Do mieszkania Joy, jak Filip z konopii, zawitał Filip z Polski, z Australii. Bez sensu? A jak odpowiedzieć na pytanie "Skąd jesteś?", skoro ktoś urodził się w Polskiej rodzinie w Australii, po 9 pierwszych latach życia wrócił z rodzicami do Polski i podróżuje na dwóch paszportach? Życie ekspatriantów może wydawać się bardzo ciekawe, ale bardzo wielu z nich, w tym i ja, cierpi na wypaczone rozszczepienie tożsamości narodowej. Ciężko jest im się zidentyfikować z jedną, konkretną grupą narodowością. Filip wcześniej spędził tydzień szukając prywatnego jachtu w stronę Krainy Kangurów w Langkawi. Prawie razem, pojechaliśmy na południe prawie Malezji. Prawie, tzn. ja wyjechałem 2 dni po nim i nie do Malezjii tylko do Singapuru. Mimo to, byliśmy w ciągłym kontakcie z dziennymi sprawozdaniami co wieczór. Zresztą, nie znajdowaliśmy się wcale tak daleko od siebie. Dzielił nas jedynie most i dwie kontrole celno-paszportowe.
Australia też była mi po drodzę, zakładając, że chciałem zabrać się gdziekolwiek poza Malezję nie wracając z powrotem na północ. Mogłem połączyć swoje siły z Filipem. Do tego, Singapur wydał mi się atrakcyjny również pod tym kątem, że było to dla mnie najdalej wysunięte na południe miejsce w tej części Azji, do którego mogłem zajechać autostopem.
Malezja to kraj z zawrotną szybkością idący w stronę hi-techu. Jednym z przykładów wysokiego rozwoju jest zamiłowanie inżynierów do ślimaków. Główne arterie wielkich miast to jeden zawijas na drugim. Kota Baru na mapach google, na pierwszy rzut oka, wygląda jak labirynt. Z Kuala Lumpur jest lepiej bo przecina je autostrada, która odznacza się innym kolorem i inną grubością linii. Mimo, pozornie idealnych rozwiązań komunikacyjnych, drogi i tak często się korkują. Może dlatego, że kierowcy sami się na nich gubią? A może, po prostu, niektóre asfaltowe szlaczki są ślepe? Mnie, na szczęście, po czterech godzinach krążenia i chyba z 10 krótkich podwózkach udało się wyjechać z Kuala Lumpur na autostradę biegnącą w stronę Seremban. Stamtąd poszło już gładko.
Kierowca Protona zapytał skąd jestem a następnie powiedział, że jest Chińczykiem. Ale urodził się Pan w Malezji? No tak. To nie jest Pan Malezyjczykiem? Malezyjczykiem, tak, ale malezyjskim Chińczykiem. Dziwne, biorąc pod uwagę, że pierwszego dnia usłyszałem żeby nie mówić o malezyjskich Chińczykach, malezyjskich Hindusach czy malezyjskich Malajach. Malezja to Malezja a Malezyjczyk niekoniecznie musi być Malajem by był Malezyjczykiem. Jeśli kiedykolwiek dostałbym Malezyjski paszport, nie mówiłbym o sobie jak o Polaku Malezyjczyku.
"One Malaysia" to hasło powtarzane na codzień przez przypominających o równości purystów. Z drugiej strony, jeszcze tego samego dnia, tyle że kilka godzin później, na imprezie-spotkaniu couchsurferów w Kuantan, rokminialiśmy czy pod pełnymi hidżabami mogą kryć się lejdiboje, naśmiewaliśmy się z azjatyckich rozmiarów, hinduskiego akcentu i wrażliwych żołądków białopośladkowców. Malezja to kraj zróżnicowany, ale z dostrzegalnymi gołym okiem podziałami rasowymi - niekoniecznie tylko w codziennym humorze.
Poprawnosc polityczna podpowiada by nie mowic o Malezyjczykach jak o malezyjskich Chinczykach, Hindusach czy Malajach. W codziennej praktyce, wyglada to nieco inaczej. One Malaysia, ale Malaysia truly Asia; same but different :-).
