Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 23 lutego 2025 19:43
Reklama
Reklama

Tajlandia (Bangkok) - Miasto tysiąca i jednej pokusy

Tydzień w Bangkoku to nie był jakiś byle jaki tydzień. To był czas kiedy przyszło mi zmierzyć się z moimi najgłębszymi lękami i rozterkami. Przypomniał mi się Pakistan gdzie doszedłem do wniosku, że świetnie mógłbym się odnaleźć w roli sapera. Cięcie kolorowych kabelków byłoby nawet fajne. Czego tu się bać? Jeden błąd i bum, po wszystkim. Jest stres, jest presja - są idealne warunki pracy. A jak jeszcze do tego pojawi się presja czasowa w postaci np. parcia na pęcherz? No genialnie wręcz. Miny? Bomby? Broń? Narkotyki? Strach? Męskie ręce na moich pośladkach w BTSie, kobiety mówiące barytonem i faceci w sukienkach - to dopiero budzi strach i to nie mały.

 

Po śniadaniu z Freddiem i kilkoma jego birmańskimi znajomymi w muzułmańskiej knajpcę, wyszedłem na główną drogę kawałek za terminal autobusowy. Kierowcy w Tajlandii mają dziwną tendencję do podrzucania autostopowiczów akurat do najbliższego dworca.

 

Dobrym rozwiązaniem jest ustawienie się za terminalem lub gdzieś pomiędzy miastami. Ważne żeby droga była bo gdzieś po środku dżungli łatwo byłoby pewnie machać, ale skutek byłby marny. Kierowca, który się zatrzymał, a którego angielskiego, za cholerę nie mogłem zrozumieć, zawiózł mnie do 7-11, gdzie wręczył mi słodki chleb i wodę. Następnie, podjechał kawałek przed siebie, zawrócił na U-turnie, odstawił na postój busów, dał mi bilet do Tak za 80 bahtów (8zł za 100 kilometrów!!!!), zrobił charakterystyczny południowoazjatycki ukłon i odjechał.

 

Po pierwszych trzech kwadransach drogi mój wynik wyniósł -2 (słownie: minus dwa) kilometry. Na skrzyżowanie z superhajłejem dojechałem klimatyzowanym busem. Drogę opóźniły ustawione co kilkanaście kilometrów blokady policyjne skierowane na kontrolę pod kątem nielegalnych imigrantów z Birmy.

 

W Mae Sot leżącym po tajskiej stronie Mostu Przyjaźni, celnicy siedzą i liczą bahty. Prawdziwa granica zaczyna się dopiero dalej. Gdyby tak nie mieć dokumentów i każdemu dawać po 20 bahtów, szybko możnaby zbankrutować. Ode mnie nikt paszportu nie wołał. Może nie przypominam birmańczyka?

 

Dalej też poszło łatwo. Odszedłem kawałek od skrzyżowania za światła. Po kilku minutach, zatrzymał się pierwszy pickup. Miałem szczęście bo wiatr się obraził, chmury się gdzieś pochowały, wskazówki tajskich zegarków sprowadzanych z Chin pokazywały coś około południa, a ja nie lubię klimatyzacji. Co innego jazda z tyłu na pacę. Kierowca mówił trochę po angielsku, ale i tak, znów nie mogłem zrozumieć dokąd jechał. Miał mnie wysadzić w Kampheng Phet. Wysadził mnie kilkadziesiąt kilometrów dalej w Nakhon Sawan. Przez cały czas nie zrobiliśmy żadnego postoju na toaletę a prezent w postaci wody mineralnej od obydwu kierowców dał o sobie znać mniej więcej w połowie drogi. Do tego, musiałem się trochę powiercić żeby znaleźć jak najlepsze miejsce.

 

Zła pozycja i przy większych prędkościach wiatr dosłownie wali w bębenki uszne. Przypomniał mi się test tupecików w różnych kabrioletach przeprowadzany kiedyś w Top Gear. Każdy tupecik zwiewało do czasu aż panowie przetestowali jakiegoś Mercedesa z wynalazkiem nazywającym się wiatrochron. Najlepsza pozycja w pickupie to oczywiście pozycja siedząca, tyle że tyłem do kierunku jazdy z plecami opartymi o tylną szybę tak żeby głowa była poniżej linii dachu. Przez mój pęcherz testowałem różne sposoby siedzenia i ten okazał się faktycznie najlepszy. Nie wiało ani trochę.

