W piątek (28) przed godziną 6.00 rano Mirek zajechał pod mój blok na osiedlu Niebrów i przy pięknej, słonecznej pogodzie udaliśmy się w kierunku Warszawy. Spojrzeliśmy na siebie, uśmiechając się, życzyliśmy sobie takiej pogody następnego dnia.
Kiedy zbliżaliśmy się do lotniczego portalu na Okęciu, zadzwoniła do mnie z bardzo smutną informacją pani Naczelnik Wydziału Kultury, Katarzyna Rutkowska - Biernacka - Panie Antoni muszę panu przekazać smutną informację, otóż wczoraj przed 16.00 zadzwoniła małżonka Wojtka Kordy z informacją, że mąż ma ostre zapalenie gardła, co powoduje, że musi odwołać koncert w Tomaszowie. Nie dzwoniłam do pana wczoraj, bo z tego wszystkiego, nie wzięłam z pracy swojej komórki a w niej miałam telefon do pana. Proszę się nie martwić, jeszcze wczoraj przed samą godzina 16.00 pani Danuta Mec – Wypart „załatwiła”, muzyczną grupę, dziewczęce trio, występujące w telewizyjnej audycji Szymona Majewskiego, zespół
o nazwie SZYMONERSI. Podobno grają przyzwoicie, choć nie jest to klasyczny rock’n’roll. Musieliśmy w dziale, jakoś załatać powstałą dziurę.
Był to niewątpliwie dla nas potężny cios. - Co my powiemy Wojtkowi – zagaił do mnie Mirek – ze Stanów przyleciał specjalnie dla Kordy. Przemilczałem wypowiedź. Dobrze wiedziałem co zadecydowało o jego przyjeździe. W naszych mailowych rozmowach, wynikało, że Wojtek Korda miał być tym, dla któregoSzymon zdecydował się na przylot do Polski. Kiedy znaleźliśmy się w pawilonie przylotów, po krótkim czasie, ukazał nam się Wojtek ciągnący za sobą walizkę na kółkach. Machnęliśmy do siebie rękami i po chwili Szymon znalazł się tuż przy nas.
- Cześć chłopaki – odezwał się pierwszy – co macie takie smętne miny. Może chcecie powiedzieć, że Korda nie dojedzie do Tomaszowa. Przywitaliśmy się z Wojtkiem serdecznie, ściskając swoje korpusy, klepiąc się po plecach, a Mirek zaskoczony stwierdzeniem Szymona natychmiast zripostował, - Wojtek, oj wykrakałeś, jutro faktycznie Kordy nie będzie
w Tomaszowie. Jak na ironię, zachorował. Tak twierdzi jego żona. Przed kwadransem otrzymaliśmy tą smutną informację. Przyznam, że na moment zrobiło się smutno, doszliśmy do zaparkowanego samochodu. W milczeniu ruszyliśmy w kierunku centrum miasta. Wojtek miał jeszcze dwie sprawy do załatwienia w urzędach Warszawy.
Kiedy wyjechaliśmy na rogatki stolicy, w okolicach Raszyna/Janek, Szymon siedząc obok Mirka prowadzącego samochód, podał mi swój notes, siedziałem na tylnym siedzeniu, - Tolek znajdź mi telefon do Wojtka Gąssowskiego i wykręć numer. Zobaczymy czy jutro ma czas by wpaść na chwilę do Tomaszowa? Szybko to uczyniłem i po krótkiej, przyjacielskiej rozmowie usłyszałem dobiegające z komórki słowa, - Szymon, przyjacielu z wielką przyjemnością bym ci pomógł, ale naprawdę nie mogę, jutro o tej porze mam koncert w Katowicach.
