TESCO: PO CO KOMBINOWAĆ JAK MOŻNA SIE POTARGOWAĆ?
W Khao Lak, trafiłem na idealną pogodę przez cały czas pobytu. Na wyspie Phukhet, też udało mi się odwiedzić kilka plaż. Nie ominął mnie również deszcz. Musiałem udać się również na zwiedzanie. Tyle, że nie żadnej typowej atrakcji turystycznej, od których w Tajlandii aż się roi, ale zwykłego Tesco. W zaśmiecającej regularnie skrzynki pocztowe gazetce, znalazłem namioty za 300 - 400 bahtów (30-40zł). Niby nie najlepszej jakości, ale mnie tylko nowy stelaż był potrzebny. Za taką cenę, mogłem kupić cały namiot i wziąć sam stelaż. Jakoś się tak złożyło, że jak tylko wszedłem do sklepu, zmieniłem tok myślenia. Po co kupować coś co mi nie jest potrzebne? A jesli kiedyś nawet okaże się przydatne to co? Tachać ze soba tysiące kilometrów aż się w końcu przyda?
Trzymając w ręce nie pasujący do mojego przenośnego domu zestaw rurek za 100 bahtów, zapytałem pana obsługującego dział sportowy czy da się kupić sam stelaż bez całego namiotu. Po jego, mało ekspresyjnej, gestykulacji, rozkminiłem, że nie było takiej możliwości. Przez pół godziny próbowałem negocjować. Nic. W końcu, zawołali osobę mówiącą po angielsku. A nie dałoby się tego jakoś przełożyć? O, samego stelażu do tego opakowania z rurkami. Kod się zgadza, zawartość, mniej więcej też - no przepisać po prostu trzeba i na papierze wyjdzie perfekcik. Pan pokręcił nosem, no ale, zabezpieczone przecież jest. To co? Kod kreskowy się liczy. Można rozciąć. Po kilku dalszych minutach, okazało się, że zostało mi w kieszeni 200 bahtów - sięgnąłem jeszcze po słuchawki do laptopa za 60 bahtów (6zł.) i zapas kawy dla moich gospodarzy. W sumie, jak to w supermarkecie - zamiast robić zamieszanie, sam mogłem przekleić kod, ale po co, skoro uczciwie można się potargować?
CEL: KRABI
Przyszła pora dalszej ewakuacji spod monsunowych chmur. Po bardzo długich, trwających kilka godzin pożegnaniach z Aleksem i Julią, pojechałem wreszcie oddać malutki, automatyczny skuter, na którym o mało się na początku nie zabiłem, zapominając, że tylny hamulec nie znajduje się pod stopą tylko przy manetce. Nie lubię automatów - nie mam do nich zaufania, ale w Tajlandii są jak znalazł. Drogi są dobre, choć czasem zakorkowane, więc wachlowanie biegami jest nie tylko zbyteczne, ale i niewygodne. Po oddaniu skuterka, songthaewem, dotoczyłem się do głównej drogi. Stanąłem zaraz za rondem z wystawionym kciukiem i.... czekałem ponad godzinę aż zatrzymał się pickup, którego kierowca, nie tylko mówił po angielsku, ale jeszcze wiedział co to jest hitch-hiking. W Tajlandii, nie ma pojęcia autostopu, ale z darmowym transportem jest jak w innych krajach..... gdzie są drogi i jakieś pojazdy, tam da się je zatrzymać ;-). Mój kierowca, zanim się zatrzymał minął mnie, podjechał kilka kilometrów do najbliższego U-turna, i zawrócił.
W następnym punkcie, udało mi się zatrzymać Mae - również z odzysku, tj. również mnie wcześniej minęła i zawróciła. Ta 48-letnia kobieta wydała mi się tak zwariowana, że pierwszy raz na tajskiej drodze, podniósł mi się poziom adrenaliny. Do tego, oczywiście, znowu zaczęło padać. Mae co chwila krzyczała Wooooow - wypadek, patrzcie, wypadek, najdelikatniej jak tylko można mając buty z obcasem naciskając na hamulec. A, że auto miała mocne, to i gaz rzucał porządnie do tyłu. Aż się przypiąłem pasami do siedzenia. Przypomniały mi się Zintra i Sanita z Łotwy, które rok wcześniej przewiozły mnie aż spod polsko-czeskiej granicy do połowy Austrii. Sanita przejechała miejsce, w którym chciałem wysiąść, krzyknęła ooooopssss, zahamowała z lekkim piskiem, najzwyczajniej w świecie wrzuciła wsteczny i cofnęła kilka kilometrów do mojego parkingu. Normalka, gdyby nie to, że była to jedna z tych wielkich austriackich autostrad.