 

W Nakhon Sawan było już trochę gorzej. Najpierw musiałem poszukać toalety. Po okresie Buddyjskiego Nowego Roku, nie wypada już wylewać żadnych płynów z samochodu. Później musiałem przejść całe miasto bo, oczywiście, tajski hajłej ma tendencję przecinania samego, zakorkowanego, centrum. Długo też nikt nie chciał się zatrzymać. W końcu jest, jest - kolejny pickup. Tym razem, trafił mi się kierowca nie tylko mówiący po angielsku ale jeszcze jadący aż 20 kilometrów od Bangkoku. Niestety nie miałem radochy z jazdy na pacę. Musiałem męczyć się z ustawioną na pełną parę klimatyzacją. Z drugiej strony i tak lepsze to niż tzw. Vip Busy, w których białopośladkowcy skarżą się, że jest im zimno. Faktycznie, w oczach azjatyckich właścicieli firm transportowych, im niższa temperatura, tym większy prestiż. Niedługo będą chwalić się śniegiem w autobusach. Po drodzę zatrzymaliśmy się na kilku farmach słodkiej kukurydzy. Niestety, chociaż bardzo chciałem się dowiedzieć czym różni się słodka kukurydza od tej zwykłej, nie dane było mi spróbować ani świeżego, ani przegotowanego produktu. Dowiedziałem się za to, że tajskie produkty rolne mają problemy na rynku europejskim ze względu na stosowanie cen dumpingowych. U nas po prostu nie może być tanio bo jest to nielegalne.

 

Mój zbawiciel, którego imię zapomniałem a wizytówkę zgubiłem odstawił mnie najdalej jak tylko mógł. Już wjeżdżając na rozległe przedmieścia Bangkoku, spodobało mi się to miasto za świetne rozwiązanie komunikacyjne. Zamiast obwodnicy, wybudowano tutaj płatną drogę ekspresową nad głównymi arteriami miasta. Kierowcy mają zatem wybór - albo płacić i jechać szybko, albo stać w korkach. Trasa jest zawsze taka sama, tyle, że GPS-y sobie z nią nie radzą. Może byłoby to dobre rozwiązanie dla problemu płatnych/bezpłatnych autostrad w Polsce?

 

Zawsze mówiłem żeby przed jakimkolwiek remontem drogi wybudować nową drogę obok. W Bangkoku buduje się drogi piętrowo.

 

Wysiadłem na przystanku autobusowym. Zbyt ciemno było na łapanie stopa więc pomyślałem, że do miasta dojadę jednym z wielu autobusów przypominających niektóre nasze tabory MZK z linii Classic - tyle, że bardziej wyeksploatowane. Powinno być więc tanio. Nic z tego. Nawet rdzenni mieszkańcy stolicy nie potrafią rozkminić autobusów, którymi nie jeżdżą na codzień bez pomocy google. W kolejnych dniach znalazłem na to idealny sposób - tymbardziej, że autobusy są o wiele tańsze niż tzw. skytrain. Podreptałem kawałek dalej i wszedłem na pierwsze, nadal bezpłatne, piętro drogi, która w jakiś sposób urosła w tym miejscu do trzech kondygnacji. Zatrzymywali się tylko kierowcy charakterystycznych różowych taksówek. W końcu zatrzymał się radiowóz - policjant wygonił mnie znów na dół. A taką wygodną pakę mieli! Znowu postałem trochę licząc na to, że nikt mnie nie rozjedzie. W końcu podeszła młodo wyglądająca pani w podejrzanym makijażu i zaproponowała że mnie podrzuci kawałek. Podwiozła mnie do stacji BTS (metra) i poprosiła ładnie o 5.000 bahtów (500 zł.). Podziękowałem grzecznie i pochwaliłem za świetne poczucie humoru.

 

Nawet rodowici mieszkańcy Bangkoku nie mogą się połapać w autobusach bez użycia googli. Z czasem, i na to znalazłem sposób.