Wysiadłem pod Melaką. Na autostradzie, za wyjazdem z miasta, również nie miałem problemu ze złapaniem stopa. Kierowca, który się zatrzymał - najprawdopodobniej Malezyjczyk Malaj, zanim zdążyłem powiedzieć gdzie jadę rzucił kilka razy donośnie KAM ON, które przeszło w GAM ON. W bandanie na głowie i z krzaczastym wasem pod nosem, wygladał nieco jak pirat z Karaiba.
Miałem szczęście bo nadrobiliśmy poślizg, który zaliczyłem na wyjeździe z Kuala Lumpur. Ciężarówka, którą prowadził chyba nie miała tachografu. Nie mam pojęcia ile jechał, ale wskazówka obrotomierza była na początku czerwonej kreski i wyprzedzaliśmy co się da - z wyjątkiem aut jadących z przeciwnego kierunku. Zostałem wysadzony ok. 100 kilometrów od Singapuru. Znów musiałem się pospieszyć.
Zatrzymałem nowiutkiego Dodge'a Chargera jadącego na..... lawecie przyczepionej do holownika. Kierowca dowiózł mnie do samego Johor Baru, odstawił auto do salonu luksusowych samochodów, zabrał na kolację, podczas której kilka razy pytał mnie czy czegoś potrzebuję i w drodzę na przejście graniczne z Singapurem wręczył trochę bilonu. To Singapurskie monety, przydadzą Ci się. Pierwszy raz podczas podróży, przyjąłem pieniądze. Do tej pory, gdybym brał wszystko co chcięli mi dać kierowcy, pewnie rozglądałbym się już za jakimś skrawkiem ziemi w Monako..... albo chociaż w Moszczenicy. Jedzenie tak, gościna tak, coś potrzebnego tak, ale pieniędzy nigdy nie przyjmowałem. Tym razem, wiedziałem, że ponieważ jest już ciemno, nie będę miał czasu żeby szukać gdzie by tu wymienić walutę a będę pilnie potrzebował miedziaki na metro, które w Singapurze przestaje jeździć o 24.00. Na wożenie się taksówkami nie byłoby mnie w tym kraju stać więc zostało albo przyjęcie podarku, albo wizja noclegu na ulicy.
Metro w Singapurze jest swietnie zbudowane - wszedzie da sie dojechac. Szkoda tylko, ze kursuje do 24.00.
Przejście graniczne, jak przystało na kraj aplikujący do miana cutting-edge i kraj, który jest prototypowym przykładem definicji tego słowa - bardzo skomplikowane. Po przejściu kilku korytarzy po stronie malezyjskiej, dostałem pieczątkę wyjazdową i chcąc ominąć kolejkę, wymyśliłem sobie, że szybciej będzie jak pokieruję się schodami w dół. W końcu, znalazłem się w.... nie - to nie może być już Singapur. Miał być jakiś most.... no tak - wyszedłem z przejścia z powrotem do malezyjskiego Johor Baru - tyle, że z Malezji byłem już wystemplowany, więc teoretycznie, nie powinno mnie już tam być.
Wróciłem na górę, przeszedłem poza kolejką przez budki pograniczników machając tylko paszportem i rzucając, że się zgubiłem i poszedłem już grzecznie jak owieczka za tłumem. Pieczątka singapurska? Cóż - trzeba sobie zapracować. Karta imigracyjna. Nie mam. To proszę wypisać. Ale tam jest jeden długopis na 100 osób. To proszę poczekać na swoją kolej. Ale ja bym chciał zdążyć na metro. Mogę pożyczyć długopis? Proszę.
Po 2 minutach spędzonych na bazgraniu moich danych na karcie wjazdowej: Gdzie mój długopis? Zostawiłem tam na stoliku bo tam jest za mało. Chyba podpadłem bo przy kontroli celnej, pan zapytał o papierosy. Popatrzyłem na niego i pomyślałem - on chyba tak na serio (jakże miałoby być inaczej - w końcu, Singapur to Singapur). Nie zapytał też o narkotyki czy gorzałkę, tylko konkretnie o papierosy więc pomyślałem, że na tym monitorku podłączonym do skanerka coś wypatrzył. Mam, powiedziałem. Ile? Popatrzyłem znów na celnika. Wyjmować wszystko? Pomyślałem. W sumie na wierzch toto położyłem. 2 paczki? Rzuciłem lekko pytającym tonem. Wyjmij. Proszę ze mną. Musi Pan zapłacić cło - czyli nic nie widział na skanerku.
