Polska Agencja Prasowa: Jakie były początki pana fascynacji z muzyką?
Krzysztof Ścierański: W połowie lat 60. chodziłem do szkoły podstawowej w Krakowie, gdzie się urodziłem i dorastałem. Mój starszy o cztery lata brat Paweł zainteresował mnie Radiem Luksemburg. Po raz pierwszy usłyszałem tam muzykę The Beatles, Rolling Stonesów, The Animals i inne, głównie angielskie grupy rockowe lub rockowo-popowe. Po jakimś czasie brat przyniósł do domu pożyczoną od sąsiada polską gitarę akustyczną i pokazał mi kilka chwytów, podstawowe akordy, a przede wszystkim - pokazał mi drogę do muzyki. Marzyłem, że gdy dorosnę, pewnego dnia kupię własną gitarę i dołączę do zespołu rock'n'rollowego.
W maju 1965 r. w Hali Wisły z bratem byliśmy na koncercie zapomnianej dziś angielskiej grupy The London Beats. Grali wyłącznie covery, kompozycje innych muzyków, ale podziwialiśmy ich za niesamowite brzmienie i instrumenty - gitary Gretsch, perkusję Ludwiga. Dla nas to było marzenie! Kilka miesięcy później, w listopadzie, zagrała grupa The Animals. Wydawało mi się, że na widowni jest całe miasto młodych ludzi. Po koncercie byliśmy ogłuszeni dźwiękiem. Z szarości, bylejakości, która nas zewsząd otaczała, nagle znaleźliśmy się w innym, lepszym świecie, wprost z bajki.
Kilka lat później zainteresowały mnie koncerty jazzowe, ale piorunujące wrażenie wywołali Animalsi. Zacząłem grać w małych zespołach. Fascynowali mnie Led Zeppelin, Cream, Jimi Hendrix i w pierwszych zespołach graliśmy ich covery bez wokalu. Później dołączył kolega, który znał kilka angielskich tekstów. Dziś niektórzy podważają talent i negują osiągnięcia Hendrixa, ale on spowodował prawdziwą rewolucję i był naprawdę najlepszym gitarzystą końca lat 60. Z muzycznych fascynacji mogę wymienić jeszcze wczesne nagrania The Jackson Five - piękna, naprawdę świetnie zagrana i zaaranżowana muzyka funky, czego nie można powiedzieć o niektórych późniejszych płytach solowych Michaela Jacksona. On tworzył już po prostu profesjonalny pop dla dzieci i nastolatków.
Na początku lat 70. mój brat grał w krakowskiej grupie hardrockowej System z Lesławem Palcą na wokalu. Starałem się naśladować starszych kolegów, którzy grali już na wyższym poziomie. Oni grali na tzw. potańcówkach, bo wtedy jeszcze nie było dyskotek. Byłem i jestem samoukiem, chociaż jednak dwa lata chodziłem do średniej szkoły muzycznej. Uczyłem się przez całe życie i nadal, po ponad 45 latach na scenie, cały czas zdobywam doświadczenie.
Po rockowej fascynacji zainteresowałem się jazzem, m.in. grupą The Weather Report, Wayne Shorter, Joe Williams, Sonny Rollins, Pat Metheny, Jaco Pastorius, choć akurat jego nie widziałem na żywo. W wieku 22 lat trafiłem do zespołu Laboratorium, z którym nagrałem pierwszą płytę "Modern Pentathlon" i jeszcze cztery inne albumy. Później mieliśmy 27 lat przerwy, ale grywamy czasem, bo zespół reaktywował się kilkanaście lat temu. W 1978 r. koncertowaliśmy w Indiach - na pierwszym tamtejszym festiwalu jazzowym. Po Laboratorium grałem ze Zbyszkiem Namysłowskim, który właśnie po powrocie ze Stanów założył grupę Air Condition. Był pełen niesamowitych, świeżych pomysłów. Następnym etapem był String Connection z Krzesimirem Dębskim, Januszem Skowronem, Krzysztofem Przybyłowiczem i Andrzejem Olejniczakiem. Do grupy dołączyłem na początku 1981 r.
PAP: Jest pan samoukiem. Uczy się pan cały czas, mimo wejścia na jazzowy szczyt?
K.Ś.: Tak, ćwiczę cały czas. Do perfekcji dojść może wyłącznie geniusz, inni - nawet utalentowani - mogą się do niej jedynie zbliżyć. Zarówno w studiu, jak i na koncertach z różnymi zespołami staram się utrzymać wysoki poziom, by nie zahaczać brodą o podłogę. Staram się robić rzeczy wartościowe. String Connection był dla mnie jak wyższa uczelnia, najlepszy uniwersytet - wiele się wtedy nauczyłem. Czasem to, z kim zagram, było kwestią impulsu, przypadku. Zadzwonili do mnie, że basista się rozchorował i spytali, czybym nie przyjechał do studia i nie pomógł. Przyjechałem i w trzy godziny nagrałem linię basu na płytę, nie znając w ogóle utworów.