 

Metrem, z którego można podziwiać panoramę Bangkoku dojechałem do samego centrum, w którym mój host z couchsurfingu, Mark, miał się tego wieczoru akurat spotkać ze znajomymi. Dziwne miejsce i dziwne osoby w okolicznych barach, ale cóż.... w końcu wiedziałem, że byłem w mieście "tysiąca i jednej pokusy". Mark przedstawił mnie "Moooooo" - takiego imienia w Tajlandii używał Muhammad. Powód? Tajowie nie potrafili wymówić jego prawdziwego imienia. Ja też zacząłem się przedstawiać jako Michael albo Misha bo z krótkiego Mike wszyscy robili jeszcze krótsze Mai.

 

Metro pod miastem..... nuuuuuuudaaaaaa. Im wyżej tym lepszy widok.

 

Po suto zakrapianej alkoholem imprezie, która dla mnie skończyła się na trzeźwo ze względu na to, że wszyscy pili znienawidzoną przeze mnie whiskey, pojechaliśmy do wielkiego domu Marka, który zaczął mi tłumaczyć układ ulic w stolicy, polecając najważniejsze atrakcje. Widząc jak Mark daje mi mapę, nie mogłem się skupić na tym co mówi łypiąc niepozornie jednym z oczu na jego siostrę i udając, że słucham. Nic nie pamiętam z tamtej rozmowy. Najważniejsze było, że dostałem mapę. I tak, kilka następnych dni spędziłem z Muhammadem z Iranu.

 

Podobnie jak większość poznanych przeze mnie Persów, Muhammad cierpi na kompleks przesytu Azadi (wolności). Chwali się ilością znajomych na zablokowanym w Persji facebooku, pije dużo alkoholu i demonstracyjnie je przyrządzone na różny sposób prosiaki. Mimo wszystko, nadal jest typowym Irańczykiem - gościnnym, uprzejmym i inteligentnym. Mieliśmy bardzo dużo wspólnych i bardzo dużo dzielących nas tematów. Największą różnicą było to, że Mooooo marzy o ułożeniu sobie życia w Tajlandii i odwleka moment powrotu do ojczyzny, a ja z chęcią wróciłbym do Iranu. Dzięki niemu, również, rozkminiłem autobusy. Kiedy byłem w Teheranie, metro kosztowało ok. ćwierć dolara. W Bangkoku,minimalna opłata to pół dolara. Przeważnie, jeśli chcemy się gdzieś przemieścić, przyjdzie nam się pożegnać z dolarem. Toż to zbankrutować tutaj na transporcie idzie.

 

Muhammad bardzo się dziwił kiedy mówiłem, że z chęcią zamieszkałbym gdzieś nad Zatoką Perską.

 

Muhammad przyjechał do Tajlandii na roczny kurs angielskiego w bardzo nietypowej szkole językowej. Otwarte biuro, w którym wszystkie zajęcia odbywają się w jednym pomieszczeniu zajmuje jedno z kilkunastu pięter biurowca. Nie ma tu pracowni. Jest kącik zajęć, jest kącik nauki samodzielnej, jest też bardzo fajny kącik z ekspresem i darmową kawą. Na początku, częstując się małą czarną, czułem się jak intruz, ale gdy tylko wszedł jeden z nauczycieli i rzucił baaaaaaardzooooo miękkie haaaaaaaaiiiiii, od razu przeszło mi uczucie wyobcowania. Do tego podczas naszej krótkiej rozmowy był aż przesadnie miły. Muhammad wyjaśnił, że wszyscy mężczyźni zatrudnieni w tej szkole nie przepadają zbytnio za zróżnicowaniem płciowym. Piersi? Jakie piersi? Toż to takie babskie; niemęskie no.....

 

Pierwsze wrażenie Bangkoku - prawie jak Hong Kong czy Singapur.... prawie robi jednak wielką różnicę.

 

- Daj mapę?
- Co to?
- Czekaj
- Co to za kropki?
- Musisz tam iść
- Ale po co?
- Fajne dzielnice, odpowiedział Muhammad z błyskiem w oku.