Obaj Wojtkowie znają się jeszcze z okresu warszawskiego z lat 60-tych. Gąssowski podczas pobytu w Stanach bywał u Szymonaw domu na Long Island w Nowym Jorku. Wykręciłem kolejny telefon do niejakiego „Zarzyka” (taki był zapis w notesie), gdy się odezwał podałem komórkę Wojtkowi, - Cześć Zarzyk, jestem w Polsce, jadę teraz w kierunku mojego miasta rodzinnego, do Tomaszowa. Chłopaki mają problem, jutro mają święto rock’n’rolla, 50 lat tej„instytucji”. Nawalił Wojtek Korda, podobno zachorował. Czy masz czas by jutro przyjechać do miasta mojego dzieciństwa i dać małe, rock’n’rollowe show? – Nie ma sprawy – padła szybka odpowiedź. – Powiedz tylko jak mam dojechać?
Niesamowite, w ciągu niespełna 5/10 minut, przybyły gość z Nowego Jorku załatwił na tomaszowskie święto rock’n’rolla, człowieka, starego przyjaciela z dawnych lat ze wspólnych prywatek– na warszawskiej Saskiej Kępie, Mokotowie, Śródmieściu - który w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, był niekwestionowanym liderem warszawskiego, zespołu rock’n’rollowego, Kawalerowie.
Marek Zarzycki, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko, muzyk i piosenkarz z epoki wczesnego rock’n’rolla. Zarzyk to artystyczny pseudonim, używany przez przyjaciół, znajomych i kolegów. W jakże innych nastrojach jechaliśmy teraz do miasta, w którym już jutro miało dojść do epokowego wydarzenia, które na zawsze miało przejść do historii naszego grodu nad Pilicą, do historii rock’n’rolla. Spotkanie, które miało dać ogromną satysfakcję jeszcze żyjącym fanom i miłośnikom, zjawisku jakim na przełomie lat 50/60-tych minionego wieku w Tomaszowie Mazowieckim, był Rock’n’Roll.
Zatrzymaliśmy się po drodze w okolicach Mszczonowa/Rawy w przydrożnej oberży, by coś wrzucić na ruszt a zarazem zrzucić z siebie narosłe odium odpowiedzialności za jutrzejsze święto.
Natychmiast wykonałem radosny telefon do Urzędu Miasta z informacją, że wszystko wskazuje na to, że jutro w ostatnią sobotę wakacji, w naszym mieście dojdzie do prawdziwego święta rock’n’rolla. Przedstawiłem jej telefoniczną rozmowę z Markiem Zarzykiem i jego wyrażoną zgodę na udział w naszej, jutrzejszej imprezie. W trakcie rozmowy z panią Naczelnik wyniknął mały problem, jak wynagrodzić Marka Zarzyckiego za swój występ i w którym momencie wcisnąć jego klasyczny rock’n’rollowy recital, w ustalony już scenariusz imprezy. Dobrze wiedziałem, że pieniądze na całe przedsięwzięcie zostały już dawno rozdysponowane.Z tego tytułu poczułem lekkie zażenowanie a zarazem wielką ulgę osoby odbierającej moją informację, słyszałem również radosne okrzyki, dobiegające od pracowników znajdujących się wokół mojej rozmówczyni.
Po godzinnym relaksie w przydrożnym lokalu, przy ciepłej i słonecznej pogodzie, udaliśmy się w kierunku Tomaszowa. Wykonałem kolejny telefon, tak jak się wcześniej umówiliśmy, do Janka Koziorowskiego, zagajając – Janek, w ciągu pół godziny dotrzemy na Brzozową, Mirek, Wojtek i ja. Wszystko jest w porządku, ściągnij przyjaciół, szykuj „zastawę stołową” i do zobaczenia. Dom Janka był zawsze otwarty dla Wojtka Szymona i jego przyjaciół, którzy automatycznie stawali się przyjaciółmi gospodarza.
W posesji przy ulicy Brzozowej oczekiwali nas Adam Gabryszewski, Andrzej Goździk, Ryszard Klimczak, Wojtek Składowski i oczywiście gospodarz domu. Po godzinie dotarł na Brzozową, przyjeżdżając z Wrocławia, zapowiadany wcześniej Jurek Dereń. Jak przystało na tradycyjną polską gościnność, stół był naprawdę suto zastawiony, z małym dodatkiem alkoholu.