PAP: Nagrywał pan i koncertował z wykonawcami z różnych nurtów muzycznych - od Marka Grechuty, przez jazzmanów, grupę Wilki, Edytę Bartosiewicz, aż po Grzegorza Ciechowskiego. Jak wspomina pan pracę z nimi?
K.Ś.: Z Markiem Grechutą przy "Szalonej lokomotywie" pracowało się fantastycznie. Opiekunem muzycznym był mój wujek Jan Kanty Pawluśkiewicz i on wziął mojego brata i mnie pod swoje skrzydła. Lubię improwizację, a ta muzyka wydawała mi wtedy się zbyt poukładana. Po nagraniu ruszyliśmy w trasę koncertową. Marek szanował nas i doceniał naszą pracę. Po każdej trasie organizował, co rzadko się zdarza, elegancki bankiet. Zwykle mieszkaliśmy w orbisowskich hotelach, a tam catering był wówczas na najwyższym poziomie. Z kolei Zbyszek Namysłowski był trochę jak ojciec, trochę opiekun, a trochę starszy kolega. Był niezwykle twórczym człowiekiem, który pozostawił nam niesamowity dorobek muzyczny. Przez pierwsze dwa tygodnie trwały próby - zgrywaliśmy się. W tym czasie nauczyłem się grać ponad 40 trudnych, nowych dla mnie utworów. Zbyszek był cierpliwy, więc podszedł do tego ze zrozumieniem. W młodości umysł jest otwarty, więc przyswoiłem cały repertuar. Ponieważ gitara basowa, na której gram, tworzy wraz z perkusją sekcję rytmiczną, wiele zależało od perkusisty. Grałem wtedy z najlepszymi polskimi muzykami jazzowymi - Namysłowskim, Stańką, Muniakiem, Karolakiem - oni - już uznani w Polsce i za granicą, ja - skromny debiutant w podartym sweterku. To było dla mnie nobilitujące, mogłem się na nich wzorować. Oni wprowadzili zupełnie inną jakość do mojego życia. Wielu z nich już nie ma. Do dziś nie wiem, jak to się stało, że do nich dołączyłem. Chyba los był dla mnie bardzo łaskawy.
Z kolei Grzegorz Ciechowski był muzykiem, z którym grałem na czterech jego płytach. To była muzyka oparta na standardach rock'n'rolla, stojąca dość daleko od klasycznego jazzu. Można nawet powiedzieć, że w tym rock'n'rollu było wiele elementów punk rocka, za którym niespecjalnie przepadam. Byłem zwolennikiem muzyki, która tworzy coś nowego, a punk był muzyką negacji, która nie wymaga zdolności warsztatowych ani kompozytorskich. Ale to sprawa drugorzędna, bo z Grzegorzem pracowało się świetnie. Miałem trudne zadanie. Nagrywałem bas do metronomu i szczątkowego piana, nie wiedząc, jakie instrumenty będą w finalnej aranżacji. To był lot na ślepo! Dlatego grałem "oszczędnie", nie ingerując w harmonię - grałem podstawową linię, czasem pojedyncze nuty, a Grzesiek pracował nad całością, kierował wszystkimi muzykami w studio. Wiedział, jak ma zabrzmieć całość, wszystkie instrumenty.
Wspaniale wspominam Ścierański-Surzyn Trio z lat 80. W tercecie trudno jest zagrać tak, by odczuwalna była pełnia brzmienia, trio to duże wyzwanie dla każdego muzyka, zwłaszcza gdy gra się na żywo. Trzeba było wtedy grać różne partie - bas i akordy. Stosowałem różne rozwiązania, żeby tego dźwięku było jak najwięcej i żeby brzmiał jak najlepiej. Wtedy naprawdę wiele koncertowaliśmy w Polsce i za granicą. Byliśmy we Francji, RFN. Ze wszystkimi zespołami, w których grałem, odwiedziliśmy łącznie 27 krajów świata - USA, Kanadę, Indonezję, Indie, kraje Europy.
PAP: Do muzyki coraz śmielej wchodzi AI - sztuczna inteligencja. Czy według pana pomaga ona muzykom, czy też zabija muzykę tworzoną przez ludzi?
K.Ś.: Sztuczna inteligencja może stanowić zagrożenie dla muzyki i - znając ludzką naturę - na pewno tak się stanie, nie tylko zresztą w muzyce. Bo ci, którzy zarządzają innymi, często mają w sobie pierwiastek skretynienia. Już są tworzone albumy muzyczne z użyciem algorytmów, ale pozbawione muzycznej duszy. Brzmią nawet nieźle, ale są sztuczne, brakuje w nich śladu człowieka. Myślę, że jazz i w ogóle muzyka jednak się obronią. Jazz to sztuka improwizacji, a tego robot nie potrafi i to jest przewaga człowieka.