Te fajne dzielnice znajdowały się bardzo blisko China Town - miejsca, które do bólu przypominało kantońskie miasta w Chinach. Baaaa, nawet niektórzy ludzie po tajsku nie mówili. Przez chwilę czułem się praktycznie jak w domu. Gdyby tylko panowie w sukienkach się o mnie nie ocierali. Tłok, wielki tłok, wszyscy jak mrówki zajęci pracą - dosłownie jakbym był spowrotem w Chinach. Targi, główne ulice i boczne sojki China Town zajęły mi prawie cały dzień - głównie ze względu na położone obok Little India, na której znów objadłem się chiapati. Niestety, w odróżnieniu od Mae Sot, tutaj chleb i curry okazały się cenić tyle samo co tajskie jedzenie.

 

W Chinatown, czułem się jak w domu. To nie sztuczne chińskie miasto z kolorowymi smokami i wymyślnymi pagodami. To prawdziwie kantońska dzielnica z prawdziwymi Chińczykami nie mówiącymi po tajsku.

 

Wieczorem przeszedłem na Patpong. Już wychodząc z China Town w ciemnych uliczkach słyszałem "Bum bum? 600 baht". Kiedy doszło trochę więcej pań, które wyszły z założenia, że skoro najciemniej jest pod latarnią to najłatwiej będzie je znaleźć tam gdzie ledwo światło dochodzi, ceny spadły do 300 bahtów - jak się okazało, była to ulica adresowana do tajskiej i chińskiej klienteli.

 

Na autobus ta pani raczej nie czeka.

 

Niektóre dziewczyny mówiły podejrzanie niskim głosem, ale może to sprawa mutacji? W sumie, Azja Południowoschodnia robi ostatnio nagonkę na pedofili a po wyglądzie, na prawdę ciężko jest określić wiek Azjatów. Tylko czy dziewczynki mają mutacje? Nie no, one mają coś innego na M - miesiączkę, macicę..... a może to na "j" było? Jajniki, jajowody, jajka? Jajka na twardo? Omlet? Kurdę, tak niedawno byłem w czwartej klasie podstawówki a już zapomniałem. Zaraz, tak! Niektórym dziewczynkom pojawia się jabłko.... jabłko Adama..... dobrze pamiętam. Pięć plus!

 

Jak się nazywa to na J co się wykształca dziewczynkom podczas dojrzewania? A tak, mam - jabłko Adama. A tak całkiem na poważnie to jeśli ktoś przyjeżdża do Tajlandii korzystać z uciech cielesnych to polecam abstynencję od alkoholi i innych wspomagaczy.

 

Wszedłem do jednego z salonów masażu i jak tylko wyjąłem aparat żeby zrobić zdjęcie znudzonym kobietom siedzącym za witryną (tzw. fishbowlem), ledwo uchyliłem się od ciosu burdelmamy i ochroniarza w jednym - określane slangowo jako mamasan sutenerki często posiadają nienaganną figurę..... zawodnika sumo. Próbując ugłaskać hipopotamicę słowami, szukając drogi wyjściowej, powiedziałem, że chiałem zrobić zdjęcie by pokazać koledzę bo porównuje lokale, bo kolega z daleka, bo może wrócimy, trele morele, papa. Tam na pewno bym nie wrócił. Na zewnątrz też musiałem ćwiczyć sprint. Panowie policjanci rozmawiający z czekającymi na coś, siedzącymi na krawężniku paniami znów na widok aparatu, zaczęli mówić coś w bardzo głośny sposób - tym razem po tajsku. Cóż mogłem odpowiedzieć? "Mib mib" i jak Struś Pędziwiatr pognałem omijając szczury w bocznych uliczkach w stronę Patpongu. Błysk w oku Muhammada.... wielki rynek, na którym kupić można wszystko - ubrania, jedzenie, zegarki, bieliznę, wibratory, wiagrę, narkotyki, masaż, seks i takie tam - artykuły codziennej potrzeby. Wszędzie jest happy hour, tyle że - za wszystkie darmowe usługi trzeba płacić - Od 5.000 do 1.000 bahtów. A co za darmo? Za darmo jest atmosfera tej ulicy. Albo nie potrafiłem się w nią jakoś wczuć, albo po prostu ten cały cyrk rozśmieszył mnie do łez.