Celnik zaprowadził mnie do pokoiku z jego przełożonymi. Zostałem wsadzony do czegoś przypominającego celę - krata, jednak była otwarta. Za to plakaty przedstawiające palenie jako przestępstwo i przemyt papierosów na małą skalę jako zbrodnię, sprawiły, że poczułem się conajmniej jakbym bombę w plecaku nosił. Za wniesienie choćby jednej paczki papierosów, mililitra spirytusu czy listka gumy do żucia, grożą w Singapurze surowe kary. Marijuana? Kara śmierci. A bomba? No właśnie - nie było plakatów o przenoszeniu broni czy materiałów wybuchowych. Brak informacji - brak przepisu.
I taką strategię obrałem podczas rozmowy z celnikiem próbującym wyciągnąć ode mnie po 7 dolarów za nalepkę z akcyzą za każdą paczkę. Nie wiedziałem - nie byłem poinformowany. Nie możecie wymyślać sobie prawa na poczekaniu. Powinna byc czytelna informacja. Nic z tego, akcyza, albo kara po 200 dolarów za każdą paczkę. Na twardziela nie zadziałało to na zdroworozsądkowca: No przecież to nie są jakieś wielkie ilości. Zresztą, nie były nawet jakoś upchnięte. Ustawiłem się na zielonym pasie. Pan zapytał o fajki - nic nie ukrywając powiedziałem, że są i dałem. To przecież nie przemyt. Skoro naprawdę nie wolno to ja ich nie chcę - mogę je tu zostawić. Znowu fiasko. Została "sierotka Marysia": No nie wiedziałem, no. Zawsze chciałem zobaczyć Singapur. A, że palę - no palę no. Nie chciałem [płacz]. A, w ogóle to będą tego jakieś konsekwencje? [płaczącym tonem] Nigdy w życiu nie złamałem prawa, no. podziałało.
Pierwszy raz w Singapurze? Tak. Wie Pan, podróżując, powinien Pan poczytać o przepisach wjazdowych. No wiem, wiem, ale, ale.... no nie wiedziałem. Dostaje Pan w takim razie upomnienie - proszę tu podpisać. Dokument był po angielsku i faktycznie, dostałem tylko upomnienie. Konsekwencje? Przy następnej wpadcę będę musiał zapłacić 200 dolarów za każdą paczkę. Teraz, komisyjnie, przy Panu zniszczymy zarekwirowany towar. Czy zgadza się Pan? No, a mam wyjście? Może Pan odmówić i zapłacić akcyzę. OK, zgadzam się. Pan wyciągnął nożyk do tapet i przeciął moje dwie paczki papierosów.
Witamy w Singapurze - dodał z szerokim uśmiechem. Z czterech paczek kupionych i tak spod lady w Malezji, zostały mi dwie, ale i tak, odechciało mi się już palenia. Albo zadziałała cena 9 dolarów za paczkę w Singapurze, albo ta cała plakatowa propaganda. Szczerze mówiąc, już dawno chciałem rzucić, ale nigdy nie miałem motywacji. Po wyjściu z przejścia - mimo, że miałem fajki i ochotę - ba - potrzebę, jak mantrę wmówiłem sobie: Nie muszę wcale palić. Podziałało
Nie rozumiem singapurskich przepisow: nie wolno palic, nie wolno miec przy sobie ani żuć gumy, nie wolno przechodzić na czerwonym świetle, nie wolno korzystać z niezabezpieczonego czy słabo zabezpieczonego wi-fi bez pozwolenia, nie wolno wnosić durianow ani mangostanów do autobusow, ale..... pawia na ulicy puścic to juz wolno.
Pozostało mi skontaktować się z Vanessą z couchsurfingu. Pamiętałem, że miałem się z nią spotkać o 20.00 na stacji MRT, której nazwy już nie pamiętałem. Tyle w teorii. A w praktycę? Była 22.00. Wziąłem autobus do pierwszej stacji MRT.