Kilkadziesiąt kilometrów od Krabi, Mae zrobiła to samo. Gwałtownie zahamowała, cofnęła na dwupasmowej drodze i odbiła w lewo w jakąś ciasną, boczną dróżkę. Kiedy parkignowy pomógł jej wylawirować pomiędzy ciasno ustawionymi autami, powiedziała, że idziemy coś przekąsić. Świetnie, tylko po co gdzieś zniknęła, by po chwili wyskoczyć w zupełnie innym stroju? No tak, w końcu byliśmy na weselu. Po przejściu przez szkolne boisko, przywitaliśmy się z parą młodą. Wpisaliśmy się na listę gości, zaliczyliśmy szybki posiłek i wróciliśmy do samochodu.
Pół godziny później byłem już w Krabi. Znowu morze i znowu skały wystające z ziemi. Gdyby nie ten deszcz, skusiłbym się na kilka dni kempingu na łonie natury. Tak, nie mam motywacji. Zresztą, już samo to, że Krabi jest w Taljandii, demotywuje mnie do jakichś ekstrawaganckich wyzwań. A może przyjąłem tajski styl życia? Żebym jeszcze tylko mógł zarabiać jak oni - bez zbytniej pracy, np. z kokosów, które sobie tak same rosną i same spadają co jakiś czas z drzewa.
W Krabi, skontaktowałem się z Kathrine, która pracuje jako instruktorka jogi. Na potrzeby moje i 3 innych couchsurferów z Nowej Zelandii, odstąpiła nam swój domek twierdząc, że nie pomieścilibyśmy się w 5 osób. Faktycznie - w jednopokojowym domku na palach, ciężko byłoby się nam normalnie poruszać. Na noce, wyprowadzałem się ze śpiworem na werandę.
Niestety, mimo, że znaleźliśmy się w regionie dysponującym, podobno, najfajniejszymi plażami w Tajlandii, przez deszcz, nie udało nam się popływać. Na poprawę pogody czekaliśmy przez trzy dni. Nic z tego, wyjechaliśmy wszyscy tego samego dnia. Nowozelandczycy na północ, ja dalej, na południe. Dzięki temu, że - jak to w kraju o kształcie tubki bywa - mijaliśmy się, miałem okazję bez pytania Googli dowiedzieć się ciekawych rzeczy na temat miejsc, w które się wybieram.
REJON KONFLIKTU: OMINĄĆ CZY JECHAĆ?
Kierując się do Malezji, ze względu na zagrożenie zamachami terrorystycznymi, zaleca się omijać południowo-wschodnie prowincje Patani, Narathiwat, Songkhla i Yala. Jak dla mnie, brzmiało to jak zachęta.
Jedną z nich była rekomendacja, a właściwie to demotywacja do podróży przez południowy-wschód, którą słyszałem wcześniej od wielu osób. Otworzyłem w końcu laptopa, zapytałem googli i: "Nie zaleca się jednak przebywania w rejonach przygranicznych z uwagi na wybuchające okresowo konflikty etniczne (szczególnie w czterech prowincjach przy granicy z Malezją – Yala, Songkhla, Narathiwat i Pattani)"
Informacje bieżące z poszczególnych miast też nie zachęcały. Przez konflikt we wschodniej części pogranicza Malezji z Tajlandią, odwiedzanie tego regionu nie jest szczególnie polecane turystom. Może być ciekawie, jadę - pomyślałem! Po drodzę do Hat Yai, nic ciekawego, jednak, nie zauważyłem poza kilkoma atrakcjami turystycznymi, które udało mi się zwiedzić z dwiema młodymi Tajkami z Bangkoku, które zgodziły się podwieźć mnie kawałek.