 

Paradoksalnie zwany przez Tajów Miastem Aniołów/Dziewic Bangkok (Krung Thep), jest jednym z ulubionych miejsc, do których tatusiowie, wujkowie i dziadkowie udają się w "interesach".

 

Klub o nazwie Super Pussy, Muay Thai w kiślu, płatne klapsy, pokazy go-go czy ping-pong bez użycia stołów ping-pongowych czy rakietek to tylko niektóre sposoby na przyciągnięcie klienta. Swoją drogą zadziwiające co można zrobić ze zwykłą plastikową, leciutką jak piórko piłeczką..... Taaaaak..... Tajowie mają wyobraźnię!

 

Kolejne dni spędziłem na mierzeniu się z pokusami Bangkoku, paradoksalnie nazywanego przez Tajów Krung Thep, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza Miasto Aniołów lub.... Dziewic. W praktycę, powszechnie uczona na lekcjach geografii nazwa z nieco eufemistycznym sposobem zapisu (Bangkok zamiast Bang Cock) jest jak najbardziej akuratna. Odpuściłem sobie nawet największe atrakcje turystyczne. Tym bardziej, że największą atrakcją była dla mnie czająca się za każdym rogiem odmienność. Wiele ulicznych happeningów sprawia, że nawet przechodząc kilka razy tą samą ulicą, nigdy nie będzie tak samo.

 

Uliczne happeningi sprawiają, że znalezienie się drugi raz w tym samym miejscu, nie koniecznie musi być zawsze takie same.

 

Bangkok nie tylko stawia przed największymi lękami, o których sam Siegmunt Freud bałby się napisać. To również jeden z hubow transportowych, w których można wyhaczyć całkiem ciekawe okazje na przeloty w różne miejsca na świecie. Większość osób lecących do Kambodży, Wietnamu, Laosu czy Birmy, pierwsze przyziemienie w Azji, zalicza właśnie w Bangkoku. Dzięki Freddiemu znów napaliłem się na Indonezję. Z kolei, po wyjeździe z Chiang Mai, moje serce biło już w Ameryce Południowej. Marzyłem o dżungli, o przygodach, o nauce hiszpańskiego, może i nawet o wzbogaceniu się niczym Pablo Escobar na własnym przedsiębiorstwie produkcyjno-handlowym. Do Bangkoku jechałem z bardzo mieszanymi uczuciami. Ameryka Południowa? Victor zarezerwował lot do San Francisco za 400 dolarów. Co tam, że na drugiej półkuli? Jakoś da się przejechać. Indonezja? Michał i Dorota, których poznałem w Laosie, zarezerwowali lot do Penang za 50 dolarów. No, ale ja miałem nie latać. I jeszcze ta Indonezja po drodzę. Przypomniałem sobie i kilka razy jak mantrę powtórzyłem strategiczne motto "keep your target". Pozostałem więc przy standardowym planie na dalszą drogę, choć wieczorami przeglądałem wyszukiwarki lotów. Do tego doszła propozycja zostania i pracy - dobrze płatnej i, tym razem, nie w roli nauczyciela.

 

 

Stolica Tajlandii to żywa metafora wielopoziomowości, którą można interpretować wielopoziomowo.

 

Głównie za tą ostatnią pokusę, znienawidziłem Bangkok. Paradoksalnie, mogłoby to być jedno z niewielu wielkich miast, w których mógłbym mieszkać. Jest tanio, jest łatwo o dobrze płatną pracę i najważniejsze - Bangkok nie jest prawdziwą metropolią. To miasto idące w stronę Singapuru czy Hong Kongu..... tyle, że powoli i ociężale. W jego lepiej obdarzonych (przez finansjerów) kolegach wszystko jest robione, jakby, na jedną nutę. Bangkok, z kolei, łączy w sobie elementy XXI wieku, Science Fiction, Mangi, egzotyki, miłości, przemocy, straszliwej biedy, wielkiego bogactwa, kiczu i sztuki wysokich lotów. Jak drapacz chmur, to miasto posiada wiele niepoukładanych i niespasowanych poziomów. W życiu nie widziałem takiego zagęszczenia Iphonów, szczurów i karaluchów jednocześnie. Słowem, jeden wielki bałagan i chaos zapakowany w eleganckie pudełko wyprodukowane na zlecenie renomowanej firmy w jednej z wielobranżowych fabryk w chińskim Kantonie. Brak miejsca na monotonię. Bangkok to nie jest miejsce, które się kocha albo nienawidzi. Bangkok to miejsce, które jednego dnia się kocha, a drugiego nienawidzi.

