Sobota 9 stycznia 2010 roku. Spadł, pierwszy tamtej zimy, obfity śnieg. W nocy zasypało ulice i chodniki. Warstwa kilkudziesięciocentymetrowej grubości białej „kołdry” przykryła szarość naszego miasta. Tuż przed 9 rano, wychodząc do pracy, odbieram telefon. Strażnik miejski grzecznie informuje mnie, że chodnik przy moim biurze jest zasypany i należy go odśnieżyć. – Właśnie wychodzę w tym celu z domu - odpowiadam i pędzę walczyć z „żywiołem”. Kilka godzin machania łopatą i chodniki odśnieżone. Nie tylko te, których odśnieżanie jest moim obowiązkiem ale również i te, które odśnieżyć powinno miasto. Są to jednak „Syzyfowe prace”, ponieważ śnieg wciąż pada i zasypuje to, co odśnieżyć się już udało.
Kolejny dzień, 10 stycznia, ciągłe opady śniegu. Jest niedziela, ale mimo wszystko odśnieżamy. Wykopujemy w zaspach ścieżkę, by było możliwe przejście.
Poniedziałek, 11 stycznia. Jak zwykle zjawiam się w pracy o 7:45. Mój najemca pojawia się 15 minut później. Całą noc padało, więc parking, chodnik i ulica zasypane. Trzeba wszystko odśnieżyć, bo sąsiad czeka na dostawę sprzedawanych przez siebie towarów. Odśnieżamy po raz kolejny. Znowu to, co do nas należy i to, czego odśnieżać nie musimy. Opadów coraz mniej, mimo to akcje w ciągu dnia powtarzamy kilkakrotnie.
Mija kolejna noc, kolejne dni, wszystko toczy się zwykłym trybem. Od czasu do czasu pada, my odśnieżamy, zrzucamy też śnieg z dachu. Zwykła rzecz. Co roku nas nie omija.
Po kilku tygodniach otrzymujemy jednak wezwanie. Czytamy w niem, że musimy zgłosić się do siedziby Straży Miejskiej. Idę więc, jak zwykle radośnie, wszak kilka strażniczek jest w miarę urodziwych. Niestety w ponurym i ciasnym holu, czeka na mnie przedstawiciel płci tożsamej z moją i wcale nie ma uśmiechu na ustach. - Pan nie odśnieżył – mówi do mnie a Ja traktuje to jak dobry żart i mówię: ok. przyjmuję pouczenie i spadam do pracy. Niestety, okazało się, że to nie takie proste. Zanim wyjdę, musze zapłacić mandat w wysokości 100 zł. Przyznam, że zdenerwowałem się i przeszła mi ochota na żarty. Nie chodziło o tę kwotę, której ode mnie zażądano. Pomyślałem sobie, że za swoje odciski jeszcze mandat chcą mi wcisnąć a jest to wyjątkowo niesprawiedliwe, bo jedyna posesja, jaka była odśnieżona na całej ulicy należała do mnie. Uparłem się i powiedziałem, że nie zapłacę. Pan pouczył mnie, że w takim razie spotkamy się w Sądzie.
Minęło kilka miesięcy, o sprawie zapomniałem ale okazało się, że nie zapomniała o niej Straż Miejska. Funkcjonariusze dotrzymali słowa. Dostałem wezwanie do Sądu na rozprawę w charakterze obwinionego. Zaczęła się „zabawa”. Nie mówię tego z przekąsem, bo jak nazwać sytuację, gdzie w tej samej sprawie raz występuję w charakterze świadka a raz obwinionego? Ten dualizm podmiotowy wziął się stąd, że Straż zamiast złożyć jeden wniosek w stosunku do mnie i do mojej mamy, która jest współwłaścicielką nieruchomości, skierowano dwa odrębne, angażując dwójkę sędziów i dwukrotnie prowadząc te same postępowania. Na szczęście jeden z Sędziów dopatrzył się tego lapsusa i postanowił, że obie "spawy" zostaną zamknięte a wszczęta zostanie nowa dotycząca dwójki obwinionych równocześnie. Tak więc po trzech posiedzeniach, przesłuchaniu świadków i obwinionych, wszystko zaczęło się od początku.
