniecznymi zapchajdziurami ale równoprawnymi elementami stanowiącymi komplet muzycznych puzzli. Wystarczy przywołać tutaj żeńską wokalizę w Last Deadly Wound.
Ethelyn zabierają nas ze sobą w podróż w odmęty piekieł, na spaloną kataklizmami ziemię. Słyszymy jęki potępionych dusz i złośliwy rechot szczęśliwych ich cierpieniem demonów. Czujemy zadawany ból i pasję jego zadawania. Szatan przecież nie siedzi pod ziemią. Jest w każdym z nas.
Napisz komentarz
Komentarze