Kiedy już na poważniepodjąłem decyzję, że warto poświęcić swój czas rock’n’rollowi, kiedy zacząłem częściej odwiedzać mieszkanie Wojtka Szymona przy Placu Kościuszki 17, w sposób świadomy wybrałem i znalazłem się w tomaszowskim „epicentrum” wiedzy o muzycznym stylu, który nazywał się rock’n’roll.
W większości przychodziła tu młodzież starsza ode mnie, miałem wówczas 15/16 lat, koledzy, przyjaciele Wojtka byli w przedziale wiekowym 18/20 lat. Przeważnie byli to ludzie po maturze czy w maturalnej klasie, niektórzy już studiowali. Ja zapewne nie znaczyłem dla nich nic, z kolei oni dla mnie, byli wszystkim. Brałem i utrwalałem wiedzę w swojej głowie, jaką dane było mi otrzymywać na spotkaniach u Szymona.
Wielu z nich świetnie czytała (między innymi New Musical Express), rozmawiała po angielsku, ułatwiało to zdobywanie informacji o rock’n’rollu ze źródeł zachodnich mediów, którymi dzielili się na muzycznych spotkaniach przy Placu Kościuszki 17. Dzisiaj mam pełną świadomość, że ten okres mojego życia zadecydował o psychofizycznej konstrukcji i dokonanym przeze mnie wyborze.
Jedno ze spotkań jesiennego wieczoru 1961 roku u Szymona, na którym Janusz Szczęsny dotknął tajemniczego (wyczytanew New Musical Express), przedświątecznego spotkania
w okresie Christmas (4 grudnia 1956 roku) w studio nagrań SUN RECORDS w Memphis. Do studia na zaproszenie właściciela Sama Phillipsa przybyli, dziś tak można powiedzieć, rozproszeni po całych Stanach najwięksi z największych (pionierzy) rock’n’rolla – Elvis Presley, Carl Perkins, Jerry Lee Lewis i Johnny Cash. Nie dotarł, a był zaproszony, Roy Orbison, którego zmogła choroba (przeziębienie).
Cała wymieniona piątka rozpoczynała swoje piosenkarskie kariery nagrywając w tym maleńkim studio u pana Phillipsa. Gospodarz tego spotkania, podobno w tajemnicy przed przybyłymi do studia piosenkarzami, przygotował pomieszczenie w pełnej gotowości do nagrywania. Udało się podstępnie przekonać artystów by na ten moment stworzyli małe jam session. Tak się też stało.
Dyskusja, jaka wytworzyła się na chacie u Wojtka była rzeczowa, wypowiadali się na temat powstałego w SUN RECORDS jam session, Jurek Gołowkin oraz gospodarz spotkania. Były również kwestie sporne, dotyczyły one prawdopodobieństwa wydania płyty z tego spotkania. Janusz Szczęsny zabrał głos w sposób najbardziej logiczny, wyhamowując powstałe emocje, - Panowie, nawet gdyby Sam Phillips nagrywał to spotkanie to jego firma nie mogłaby wydać takiej płyty gdyż rok wcześniej (1955) Elvisa sprzedano, ze wszystkimi prawami, do wytwórni RCA VICTOR.
Janusz miał rację częściowo, wytwórnia SUN RECORDS oficjalnie płyty nie wydała, ale jak pisał pan Roman Waschko w sobotnio niedzielnym wydaniu Sztandaru Młodych w swojej stałej rubryce, Od waltorni do saksofonu, że nagrany krążek z podstępnego jam session, ukazał się na czarnym rynku i dochodził do bajońskich sum, nawet osiągał cenę do 1.500 dolarów amerykańskich za sztukę.
Wiem dzisiaj, że płyta pod tytułem, Million Dolar Quartet, po raz pierwszy, oficjalnie w sklepach muzycznych w Stanach Zjednoczonych, ukazała się w 1978 roku, po śmierci Elvisa, niekwestionowanego króla rock’n’rolla. Nikt z uczestników na chacie przy Placu Kościuszki 17 nie mógł przewidzieć, że z tych dyskusji, spornych kwestii jakimi w tamtych latach karmiliśmy się, doczeka wydania płyty, a tym bardziej, że powstanie teatralna sztuka z tematu tomaszowskiej dyskusji. Ba!!! Że jeden z uczestników muzycznych biesiad przy Placu Kościuszki 17, będzie mógł po ponad pól wieku od tamtych wydarzeń, na żywo obejrzeć ją w najsłynniejszym teatrze świata, na Broadwayu w Nowym Jorku.