Kolejki miejskie są zazwyczaj tak fajnie zbudowane, że wchodząc raz pod ziemię, można wcześniej czy później wyskoczyć na dowolnej innej stacji. Skorzystałem z budki - numer nieprawidłowy. Czas do zamknięcia metra zbliżał się bardzo szybko. Popytałem kilku ludzi o pożyczenie telefonu. Nic z tego.
Jedna dziewczyna z tabletem większym od jej głowy zaoferowała pomoc. Numer nieprawidłowy. Spróbuj może bez tego zera. A jak się w ogóle w Singapurze zaczynają numery komórkowe? Miałem wrażenie, że wyglądałem z tymi pytaniami trochę jak kosmita. Kręciliśmy też z budki. Na pewno ten numer? No na pewno..... chociaż może źle z poczty spisałem. Chcesz wejść na pocztę? A mogę? Proszę. Faktycznie - zły numer. Ostatnia wiadomość od Vanessy brzmiała: "Kur*a mać, sorry, ale pomyliłam numery. Powinno być tak: XXX-XXX-XXXX-XX".
Udało mi się w końcu zadzwonić. Dziewczyna, która użyczyła mi telefonu, musiała n prawdę wziąć mnie nie tyle za cudzoziemca ile za aliena bo pokazała jak obsłużyć dziecinnie prostą maszynę do sprzedaży żetonów do kolejki i kilkukrotnie tłumaczyła gdzie zmienić pociąg i gdzie wysiąść.
Nie jest jednak tak idealnie - o ile, metro jest dobrze rozbudowane to kolejka linowa ma tylko jedna linie.
Do Lorong Chuan dojechałem w ostatniej chwili. Nie miałem nic przeciwko spaniu na ulicy, ale akurat w tym miejscu, wolałem tego nie robić. W sumie, takie zwyczajne spanie na ulicy mogłoby zostać uznane, np. za naruszenie estetyki krajobrazu. Vanessa szybko rozwiała moje obawy. W Singapurze można robić wszystko co według władzy jest dla ludzi, ale ostrożnie i w ściśle wyznaczonych albo dobrze znanych przez lokalesow miejscach. Przepisy? No cóż - Singapurczycy, kochający swój kraj, kwitują je jako cena, którą muszą płacić za życie w bezpiecznym i sterylnie czystym miejscu.
Dziękuję za takie bezpieczeństwo, skoro kiedy kupię ziemię, rząd ma prawo w każdej chwili mi ją odebrać bez żadnej rekompensaty. Prawo Singapuru to rzecz kontrowersyjna. Wydawałoby się, że mieszkańców tego państwa-miasta, obowiązują same nakazy i zakazy, a nie przywileje. No - chyba, że można nazwać przywilejem prawo do oskarżenia kogoś o ścigany z urzędu hacking za pożyczenie sobie sygnału wi-fi - nieważne czy niezabezpieczonego czy słabo zabezpieczonego.
Kary grożą też za żucie gumy, przechodzenie na czerwonym świetle, palenie w miejscach publicznych czy niespłukiwanie wody w publicznych toaletach. Kupno samochodu? Za Nissana Micrę sam podatek opiewa na ok. 40.000 złotych. Ale tych, którzy ściągają do Singapuru stać na Lamborghini. Co tam kilkaset tysięcy za samochód jak można zaoszczędzić kilkaset milionów podatku dochodowego? Z drugiej strony, po co komu Lamborghini na takiej małej powierzchni w miejscu gdzie za przekroczenie prędkości można trafić nawet za kratki? Może dlatego, że ustrój w Singapurze można śmiało nazwać dyktaturą, jego mieszkańcy nazywają swoje państwo więzieniem - ale za to kochanym więzieniem.
