Rozpoznać ich można łatwo - kobiety noszą chusty na głowach; mężczyźni to mieszanka dominujących genów arabskich i recesywnych genów azjatyckich. Czasem, ich głowy przyozdabiają malutkie czapeczki. Niemal wszyscy mają kłopoty z językiem chińskim. Stąd, ciężko jest im o dobrą pracę. Specjalnie dla nich zostały utworzone specjalne szkoły, szpitale, centra pomocy. Xinjiang, jako strefa autonomiczna z własnym rządem (zależnym jednak od rządu chińskiego) to takie państwo w państwie. Ciekawostką jest, że Kaszgar to jedno z najbardziej suchych miast na ziemi - ja akurat trafiłem na przelotny deszcz.
Miałem tutaj zostać do poniedziałku, a wyruszyłem w niedzielę. Pokracznie narysowałem markerem suszącą się wieprzowinę, ludka tupiącego nogą i ludka w kapeluszu, co po chińsku oznaczało nazwę miasta Aksu. Żeby wyjść na właściwą drogę wsiadłem do miejskiego autobusu, który za jednego juana dowiózł mnie na sam wylot z miasta.
Chinskie znaczki kojarza mi sie z przybierajacymi dziwne pozy ludkami. Chcecie wiedziec co oznacza ta tabliczka? Cierpliwosci :-D.
Myślałem, że trudno będzie w Chinach łapać stopa. Wystarczyło wyciągnąć kciuka z kartką i już zatrzymało się dwóch panów, którzy przewieźli mnie pierwsze 100 kilometrów, do Artux. Po drodzę, wkręcały mi się jakieś dziwne filmy. Raz wydawało mi się, że jestem w Europie, raz, że w Turcji, a raz, że w Iranie. Infrastruktura Chin łączy w sobie to co najlepsze z tych trzech miejsc. Drogi są przeważnie równiutkie jak stół, woda jest filtrowana a oznakowanie jest świetne (szkoda tylko, że w Xinjiang tylko po chińsku i w Uygur - ale od czego ma się dwujęzyczną mapę i pamięć fotograficzną?)
Drogi sa rowniutkie jak stol i dobrze oznakowane.
Po krótkiej pogawędce ze sprzedawcą owoców, którą uciąłem sobie zaraz przy zjeździe do Artux, zatrzymała się para - chłopak z dziewczyną, którzy przewieźli mnie nieco dalej. Wydawało mi się, że jedziemy bardzo wolno. Spojrzałem na licznik - jechaliśmy 140 km/h - czyli nieco więcej niż przepisy pozwalają - efekt szerokiej i prostej drogi sunącej przez równinę. Bao i Cheng, wysadzili mnie na stacji benzynowej zaraz przed ich zjazdem. Dostałem od nich na pożegnanie butelkowaną herbatę i trochę owoców.
Idąc sobie przez stację i wsuwając przerośniętą, modyfikowaną genetycznie, jabłkogruszkę, od niechcenia, zapytałem kierowcę jednego z tirów, czy jedzie do Aksu, pokazując mu tabliczkę. Kierowca, jako przedstawiciel mniejszości muzułmańskiej nie mógł rozczytać moich krzaczków, ale bez problemu zrozumiał nazwę miejscowości "ze słuchu". Okazało się, że właśnie załapałem się na najdłuższy przeskok. Problem w tym, że wysadził mnie w dość nieprzyjemnym miejscu, 30 kilometrów przed miastem. Było już ciemno a najbliższe oświetlenie zaczynało się na rogatkach Aksu. Problem? Żaden - kilka minut oczekiwania i już zatrzymał się sympatyczny facet - Meng.
- Jedzie Pan do Aksu?
- cośtamcośtamcośtamcośtam - gestem pokazał, żeby wsiadać.
- śiośio [co oznacza po Chińsku dziekuję], odpowiedziałem.
- cośtamcośtamcośtamcośtam - opowiedział wesoło....
.... i ruszyliśmy - kawałek dalej by zabrać jego kolegów. Jeden z nich, łamanym angielskim wytłumaczył mi, że tego dnia było w Chinach święto połowy jesieni i muszę z nimi iść na imprezę.
Zaraz po wjechaniu do Aksu, pan Meng zabrał mnie do swojego mieszkania i powiedział by zrzucić plecak i torbę. Chwilę później, znaleźliśmy się w eleganckim lokalu, gdzie sympatyczne kelnerki przyniosły talerze z jedzeniem, które mogłoby przez tydzień wykarmić małą wioskę i..... całą tacę piwa.
- Czy to piwo jest halal [czyli bezalkoholowe]?
- [śmiech]
- to ja wypiję tylko jedną butelkę
- [śmiech]
Panowie przelali zawartość czterech butelek do szklanek, następnie odbyło się ceremonialne stuknięcie szklankami i....... muszę przyznać, że przyniosłem wstyd ojczyźnie. Nie potrafię ani pić ani palić tak jak Chińczycy. Oni każdą, półlitrową, butelkę piwa spijali jednym tchem, jedna za drugą. Zastanawiałem się, gdzie oni to mieszczą bo, pomimo, solidneych obwodów w pasach, na moje oko, jednak nie dało się tam upchać aż tyle płynów. Może wylewali za kołnież? Mnie, cały wieczór w restauracji zeszło na wymęczeniu do końca zaledwie jednej butelki. Papierosy odpalali jeden za drugim. Fakt, dużo palę - chyba najwięcej z całej rodziny, ale aż tak to ja nie potrafię.
Nie mniej jednak, pan Meng nie tylko wykarmił mnie po całym dniu w drodzę, dał dach nad głową, ale pokazał też, że Chińczycy wcale nie są biednymi ludźmi. Zabawne jest to, że mimo, iż on nie znał ani jednego słowa po angielsku, a ja znałem tylko 3 słowa po chińsku, dogadywaliśmy się bez przeszkód. Bo cały sekret nie polega na tym "czy rozumiem", tylko na tym "czy chcę zrozumieć".
Napisz komentarz
Komentarze