 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Opinie

Wiceszef MON: kluczowe elementy "Tarczy Wschód" to fortyfikacje, systemy antydronowe i rozpoznawcze

Program "Tarcza Wschód" oparty jest na trzech kluczowych elementach: fortyfikacjach i zaporach przeciwpancernych, systemach antydronowych i rozpoznawczych, oraz wsparciu lokalnych społeczności rozbudową potrzebnej infrastruktury, np. drogowej - powiedział w Sejmie wiceszef MON Cezary Tomczyk.Data dodania artykułu: 22.02.2025 10:29
Wiceszef MON: kluczowe elementy "Tarczy Wschód" to fortyfikacje, systemy antydronowe i rozpoznawcze

Ekspert: media społecznościowe to szerokie audytorium, ale o sile przekazu decyduje algorytm

Media społecznościowe należą do prywatnych firm, które mogą wpływać na siłę przekazu, nad czym użytkownicy nie mają kontroli. Używanie ich przez polityków jako głównego kanału komunikacji z obywatelami może podważać zaufanie do mediów tradycyjnych – uważa politolog i medioznawca dr Wojciech Maguś z UMCS.Data dodania artykułu: 22.02.2025 10:22
Ekspert: media społecznościowe to szerokie audytorium, ale o sile przekazu decyduje algorytm

Grypa szaleje, a Polacy nie słuchają zaleceń. Eksperci alarmują. W lutym odnotowano już 295 tys. zakażeń

Podczas przeziębienia lub grypy 40,1% Polaków mierzy temperaturę ciała dopiero po wystąpieniu objawów gorączkowych. 27,9% chorych robi to raz na dobę, a 21,3% – kilkakrotnie w ciągu 24 godzin. Do tego 77,5% rodaków nie notuje uzyskanych pomiarów. Zaledwie 7,4% badanych zapisuje je i 2,6% robi to dość sporadycznie. Eksperci komentujący wyniki raportu alarmują, że Polacy najwyraźniej nie słuchają zaleceń lekarzy. Z kolei GIS informuje, że tylko w styczniu br. zachorowało na grypę ponad 300 tys. osób, a w lutym odnotowano już 295 tys. zakażeń. Od początku stycznia hospitalizowano z rozpoznaniem grypy i jej powikłań ok. 23 tys. pacjentów. Natomiast od września ub.r. zmarło z tego powodu ok. tysiąca osób. Jednak Polacy jakby nie do końca zdają sobie sprawę z powagi sytuacji.Data dodania artykułu: 21.02.2025 17:33
Grypa szaleje, a Polacy nie słuchają zaleceń. Eksperci alarmują. W lutym odnotowano już 295 tys. zakażeń
ReklamaSklep Medyczny Tomaszów Maz.
Reklama
Reklama
Reklama
Skarpetki zdrowotne z przędzy bawełnianej ze srebrem