Z drugiej strony, na pozór, jest wręcz Disneylandowo. Ulice są tak czyste, że na dobrą sprawę można z nich jeść. Do tego, Singapur to chyba jedyne miejsce w Azji, gdzie woda z kranu jest oficjalnie zdatna do picia. A woda się przydaje - 1 stopień na północ od równika, słońce grzeje na tyle mocno, że w ciągu dnia, jedyni ludzie, których widać na ulicy to mieszkający w tzw. slumsach (czyli kilkunastopiętrowych socjalnych kondominiach) pracownicy fizyczni. Pozostali, jeśli nie muszą iść na niezbyt piękną plażę, korzystają z uroków klimatyzacji w biurach, samochodach, autobusach, stacjach i pociągach metra czy swoich własnych czterech ścianach, wychodząc na zewnątrz tylko na wieczorny jogging lub spacery w słynnej na całym świecie Marina Bay.
Singapur to dobre miejsce na naukę np. biologii. Most DNA - szkoda tylko, ze jest troche malo interaktywny. Możnaby np. umozliwic przechodniom zabawy z nukleotydami i zmiane mostu np. w pingwina.
Mój plan na zwiedzanie tego państwa, w którym z braku innych miast, nie było problemu z wyborem stolicy był prosty: pokręcenie się po jachtoklubach i znalezienie łódki płynącej gdzieś na południe. Wszystko co po drodze, traktowałem jako program fakultatywny.
Do Singapuru zjechałem tylko po to, że będąc w tej części Świata nie wypada go nie odwiedzić. Pierwsza marina - 1/15 (1 stopień, 15 minut na północ od równika). Elitarny jachtklub, w którym jeden kapitan powiedział, że płynie w moją stronę ale dopiero za jakieś 3 miesiące. Wszystkie inne osoby, okazały się albo po prostu trzymać jachty jako lokatę, albo pływać na krótkie dystanse tam i spowrotem.
Do tego, po jakimś czasie kręcenia się po nabrzeżu, słysząc, że nie mam własnej łódki a dopiero się rozglądam, pracownicy mariny zagrozili, że wezwą policję i oskarżą o wstęp na teren prywatny. Wytłumaczyłem, że drzwi na jetty były otwarte. I tak musiałem wyjść. Zostawiłem ogłoszenie na tablicy i przeszedłem na piechotę kilka kilometrów dalej - do Keppel Bay. Tam, atmosfera była już bardziej wyluzowana a obsługa bardziej pomocna. Niestety, również nie udało mi się nic załatwić. Żaden z właścicieli jachtów nigdzie akurat nie wypływał. Podobnie jak w pierwszym miejscu, i tutaj, kupowali oni żaglówki tylko po to by pozbyć się nadmiaru pieniędzy. Znów, tylko zostawiłem ogłoszenie.
Jak tak dalej pojdzie sam sobie zbuduje łódke. Zaczynam zbierać wykałaczki.
Przed zachodem słońca przejechałem sobie więc do Marina Bay, czyli ścisłego dałtałna Singapuru, gdzie zostały mi cztery atrakcje turystyczne - panorama wysokich, gęsto ulokowanych budynków, ludzie przechodzący przez ulicę, pokaz laserów i lew.... No tak - Singapur to taki azjatycki Lwów - przynajmniej z nazwy. Z Sanskrytu, Singa to właśnie lew a Pura oznacza miasto. Czyli Lwów jak nic. Uroku Lwowa mieć jednak nie może bo dopiero mleczne zęby mu wychodzą. Za to, znany na całym świecie Lew stoi i..... psuje cały efekt miasta przypinającego sobie etykietkę cyfrowego numeru jeden nie tylko w Azji, ale i na całym Świecie.
Na pierwszy rzut oka, Marina Bay wyglada na porzadna, dobrze wykonana, swietnie zaplanowana, wysoko rozwinieta i droga ale....
Na pierwszy rzut oka, Marina Bay, wydaje się być porządna, droga, wyszukana, stylowa. Wysokie, budzące poczucie klaustrofobii budynki, przystrzyżone jak od linijki trawniki, misternie ułożone kwiatowe rabatki i.... ten lew. Nie byłoby w nim nic złego gdyby nie był to symbol miasta. Z założenia miał być majestatyczny. W praktycę, wygląda jak ulepiony ze styropianu. Wyraz lwiej pewności siebie na pysku ustępuje wyrazowi zdziwnienia - a może to grymas, który rysuje się po włożeniu do lwiego pyska tryskającej wodą rurki do tracheotomii? No właśnie - ta rurka.
Zjawiskowa i zapierająca dech w piersiach panorama Singapuru popsuta przez jeden głupi detal i to przyczepiony do symbolu panstwa. Patrząc z przodu, zapomina się, że z tyłu stoi wielki hotel, którego dach zdobi taras w kształcie statku ; że po drugiej stronie mostu podobnego do łańcucha DNA jest budynek galerii sztuki nowoczesnej przypominający kwitnący kwiat lotosu. Zapomina się też, że cała Marina Bay rozświetla się kilkukrotnie każdego wieczoru podczas ukraszonego nastrojową muzyką pokazu laserów. Tak. Smutne, ale prawdziwe. Z Singapurskim lwem jest jak z niektórymi kobietami - lepiej oglądać go od tyłu.
.... kto wetknal lwu ta rurke do tracheotomii?
Pomimo wyrwanego z kontekstu lwa, Singapur da się lubić między innymi dzięki jego mieszkańcom. Nie są wcale tak restrykcyjni jakby się wydawało. Choć, wyraźnie widać, że cierpią na kompleks mniejszości zadzierając nosa kiedy rozmawia się z nimi o innych krajach azjatyckich, Singapurczycy żyją na luzie. Większy stres widziałem w Hong Kongu. Po pokazie laserów w Marina Bay, zgłodniałem. W kieszeni miałem parę dolarów i musiałem tak policzyć wydatki żeby mi na metro do domu wystarczyło. Może jakiś junk food? Co? Hot-dog za 20 złotych? No tak, centrum jednego z najbogatszych państw w Azji. Zobaczyłem Hindusów robiących sobie piknik po środku deptaka. Teoretycznie, jest to nielegalne. W praktycę? No cóż - jak wszędzie - wszystko na zdrowy rozsądek. Poprosiłem o trochę jedzenia. W odpowiedzi, dostałem pełną kolację. Nic, że na ziemi. Ważne, że z idealnie skomponowanego curry i w najbardziej elitarnej lokalizacji miasta. Palisz? Z dumą odpowiedziałem, że nie.
Kolacja z widokiem na najdrozsza czesc miasta - dzieki zyczliwosci piknikujacych sobie Hindusow.
Nikt nie pędzi też na zabój do pracy. Praca - owszem ważna, ale ważny jest też odpoczynek i dystans. To usłyszałem od ojca Vanessy, który spóźnił się na spotkanie u siebie w firmie bo zagadaliśmy się przy śniadaniu. I jeszcze ten singapurski angielski dialekt, nazywany pieszczotliwie Singlish (angielski jest w Singapurze pierwszym językiem), odzwierciedlający się najbardziej w wypowiadanym przez młodzież wysokim głosem "Hey, bro...." - i jak tu nie lubić Singapurczyków?
Uderzyłem do ostatniej mariny, którą miałem w planie - Raffles Bay. Wszyscy byli nadzwyczaj mili. Niestety, nikt nigdzie akurat nie płynęli. Pani zajmująca jakąś ważną biurową pozycję, po godzinie rozmowy, zaoferowała, że kupi mi bilet lotniczy, tylko musiałbym się określić gdzie. Zbiło mnie z nóg. Ameryka Południowa.... Pablo Escobar.... Kolumbia..... Cumbia..... salsabary.... buenas dias, ale.... muchas gracias - odmówiłem.
Może potrzebujesz jakieś pieniądze? Nie biorę pieniędzy, proszę Pani. To zostaw mi numer telefonu. Niedługo powinnam potrzebować kogoś do pracy. Jeśli będziesz w okolicy, chętnie Cię przyjmę. Zobaczę też czy ktoś z moich znajomych nie pływa gdzieś w okolicy. Numer telefonu zostawiłem. Zostawiłem też ogłoszenie. Pożegnałem się i skierowałem się w stronę wyjścia z Singapuru. Miasto ciekawe, ale tak jak mówili mi wszyscy, których do tej pory poznałem - na jeden dzień. Byłem, zobaczyłem, nic nie załatwiłem. Za to od wjazdu, nie wypaliłem ani jednego papierosa - nie dlatego, że nie wolno. Po prostu dlatego, że całkiem na serio uwierzyłem, że "nie muszę palić".
Napisz komentarz
Komentarze