A początek wcale nie był łatwy, bo zaczęło się od wezwania, jakie zostało do nas wysłane przez strażników miejskich. Widniało w nim wyraźnie, że wzywa się nas, ponieważ nie odśnieżyliśmy chodnika przy ulicy Grunwaldzkiej. Ten kwit nie trafił jednak do akt sądowych, ponieważ problem leżał w tym, że uprzątnięcie chodnika przy tej ulicy należało do… miasta. Trzeba było to zmienić, więc obwiniono nas o chodnik na Słowackiego. Zarzut brzmiał więc: w dniu 12 stycznia o godzinie 10:00 nie odśnieżył chodnika. Oczywiście nie dosłownie ale właśnie o to chodziło. Ta właśnie godzina zastanowiła mnie na samym początku. Jak wspomniałem wcześniej pracuje od 7:45 a mój najemca od 8:00, więc dziwnym mi się wydało, że strażnicy miejscy będąc o 10 na patrolu nie próbowali wejść do jednego, czy drugiego lokalu i ukarać mnie lub pouczyć na miejscu. O co chodzi? – pomyślałem sobie. - Jaki jest cel takich działań? Czy utrzymanie porządku w mieście, czy może polowanie na „leszcza”? Logika wskazywałaby, że ważny jest porządek i bezpieczeństwo.
Niestety logiki w działaniach strażników tutaj nie ma. Jeden zeznał, że lokale były zamknięte, drugi, że "nie mają takiego obowiązku". Na koniec zmienili zeznania i stwierdzili, że byli przed moją posesją o godzinie 7:20. Jacy oni biedni… naprawdę się rozczuliłem. Uczucie to spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy obejrzałem sobie kopie notatników służbowych moich „stróżów ładu i porządku”. Jak nie współczuć ludziom, którzy wypędzani są na patrol o godzinie 6:20, by sprawdzili, czy chodniki są odśnieżone a pozwala się wrócić do ciepełka dopiero o 8:20 tego samego dnia. Dwie godziny na mrozie? To skandal! Na szczęście po prowocie do włąsnej siedziby już później nigdzie wychodzić nie musieli. Wybaczcie mi sarkazm ale z większą głupotą naprawdę trudno się spotkać.
Notatniki służbowe, które powinny dokumentować przebieg służby, to kolejny zabawny temat. Pozwoliłem sobie kopie pokazać zaprzyjaźnionym policjantom. Przyznam, że dawno nie widziałem i nie słyszałem, tak radosnego rechotu. Trasa patrolu opisana w sposób „dowolny”. Co to znaczy? Otóż wyjaśnili to strażnicy w swoich zeznaniach, stwierdzając, że nie należy patrzeć na to, co tam napisane, bo oni notatki robili w brudnopisach a później dopiero przepisywali do notatników. To również pokazałem znajomemu policjantowi. Ryknął śmiechem i mówi do mnie: zapytaj, w jaki sposób mają ewidencjonowane te brudnopisy. Łzy miał w oczach, dorosły facet, no… jak już przestał się śmiać stwierdził, że jego zdaniem ma to charakter korupcyjny,
W tych, „dokumentach”, które w wielu przypadkach stanowią materiał dowodowy w sprawach sądowych, można zauważyć kilka innych ciekawych rzeczy. Np. zdarza się, że wezwania do kilku właścicieli jednej nieruchomości noszą ten sam numer a bywa, że są to kolejne numery. Oznacza to, że w Straży Miejskiej nie ma opracowanych żadnych standardów i wzorców postępowania. W jaki sposób nadawane są kolejne numery dokumentom jest dla mnie prawdziwą tajemnicą.
Zabawne są również zapiski godzinowe. Zgodnie ze złożonymi zeznaniami, panowie wyszli z siedziby o godzinie 6:30. Przeszli Piłsudskiego, Zgorzelicką, Grunwaldzką, Krzyżową, Wschodnią, Słowackiego i Górną w 50 minut, w tym czasie notując nieodśnieżone posesje. Biorąc pod uwagę porę roku, to prędkość z jaką to zrobili należy uznać za godną Janusza Kusocińskiego. Niestety w pierwszej części patrolu tak bardzo się zmęczyli, że spod mojego biura na ulicy Słowackiego wracali do swojej siedziby już ponad godzinę. Mnie, powłóczystym, starczym krokiem, droga ta zajmuje najwyżej 15 minut.