Skarpetki zdrowotne z przędzy bawełnianej ze srebrem

Skarpetki nieuciskające DEOMED Cotton Silver to komfortowe skarpetki zdrowotne wykonane z naturalnej przędzy bawełnianej z dodatkiem jonów srebra. Skarpety ze srebrem Deomed Cotton Silver mogą dzięki temu służyć jako naturalne wsparcie w profilaktyce i leczeniu różnych schorzeń stóp i nóg!DEOMED Cotton Silver to skarpety bezuciskowe, które posiadają duży udział naturalnych włókien bawełnianych najwyższej jakości. Są dzięki temu bardzo miękkie, przyjemne w dotyku i przewiewne.Skarpetki nieuciskające posiadają także dodatek specjalnych włókien PROLEN®Siltex z jonami srebra. Dzięki temu skarpetki Cotton Silver posiadają właściwości antybakteryjne oraz antygrzybicze. Skarpetki ze srebrem redukują nieprzyjemne zapachy – można korzystać z nich komfortowo przez cały dzień.Ze względu na specjalną konstrukcję oraz dodatek elastycznych włókien są to również skarpetki bezuciskowe i bezszwowe. Dobrze przylegają do nóg, ale nie powodują nadmiernego nacisku oraz otarć. Dzięki temu te skarpety nieuciskające rekomendowane są dla osób chorych na cukrzycę, jako profilaktyka stopy cukrzycowej. Nie zaburzają przepływu krwi, dlatego też zapewniają pełen komfort przy problemach z krążeniem w nogach oraz przy opuchnięciu stóp i nóg.Skarpetki DEOMED Cotton Silver są dostępne w wielu kolorach oraz rozmiarach do wyboru.Dzięki swoim właściwościom bawełniane skarpetki DEOMED Cotton Silver z dodatkiem jonów srebra to doskonały wybór dla wielu osób, dla których liczy się zdrowie i maksymalny komfort na co dzień.Z pełną ofertą możecie zapoznać się odwiedzając nasz punkt zaopatrzenia medycznegoTomaszów Mazowiecki ul. Słowackiego 4Oferujemy atrakcyjne rabaty dla stałych klientów Honorujemy Tomaszowską Kartę Seniora 
zachmurzenie duże

Temperatura: 1°C Miasto: Tomaszów Mazowiecki

Ciśnienie: 1027 hPa
Wiatr: 10 km/h

Reklama
Kolejny pisowski spadochroniarz w szpitalu

Kolejny pisowski spadochroniarz w szpitalu

Od kilku miesięcy piszemy o tym, że nasz szpital, będzie przechowalnią pisowskich działaczy tracących intratne synekury. O tym, że w tomaszowskim szpitalu zatrudniono kolejnego spadochroniarza PiS dowiedzieliśmy się... z reportażu TVN. Tym razem jest to Radosław Marzec, związany z Janiną Goss (znaną z pożyczek udzielanych J. Kaczyńskiemu). Będzie on pełnił funkcję rzecznika spółki, ale jak zapewnia, wicestarosta Włodzimierz Justyna, nie będzie to jego jedyne zadanie. Marzec to radny Rady Miejskiej w Łodzi. Zajmował też szereg stanowisk bez wątpienia z politycznego nadania. O karierze zawodowej niewiele z Internetu się dowiemy. Poza tym, że był szoferem wspomnianej wcześniej łódzkiej skarbniczki PiS orz po Prezesa Skry Bełchatów. Do grudnia był też przewodniczącym Klubu Radnych. Złożył rezygnację, kiedy porządki w łódzkim PiS zaczęła robić Agnieszka Wojciechowa Van van Hekelom.
Ponad 16 mln zł dofinansowania. Remont zabytkowej kamienicy. Budowa nowego bloku

Ponad 16 mln zł dofinansowania. Remont zabytkowej kamienicy. Budowa nowego bloku

Gmina – Miasto Tomaszów Mazowiecki w październiku 2023r. złożyła dwa wnioski do BGK o otrzymanie dofinansowania w ramach Funduszu Dopłat do budowy jednego budynku mieszkalnego wielorodzinnego przy ul. Barlickiego 22 (22 lokale mieszkalne) przy wnioskowanej kwocie wsparcia 7,133 mln zł oraz do przebudowy kamienicy przy ul. Barlickiego 20 (17 lokali mieszkalnych) przy wnioskowanej kwocie wsparcia 9,052 mln zł. Łączna kwota wnioskowanego i przyznanego wsparcia to 16,185 mln zł, co stanowi 80% szacowanych kosztów obu inwestycji.
Reklama