PAP: Co może pan powiedzieć tym, którzy rozpoczynają właśnie swoją muzyczną drogę, zwłaszcza grającym jazz?
K.Ś.: Mamy w Polsce wielu niezwykle utalentowanych młodych muzyków. Najważniejszym motorem działania niech będzie to, co im się podoba, to, co naprawdę czują, by dążyli do samorealizacji. Oni zwykle wiedzą, co chcą grać i z kim chcą grać. Jednak utrzymanie się na rynku nie jest łatwe. Po drodze wielu błądzi, traci swoją właściwą drogę, gubi się gdzieś lub próbuje iść na skróty. Próbują grać w zespołach, które wprawdzie nie oferują muzyki, ale "robią pieniądze". I nagle budzą się i mówią sobie: "Przecież chciałem grać to, co lubię".
W latach 70. i 80. mówiono o grze "do kotleta" np. w eleganckich lokalach, na statkach czy promach pasażerskich pływających do Szwecji. W latach 90. muzycy trafiali do bogatych krajów arabskich. To przynosiło duże dochody, ale czy dawało satysfakcję? Tego nie wiem, bo zawsze miałem to szczęście, że grałem, to co czuję, z muzykami, których podziwiam i mogę się od nich uczyć. Nie muszę myśleć wyłącznie o kasie, choć ona oczywiście jest ważna.
Na muzyków czyha wiele innych zagrożeń. Myślę tu o używkach. Znałem wielu muzyków, którzy wpadli w alkoholizm. Narkotyki szczęśliwie mnie ominęły. Był okres, w którym trzy razy w tygodniu miałem "sylwestra", jednak nad słabościami i nałogiem zawsze zwyciężał zdrowy rozsądek. Herbie Hancock napisał kiedyś, że bez narkotyków wielu muzyków, nie tylko jazzowych, nie osiągnęłoby wysokiego poziomu. Ale jeśli przyjmiemy taką optykę, to okaże się, że narkotyki im pomogły, wykreowały na gwiazdy, a potem - zabiły.
PAP: Jakie ma pan plany na najbliższe miesiące?
K.Ś.: Obchodzę właśnie 70. urodziny, a niedługo minie 50 lat od pierwszych nagrań z zespołem Laboratorium. 11 sierpnia zagrałem urodzinowy koncert na dachu Promu Kultury na Saskiej Kępie. To były moje symboliczne urodziny, na które przyszło ponad 400 osób. Zagrałem ze swoim kwartetem oraz z zaproszonymi, wybitnymi muzykami. Na perkusji grał mój syn Marcin. Ponadto gitarzyści - Marek Raduli, Dima Gorzelik, instrumenty klawiszowe - Grzegorz Górkiewicz i Waldek Gołębski na elektronicznym instrumencie dętym (EWI). Na perkusji zagrali także Przemek Kuczyński, bracia Shachar Elnatan oraz Inbar Elnatan – instrumenty perkusyjne i wokal. Mam też w planie kilka recitali solowych, z czego najbliższy w Blues Klubie w Gdyni 8 września. 22 września zagram drugi z serii urodzinowych koncertów - tym razem w Klubie Studio w Krakowie - następne potrwają do grudnia w kilku miastach. W planach mam także wydanie płyty. Jest wiele materiału, który najlepiej brzmi właśnie grany przez kwartet - częściowo to są całkiem nowe utwory, niektóre starsze, ale w zupełnie nowej aranżacji.
Krzysztof Ścierański urodził się 24 sierpnia 1954 r. w Krakowie. Według magazynu "Jazz Forum" jest uznawany za czołowego polskiego gitarzystę basowego. Komponuje i tworzy muzykę instrumentalną improwizowaną, a także muzykę ilustracyjną do spektakli teatralnych oraz piosenki. Wziął udział w nagraniu 150 płyt, w tym 12 autorskich. Koncertował w 27 krajach świata.
Od połowy lat 70. współpracował m.in. z Laboratorium, String Connection (Krzesimir Dębski), Air Condition (Zbigniew Namysłowski), Tomaszem Stańką, Jarosławem Śmietaną, Januszem Muniakiem, Wojciechem Karolakiem i Krzesimirem Dębskim. Uczestniczył w największych festiwalach jazzowych świata. Nagrywał m.in. z Markiem Grechutą, Johnem Porterem, Grzegorzem Ciechowskim, Markiem Blizińskim, Andrzejem Zieliński, zespołami Wilki, Trebunie Tutki, Sztywny Pal Azji. (PAP)
Napisz komentarz
Komentarze