Cześć Tolek
Byłem wczoraj na tym spektaklu, o którym ci wcześniej wspominałem. Sala wypełniona była po brzegi, bardzo dobre show. No i na koniec ostatnia z tych, jeszcze nam żyjących gwiazd. Na scenę wyszedł i dał krótki koncert swoich przebojów, przy wielkich owacjach stojącej publiczności, bez przerwy skandującej, Jerry, Jerry, Jerry. Kupiłem CD z nagraniami coverów z tej sztuki „Million Dollar Quartet”. Fajnie chłopcy grali, kupiłem również nowy CD Jerry Lee Lewisa „Mean Old Man”, przepiękna płyta. Wieczór na Broadwayu był super. Wróciliśmy do domu w środku nocy, a właściwie nad ranem. Jestem jeszcze mocno kichnięty, idę spać, odezwę się w późniejszym terminie, wszystko opowiem ci precyzyjnie, z detalami. Pozdrawiam, Wojtek.
Ps. W następny piątek idziemy z Łucją na koncert Roberta Gordona w Bowery Electric. Będzie dobre Rock-A-Billy, a czy Ty dzisiaj jesteś w Tomaszowie? Odezwij się.
Sobota 11.09.2010 rok godz. 19.54 (w Nowym Jorku 13.54)
***
Czuję się już lepiej, troszkę się przespałem, więc muszę ci powiedzieć, że jestem jeszcze pod wielkim wrażeniem tego co zobaczyłem na Broadwayu, więc na gorąco chcę się tym koncertem, niektórzy mówią sztuką teatralną, podzielić z Tobą, kiedy jest jeszcze świeżo w mojej pamięci.
Więc było to tak – w ubiegłym tygodniu dowiedziałem się, że sztukę pod tytułem „Million Dollar Quartet” na Broadwayu, osobiście odwiedzi Jerry Lee Lewis, który jest ostatnim, żyjącym człowiekiem z Wielkiej Czwórki. Był jednym z tych co tworzyli kwartet za milion dolarów. Ja od dawna planowałem z Łucją iść na tę sztukę, miała bardzo pochlebne recenzje w nowojorskiej prasie, no i ta muzyka z naszych czasów, ale gdy dowiedziałem się, że będzie na tym spektaklu sam Jerry Lee, decyzja nasza była krótka i błyskawiczna, IDZIEMY.
Jednak wyniknął problem biletów, było ich bardzo mało, wszystko już dawno wykupione. Nadludzkim wysiłkiem zdobyłem dwa, chętnych było setki jeżeli nie tysiące a miejsc wolnych – kilkanaście. Nie wiem jak to się stało, ale udało się, codzienne obserwowanie internetowego sklepu, opłaciło się. Jedziemy z Łucją na Manhattan, po drodze wpadamy do Hard Rock Cafee aby wprowadzić się w dobry nastrój dwoma cocktailami. Na Time Squere niesamowite tłumy, przepiękna pogoda trudno przemieszczać się po chodniku a jest piątek, początek weekendu.
Po krótkim pobycie w Hard Rock udajemy się do teatru, przed drzwiami wejściowymi ogromnie długa kolejka, chyba ze 100 metrów. Stajemy z niedowierzaniem patrząc jak przed nami idzie para ciągnąca za sobą walizki i pyta nas, - „Czy w teatrze jest jakaś szatnia, bo my prosto z lotniska, z samolotu? Nie mieliśmy czasu pójść dohotelu”.Pomyślałem, że zapowiada się super, skoro ludzie ściągają na to widowisko z całych Stanów, przybyli też z Europy i Południowej Ameryki, by zobaczyć jeszcze żyjącego, największego idola rock’n’rolla.
Weszliśmy na salę widowiskową dobry kwadrans przed rozpoczęciem. Z niecierpliwością oczekujemy godziny zero. Wreszcie zaczyna się spektakl, muzyka jest grana na żywo, przez aktorów. Grają naprawdę bezbłędnie, według mnie najlepszy jest odtwórca Jerry Lee Lewisa, Levi Kreis, również bardzo dobry jest Robert Britton Lyons, grający Carla Perkinsa, no i Christopher Ryan Grantjako Johnny Cash. Eric Hayden, który gra Elvisa, jest też OK, wreszcie rodzynek a raczej dwa, Elisabeth Stanley jako Dayanne, wg mnie to Anita Wood, z którą Elvis w tym czasie się spotykał, oraz wspaniały Hunter Fosterw roli Sama Phillipsa.
Muzyka i akcja toczy się bez przerwy, a kiedy dochodzi do ostatnich solowych występów, Elvis śpiewa „Hound Dog”, Carl Perkins daje popis śpiewając „See you latter Alligator” a Johnny Cash soluje w „Riders In The Sky”. Przychodzi kolej na Jerry Lee Lewisa, Levi Kreis śpiewa dwa hity Jerryego, po czym znika, a na scenę wchodzi, a właściwie zostaje wprowadzony, schorowany, prawdziwy JERRY LEE LEWIS, ciężko siada przy pianinie i waląc w klawisze śpiewa wielkie „Great Balls Of Fire” i „Whole Lotta Sakin’ Goin On”.
Publiczność szaleje, wstaje z miejsc, bijąc brawa na stojąco skanduje Jerry, Jerry, Jerry. Widać, że Lewis jest zadowolony i zwraca się do publiczności, - No nie wiem co wam by tu jeszcze zaśpiewać? Wszyscy krzyczą „You Win Again”, „Lewis Boogie” i etc. Widać jednak, że Jerry to nie ten sam Killer, porusza się bardzo powoli, nie ma mowy o skoczeniu na pokrywę pianina jak to czynił dawniej. 75 lat wesołego życia zrobiło swoje, wyciskając na nim piętno czasu. Więc zaczął repetować. Kiedy zagrał „Rockin’ My Life Away”, widownia znalazła się w stanie euforii, naprawdę widać, że Nowy Jork kocha Jerryego i jest z nim na zawsze.
Zbliża się koniec spektaklu, na scenę wjeżdża słynne, stare, wielkie zdjęcie na cały prześwit sceny (a na nim cała czwórka – Elvis siedzący przy pianinie a stoją za nim Jerry, Carl, Johnny) z 1956 roku z Sun Records na którym to spotkaniu nie tylko grali i śpiewali ale również rozmawiali o świecie, polityce, religii, o Stanach, a Sam Phillips to wszystko nagrywał. Studio Sun w Memphis miałem okazję kiedyś odwiedzić jako zaproszony gość przez mojego, już zmarłego przyjaciela, słynnego rock-a-billistę Billy Lee Rileya, który w tym czasie nagrywał płytę. Był wówczas w studio również Jerry Lee, którego osobiście poznałem przez panią Tammie Wix, grał na fortepianie przeboje Rileya.
Miałem kiedyś okazję sprowadzić Billa do Sopotu na kilka koncertów. Po zakończonym spektaklu był czas na dobrą kolację, co z Łucją powracając do domu, uczyniliśmy w restauracji w Upper West Side na Manhattanie i przyjazd nad ranem na Long Island. Przez całą drogę słuchaliśmy, zakupionej, nowej płyty CD Jerry Lee Lewisa „Mean Old Man” gdzie jest wiele wspaniałych duetów; między innymi z Rolling Stones, Kid Rockiem, Willie Nelsonem i z wieloma innymi gwiazdami rocka, którzy na pewno czuli się wielce zaszczyceni nagrywając z Wielkim Jerrym Lee. Pozdrawiam. Do usłyszenia.
Ps. Wysyłam ci również obiecaną DVD z „Doo Wop”, całą muzykę z „Million Dollar Quartet” oraz najnowszą, ostatnią płytę (CD) Jerry Lee Lewisa „Mean Old Man”.
Sobota 11.09.2010 rok godz.23.57 (w Nowym Jorku godz.17.57)
* * *
Jestem w posiadaniu pierwszej, oryginalnej płyty, nagranej i wydanej przez SUN RECORDS po śmierci Presleya, Million Dollar Quartet oraz przysłane przez Wojtka broadwayowskie covery, pod tym samym tytułem, w wykonaniu aktorów z teatru na Time Squere.
Obie płyty są dla mnie świętością, obchodzę się z nimi w sposób szczególny, to znaczy odtwarzam je w okresie Bożonarodzeniowych świąt (jest sporo kolęd i muzyki gospel) bo w tym czasie została nagrana, na urodziny Elvisa (8 stycznia) czy Jerryego Lee (29 września).
Podobnie jak z wymienionymi krążkami obchodzę się z płytą Old Mean Man Jerryego Lee, przysłaną przez Szymona, bo mam świadomość, że może być to ostatni, nagrany krążek CD w karierze, przez blisko 80-letniego killera rock’n’rolla, last man standing, Jerry Lee Lewisa.
Napisz komentarz
Komentarze