Wasze komentarze

Autor komentarza: JagodaTreść komentarza: A w sprawie s12, która w wariancie południowym to jakaś masakra milczy...Źródło komentarza: Dariusz Klimczak w Tomaszowie: wkrótce przedstawię projekt usprawnienia procesów inwestycyjnychAutor komentarza: ***Treść komentarza: Teraz się przypomniało jak inni przy władzy, że na dworcu syf! Przepraszam a co wasz PiS i największy ulubieniec -Macierewicz, zrobił wcześniej w tej kwestii dla Tomaszowa? 💩. 😀Źródło komentarza: 300-metrowy peron i przejście podziemne powstanie na stacji kolejowej w Tomaszowie MazowieckimAutor komentarza: KasiaTreść komentarza: Dobry wpis ale zapomniała Pani dodać że koniecznością na Dworcu jest okienko z kasą biletową! To prawdziwe utrapienie dla podróżująch tomaszowian.Źródło komentarza: 300-metrowy peron i przejście podziemne powstanie na stacji kolejowej w Tomaszowie MazowieckimAutor komentarza: TomaszowiankaTreść komentarza: Wszystko ładnie i pęknie, ale szkoda, że tak mało ludzi korzysta. Czemu ? Bo minister infrastruktury Dariusz Klimczak odpowiedzialny za transport nawala z robotą, za którą bierze niemałe pieniądze. Multum przejazdów, jednak 80% z przesiadką w Koluszkach bądź Łodzi. Nawet do stolicy oddalonej o zaledwie ponad 100 km jest przesiadka. Przecież to komiczne, ale co takiego "szanownego" ministra może obchodzić ?! On w porównaniu do 'szarego obywatela" śmiga sobie samochodem ładowanym/tankowanym za nasze podatki. Jedynie kiedy korzysta z transportu publicznego to czas przed wyborami, kiedy to trzeba się pokazać jak Pan Trzaskowski poruszający się tramwajem jeden przystanek pod publiczkę i moment, w którym dziennikarze mogą cyknąć fotkę na okładkę swojego żałosnego szmatławca. A zwykli ludzie niech sobie radzą, oczywiście tuż po wyborach. Ta sytuacja miała miejsce właśnie po objęciu stanowiska przez Pana Klimczaka. Jeszcze w roku 2023 mieliśmy kilka połączeń bezpośrednich, lecz to się wówczas zmieniło, a Koalicja wpiera nam same dobre zmiany, choć już dobrze wiemy, że ich nie ma pod każdym względem. Mam nadzieję jednak, że rodacy któregoś pięknego dnia, wezmą sprawy w swoje ręce i przestaną wspierać oszustów i złodziei. Prace nad projektem jak zwykle zaczynają się w III kwartale, kiedy to przebudowa będzie stała od IV kw. 2025 r. do końca I kwartału 2026 r. z powodu warunków atmosferycznych, przez co również będzie trwała zapewne do końca 2027 r. o ile i w tym terminie się wyrobią. Kończąc, niech nasz dworzec rośnie w siłę, bezpieczeństwo oraz piękno i wygodę dla podróżujących ludzi.Źródło komentarza: 300-metrowy peron i przejście podziemne powstanie na stacji kolejowej w Tomaszowie MazowieckimAutor komentarza: tTreść komentarza: Może mieszkańcy miasta ocenią czy takie dodatkowe skrzydła mieszkalne komponują się z wciśniętą kamienicą zabytkową. Czy modernizacja - remont zabytkowej kamienicy nie wpłynie na charakter elewacji i całego budynku (czy konserwator będzie nadzorował wszystkie działania na każdym etapie).Źródło komentarza: Dariusz Klimczak w Tomaszowie: wkrótce przedstawię projekt usprawnienia procesów inwestycyjnychAutor komentarza: obywatel TMTreść komentarza: Co się spodziewać po wyborcach skoro większość to przybysze z wiosek. Starych tomaszowian coraz mniej, wieś rządzi miastem, wybierając tzw. swoich.Źródło komentarza: Radni chcą nocnej prohibicji. Koalicja ponad podziałami
Reklama
ReklamaSklep Medyczny Tomaszów Maz.

Napisz do nas

Zachęcamy do kontaktu z nami za pomocą formularza. Możecie dołączyć zdjęcia i inne załączniki. Podajcie swojego maila ułatwi to nam kontakt z Wami
Reklamawłączenie społeczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama