Po śniadaniu w parku, nadszedł czas na skontaktowanie się z moim gospodarzem z Tabriz. Wysłał mi smsa z nazwą hotelu. Pytałem się różnych ludzi o drogę, ale wszyscy chcięli wpakować mnie w taksówkę. Taksiarze byli w tym najbardziej napastliwi i wręcz próbowali ściągnąć mi plecak z ramion oferując podwózkę za "jedyne" 5 usd. Przyszło mi do głowy, że cena jest wyssana z palca i zapytałem kolejnego przechodnia, w którą stronę iść i ile powinna faktycznie kosztować taksówka. Ten, gestem zabrał mnie ze sobą do stojącego kilka ulic dalej Peugeote Parsa (Irański odpowiednik modelu 405) i...... przewiózł dokładnie na drugi koniec ogromnego miasta nie chcąc za to ani centa.
Mafia taksówkarska w Tabriz jest świetnie rozwinięta a przejście miasta na piechotę baaaaaaaardzo czasochłonne - pozostaje usiąść i poczekać na fuksa.
Amir odebrał mnie spod hotelu jakieś pół godziny po moim przyjeździe na miejsce. Nie nudziłem się w międzyczasie - jak się dobrze zagada, można skorzystać z wifi w lobby więc wykorzystywanie w Iranie 5-gwiazdkowych hoteli jako darmowych kafejek internetowych działa.
Tabriz nie zrobił na mnie dużego wrażenia - otoczona górami wielka przemysłowa metropolia, która przypominała na pierwszy rzut oka jeden duży bałagan. Zupełnie jak stereotyp Śląska sprzed 20 lat.
Pomimo bogatej historii, Tabriz wydaje się być nieco nieuporządkowany.
Co prawda są średniowieczne zabytki - mosty, meczety i wielki bazar, na którym można zakupić perskie dywany za "rozsądną" cenę, ale, może przez burzowo-deszczową pogodę, miasto mnie bardziej zdołowało niż zachwyciło. Saed, koleżanka Amira, starała się jak mogła pokazać mi miasto od jak najlepszej strony. Hipokrytycznie jednak, mówiąc, że bardzo mi się podoba, już w głowie knułem sobie następne miejsce. Najdziwniejszym miejscem w Tabriz jest bulwar położony w centrum bogatej dzielnicy handlowej.
Młodzi mieszkańczy miasta ubierają wieczorami najlepsze ubrania i zamieniają centralny plac położony wśród designerskich sklepów w swoisty wybieg, chodząc po nim dookoła lub tam i spowrotem - zależy jaki kto sobie obrał system. Po drugiej rundce wokół placu przypomniały mi się trochę przerwy w podstawówce gdy chodziliśmy dookoła korytarza trzymając się za rękę a każda próba wyjścia z "wężyka" była surowo karana.
Miasto leży w górach więc jest dosc chłodno i lubi sobie popadać.
Najciekawszy w Tabriz jednak Amir. Zapalony muzyk, członek zespołu ludowego. Tylko, że...... zespołu Azerskiego. Tabriz jest stolicą irańskiej prowincji Azerbejdżan Wschodni, która, razem z Azerbejdżanem Zachodnim (ze stolicą w Orumiyeh), tworzy mocno odrębny od reszty Iranu obszar kulturowy. Mieszkańcy regionu, uważają się za Azerów, posługują się między sobą azerską odmianą tureckiego, nienawidzą rządu irańskiego, który, jak twierdzą, narzuca im konieczność "asymilacji" z resztą irańczyków. Amir jest zatwardziałym separatystą. Bardzo zwraca uwagę na poprawność polityczną w rozmowie (oczywiście poprawność z azerskiego punktu widzenia). Niechętnie odnosząc się do Persów. Problematyczną w nazwie "Zatokę", nazywa Arabską i fakt, że na mapie nazywa się "Perska", Amir traktuje jako błąd. Nie chce mówić w Farsi - uważa, że, przynajmniej w tej okolicy, jest to przejaw snobizmu i wyparcia się swojej tożsamości narodowej. Z dotychczas poznanych osób, Amir wydał mi się najbardziej zagorzałym wrogiem rewolucji i obecnego ustroju. Wypakował mi dysk mojego komputera filmami o tematyce antyrządowej - mam tylko nadzieję, że żadna policja nie będzie chciała kontrolować mojego netbooka choć chętnie je obejrzę jak tylko znajdę odrobinę czasu :-).
Centralny plac w Tabriz.
Chciałem z Amirem zostać 3 dni - jednak drugiego dnia, gdy zobaczyłem znów ciężkie, deszczowe chmury gromadzące się nad miastem, postanowiłem przejechać dalej - do Ardabil. Stopa na obwodnicy, który wywiózł mnie na właściwą drogę, udało mi się fuksem złapać kilka sekund przed intensywnym gradobiciem - dalej już poszło gładko i wieczorem byłem już w Ardabil.
[reklama2]
Napisz komentarz
Komentarze