W Tajlandii, na każdej drodzę, co kilkaset metrów są niebieskie znaki kierujące do, podobno, ciekawych miejsc. Życia by nie starczyło by je wszystkie objechać. Pierwszym z nich były źródła termalne, a właściwie będący albo w trakcie budowy, albo rozkładu malutki zagospodarowany obszar wokół kilku zbiorników z gorącą, bijącą z ziemi wodą. Niestety, była zbyt gorąca żeby się w niej kąpać. Za przejście naokoło głównego basenu zmarnowałem 50 bahtów (5zł.).
Kolejne miejsce było ulokowane na terenie parku narodowego. Cena za wstęp: 20 bahtów..... dla Tajów z informacją po tajsku. Widniejąca obok informacja po angielsku brzmiała: zachodnie dziecko: 100 bahtów, zachodni dorosły: 200 bahtów. W sumie to tylko 10 razy więcej - nie tak źle. Mogłem się targować, ale nie chciałem robić zamieszania przy osobach, które mnie wiozły.
Poczekałem i w międzyczasie zjadłem smażone pad thai za 40 bahtów. Może dzięki temu, bilet do kolejnych źródeł dostałem gratis. Weszliśmy do zatłoczonego, piętrowego baseniku z w miarę ciepłą wodą naszpikowaną fluorem, pomoczyliśmy pośladki i pojechaliśmy dalej. Panie wysadziły mnie na obwodnicy Trang. Znów, musiałem pościgać się trochę z zachodzącym słońcem. Najpierw zatrzymał się kierowca Songthaewa, który odstawił mnie na właściwy zjazd. Później, mili starsi państwo, podrzucili mnie kawałek dalej. Kiedy już było zupełnie ciemno, choć napisałem na kartcę nazwę miasta, do którego jechałem spotkać się z bardzo ważną dla mnie osobą z couchsurfingu. Zacząłem ozglądać się za miejscem, w którym mógłbym się przespać. W końcu, cud - zatrzymał się pickup. Kierowca, chociaż nie mówił po angielsku, zadzwonił do znajomego. Ten powiedział mi, że Kosum jedzie tylko kawałek od miejsca, w którym mnie wziął, ale ponieważ jest noc i jest "niebezpiecznie", zawiezie mnie do Hat Yai. Kilka razy upewniał przy tym się czy faktycznie mam się z kimś na miejscu spotkać.
Barry z USA, zachęcił mnie do wizyty u siebie pisząc, że ma polskie korzenie i, że niewiele ponad 10 lat temu, zjeździł wszystkie kontynenty, oprócz tej bryły lodu, która ledwo się trzyma południowego bieguna. Dlaczego, w wieku 60-lat, postanowił osiedlić się w małym mieszkanku w Tajlandii? Po pierwsze, powiedział, że nie ma ubezpieczenia zdrowotnego, po drugie...... scena, podziemna scena, oferująca wszystko za niewygórowane pieniądze. Jak to powiedziała Ursula, chyba faktycznie jestem za młody na Tajlandię. Wrócę do tego kraju dopiero po 70-ce, jak będę miał emeryturę i hajtnę się z 18-letnią Tajką. Barry okazał się też być prawdziwą encyklopedią podróżniczą. Odwiedzając niektóre miejsca, zapamiętujemy nazwy małych wiosek, które nigdy nam się w życiu nie przydadzą. Z Barrym rozmawialiśmy bez żadnych wprowadzeń, tłumaczeń czy wyjaśnień - na tych samych falach.
- A co zrobisz jak ci się ląd skończy?
- Coś wymyślę ;-).
- Wszystko da się zrobić. Uda Ci się!
Wyjechałem z Hat Yai pokrzepiony, ale mając już nieco dosyć Tajlandii. Nie chciało mi się szukać wylotu z miasta wiedząc, że pociąg do Pattani będzie mnie kosztował 20 bahtów (2 zł). Akurat w drodzę na stację, zadzwonił do mnie Tom, któremu też wysłałem couchrequesta. Zaproponował kawę, podczas której zmieniłem zdanie. Widząc, że ma samochód i wiedząc, że tego dnia nie pracował, poprosiłem o odstawienie mnie na drogę wylotową. Przejechałem w stronę Pattani. Już na granicy prowincji policyjno-wojskowy checkpoint z pachołkami ustawionymi w taki sposób, że slalomem pomiędzy nimi trzeba było jechać.