Przygotowując się do jednej z rozpraw natrafiłem na artykuł Arka Wojciechowskiego, jaki napisał dla TiT. Mówił on o właścicielach garaży przy ulicy Grunwaldzkiej, którzy mieli podobny problem do mojego. Zaciekawił mnie ze zrozumiałych względów niezmiernie. Przede wszystkim dlatego, że sytuacja i data były takie same. W dodatku garaże są w bezpośrednim sąsiedztwie mojej nieruchomości. Sprawdziłem w notatnikach strażników i okazało się, że garaże nie są do nich wpisane, więc albo moich sąsiadów odwiedził inny patrol albo trafili zamiast do notatnika do brudnopisu. Czy ktoś trafi za strażnikiem miejskim? Ja za przewodnika w lesie bym takiego nie wynajął.
Nie chciał zapłacić? No to my mu pokażemy! I tak się rzeczywiście stało. Zobaczyłem obraz niekompetencji, łamania prawa w różnej postaci. Co gorsza działanie to nie miało za zadanie ochronę obywatela ale dokuczenie mu. W dodatku w głębokim poczuciu własnej bezkarności.
Fakt, że panowie po półtoragodzinnym spacerze już później ze swojej siedziby nie wychodzili, natchnął mnie kolejnym pytaniem, którego nie omieszkałem zadać. Zapytałem skąd wiedzieli, że nieruchomość należy do mnie. Przesłuchiwani przeze mnie strażnicy beztrosko stwierdzili, że poszli sobie do Wydziału Geodezji i urzędniczka udostępniła im moje dane. Byłem w szoku! - Bez pisemnego wniosku? – próbowałem się upewnić. Okazało się, że strażnicy zostali wyszkoleni w taki sposób, że nie muszą nic pisać. Super, pomyślałem, jak będzie taki współpracował z bandytami, to im sprawdzi, co będą chcieli i nawet śladu nie będzie. Dla odmiany policjanci sprawdzający cokolwiek w swojej bazie danych muszą za każdym razem użyć swojego numeru służbowego. Sprawa jak nic dla Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych, którego oczywiście nie omieszkam powiadomić.
Oczywiście, kiedy się kogoś oskarża, należy przygotować odpowiedni materiał dowodowy. Nasi strażnicy zrobili to również wobec mojej osoby. Jednym z dowodów jest notatka urzędowa z dnia 14 stycznia 2010, która stwierdza, że zgłosiłem się i że odmówiłem zapłacenia mandatu. Ktoś jednak nie zauważył, że wezwanie do stawienia się wysłano dopiero 28 stycznia. Wynika z tego, że do siedziby Straży miejskiej sprowadziła mnie … intuicja.
Żeby było zabawniej fakt mojego stawienia się potwierdza podobna notatka (kolejny dowód w sprawie), podpisana przez jednego ze strażników, którym postawiono ostatnio zarzuty, datowana na 26 stycznia. Stwierdza ona m.in. że moja wina nie budzi wątpliwości i dlatego odstąpiono od przesłuchania mojej osoby. Jak można przesłuchiwać kogoś kogo się jeszcze nie wezwało?
W obliczu bałaganu w dokumentacji, sprzecznych zeznań i dorabianych dokumentów, postanowiłem wezwać na świadka komendanta straży miejskiej. Udało mi się też przekonać sędziego, że jest to konieczne, ze względu na interes społeczny. Niestety Komendant, po otrzymaniu wezwania się zachorował a reprezentująca Straż, niezwykle sympatyczna dziewczyna zawnioskowała o uniewinnienie mnie i mojej matki z powodu braku dowodów, do czego Sąd się oczywiście przychylił.
Dlaczego piszę o tym, w tej właśnie formie? Otóż z doświadczenia wiem, że w podobnych przypadkach, obywatel w konfrontacji z funkcjonariuszami publicznymi stoi na pozycji z góry przegranej. Zakłada się, że są oni osobami zaufania publicznego i że ich zeznania mają większą wartość niż zeznania składane przez obwinionego Kowalskiego. Nie zawsze jest tak, jak w moim przypadku. Może się zdarzyć, że ktoś zostanie fałszywie oskarżony lub obwiniony a funkcjonariusze dołożą „należytej staranności” w fabrykowaniu materiału dowodowego…
P.S.
Ustawowy obowiązek utrzymywania porządku na chodnikach będących własnością kogoś innego, jest jednym z absurdów polskiego prawa. Z jednej strony nakłada się na kogoś obowiązek sprzątania, z drugiej, kiedy ta sama osoba, będzie chciała zrobić w tym samym miejscu mini stragan, będzie musiała zapłacić właścicielowi chodnika opłatę za zajęcie pasa drogowego.
Napisz komentarz
Komentarze