Po powitaniach, uściskach, wszyscy, całą dziewiątką zasiedliśmy do stołu. Przy wielkim żarciu wspartym alkoholowymi drinkami były wspomnienia, radość i śmiech, wspomnienia i łzy, wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia … Ale również opracowaliśmy na jutrzejszy dzień strategię, bo na tomaszowskieświęto rock’n’rolla wybierali się wszyscy biesiadujący u Janka. Zapowiadało się więc, patrząc na gwiaździste niebo, wspaniale.
Około 19.00 opuściliśmy z Wojtkiem gościnny dom Koziorowskiego udając się do domu przyulicy Kanonierów, do państwa - Krystyny I Grześka Kaczmarków. To spotkanie przy Kanonierów umówiłem ja, na tydzień przed Wojtka przylotem, o co prosiła mnie żona Grześka. Krystyna z domu Wolska, jako mała dziewczynka można powiedzieć, wychowywała się na podwórzu kamienicy przy Placu Kościuszki 17.
W domu tym mieszkał na II piętrze, Wojtek Szymon a na parterze tej posesji znajdował się sklep państwa Wolskich (dziś Jarkpol), rodziców Krystyny. Grzesiek we wczesnych latach 60-tych uprawiał w jednej drużynie z Wojtkiem, Pilica Tomaszów, kolarstwo szosowe. Również uczestniczył wraz z Krystyną, wówczas narzeczoną, w sierpniu 1962 roku na pierwszych fajfach w kawiarni Literacka. Dzisiaj Grzesiek jest po usunięciu krtani, ma ogromne kłopoty z wypowiadaniem słów, w czasie rozmowy jego tłumaczem była Krystyna. Bardzo, tak Grzesiek jak i Krystyna, chcieli się spotkać z Wojtkiem. Nie widzieli się z nim blisko 40 lat, dlatego niezmiernie cieszę się, że mogłem doprowadzić do tego spotkania.
Nigdy nie zapomnę wzruszającej sceny spotkania się z Kaczmarkami. Ledwie przekroczyliśmy próg mieszkania gdy nagle Wojtek z Grześkiem rzucili się sobie w ramiona, nastąpiły uściski, pocałunki, tulenie się, nie było żadnych słów, były tylko łzy. Na długi czas zapanowała cisza. Zdając sobie sprawę z trudności wysławiania się przez Grześka, Wojtek pierwszy rozpoczął swoją amerykańską historię, o tym w jaki sposób opuścił Polskę, co robi dziś w Stanach i jak bardzo tęskni za krajem. Potem nastąpił nostalgiczny powrót do młodości, wspomnień,o wspólnych wyścigach, szosowych porażkach i zwycięstwach, o Literackiej, o rock’n’rollu.
Zanim się spostrzegliśmy dochodziła godzina 22.30, musiałem opuścić dom przy Kanonierów, bo ostatni autobus nr. 13 odchodził z przystanku w Alejach Piłsudskiego przy samochodówce o godz. 22.45. Pożegnaliśmy się z Krystyną i Grześkiem umawiając się na jutro na 17.00 na Muszli Koncertowej w Parku Solidarność. Z Wojtkiem pożegnałem się przed domem Kaczmarków, on poszedł w prawo do ulicy Brzozowej, na chatę do Janka ja natomiast z kroku ruszyłem w lewo, na przystanek autobusowy.
Dochodziła 23.00 gdy znalazłem się przed swoim wieżowcem. Było bardzo ciepło, całe niebo usłane silnie i jasno, świecącymi gwiazdami. – Oby taka pogoda było jutro – głośno westchnąłem pokonując schody na I piętro, na którym mieszkałem.
Napisz komentarz
Komentarze