Panowie żołnierze uzbrojeni i doposażeni po same uszy. I to nie w jakieś prowizoryczne pukawki. Cały ich sprzęt aż świecił od nowości jak psu oczy. Niektóre punkty kontrolne urządzone są bardzo swojsko i gustownie. W ramach, kamuflażu, pełni wyobraźni Tajowie, użyli między innymi doniczek z młodymi sadzonkami palmam bananowych. Tylko po co kamuflować coś co wypadałoby widzieć z daleka bo trzeba przed tym zwolnić?
Przy jednej z takich budek zrobiłem sobie przerwę. Wyrywkowa kontrola przejeżdżających samochodów była bardzo dokładna i skierowana głównie przeciwko muzułmańskim Malajom. To właśnie ich Tajowie winią za zamachy, które w tej części kraju mają co jakiś czas miejsce. Prawdy zapewne nigdy się nie dowiemy bo Tajlandia wydaje się, ogólnie, nie lubić swoich sąsiadów.
Przejechałem do Narathiwat, i dalej do Tak Bai, w którym 2004 to właśnie "pilnujący porządku" żołnierze zrobili małą masakrę. Obecnie, oprócz wspomaganych przez wojsko, "wuefistów" pilnujących ruchu, miasto sprawia wrażenie nieco ospałego. Niestety, przez granicę w tym miejscu nie chcięli mnie przepuścić. To lokalne przejście, usłyszałem. Jedź Pan do [znowu jakaś skomplikowana nazwa].
Ponad dwie godziny zajął mi dojazd do Songai Kolok, ale za to wszyscy spotkani po drodzę ludzie byli bardzo przyjaźni, uśmiechnięci i pomocni. To jest właśnie plus regionów, które turystom odradza się odwiedzać - naturalna ciekawość i otwartość. Coś, czego bardzo długo mi brakowało. Faktycznie, lepiej nie odwiedzać tego miejsca - zagrożenie atakiem wisi w powietrzu w takim samym stopniu jak zagrożenie wybuchem w (centy)metrze warszawskim, ale skutki lawiny turystów mogłyby być nieodwracalne. Do Songai Kolok dojechałem po zmroku. Przed opuszczeniem Tajlandii, musiałem zrobić małe zakupy tytoniowe.
Wszedłem więc do centrum, w którym...... nie.... nie mogłem pojąć co się dzieje. Tajska logika? Z jednej strony, pełno posterunków w postaci "zakamuflowanych" worków z piasku, za którymi siedzi wojsko, zamaskowanych oddziałów specjalnych łamiących w swoich minivanach wszystkie przepisy drogowe, i oddziałów "szturmowych" na skuterkach.
Gdzie Hummer nie może tam skuter pośle.
Zaraz obok tego całego militarnego galimatiasu, stoi sobie jedna agencja towarzyska na drugiej. Z jednej strony skarżą się na zamachy, z drugiej, Sungai Kolok jest przygranicznym miasteczkiem zabawowym dla mieszkańców bardziej restrykcyjnej w tej kwestii wschodniej części Malezji. Fakt, zamachy terrorystyczne są nielegalne, więc porządku pilnować trzeba, ale prostytucja również jest w "Krainie Uśmiechów" oficjalnie zabroniona. Wojsko? Policja? No cóż - tajska logika.
Zabawowa dzielnica Songkai Kolok jest jednym z pilniej strzeżonych przez wojsko miejsc. No cóż - w końcu trzeba pilnować porządku publicznego.
Znalazłem tani pensjonat, którego obsługa bardzo się zdziwiła, że oprócz pokoju, nie chciałem dodatkowej usługi, eufemistycznie zwanej masażem i zostałem na dwa dni żeby rozejrzeć się po, jak się okazało, kolejnym surrealnym miejscu, w które trafiłem.
Napisz komentarz
Komentarze