Na początku 1997 roku dostaję zaproszenie do Stanów Zjednoczonych od Wojtka Szymona. Faktycznie, tak jak Andrzej wcześniej powiedział, bardzo mocne, jego konto bankowe przedstawione w zaproszeniu, potwierdzone przez nowojorski bank, dla amerykańskiej administracji z ambasady USA w Warszawie, było wystarczające, by w paszport mieć wbitą wizę. W międzyczasie, bardzo zbliżyłem się do Janka Koziorowskiego.
Janek, który bywał parokrotnie u Wojtka w Nowym Jorku, uchodził w gremiach nowojorskich przyjaciół, za złotą rączkę, fachowiec do wszystkiego. Remontował Wojtka dom, wymieniał okna i je uszczelniał, ocieplał całą kubaturę budynku. Ponieważ zrobił to po mistrzowsku, wytworzył mu się w tym temacie front robót w sąsiedztwie Wojtka posesji i jego przyjaciół na Long Island. Był to dobry prognostyk, jeszcze nie wyleciałem do Stanów, a stworzyły się warunki pracy i zarobku na obczyźnie. Teraz, razem z Jankiem czekaliśmy na moją wizę.
Tak jak się spodziewałem, choć wystąpiła we mnie niepewność, za pierwszym podejściem wizę wbito mi w paszport. Choć pękałem ze szczęścia to jednak przyszedł smutek. Janek od co najmniej dwóch tygodni cierpiał na bóle stawu barkowego i na kręgach szyjnych z tyłu głowy. Brał wiele zastrzyków, pobierał masaże, chodził na specjalistyczne ćwiczenia. Nic
z tych rzeczy, bóle starczego zwapnienia stawów, nie opuszczały go. Ja już wykupiłem bilet na samolot (wylot 5 listopada 1997 roku), Jankowi nie przechodziło cierpienie. Wreszcie sam zadecydował,
- Antek poleć do Szymona sam, ja za jakiś czas dołączę do ciebie. Myślę, że wszystko mi przejdzie. Z tymi bólami nie jestem w stanie nić zrobić, znam nasz front robót. Dwa dni przed odlotem dzwoni Andrzej, - Antek od Szymona dowiedziałem się o problemach ze zdrowiem Koziorowskiego, przełóż lot na pół roku, tak możesz uczynić, nic na tym nie tracąc. Na 10 dni w styczniu/lutym przylecę do Tomaszowa. Do Stanów wrócimy razem, na razie zamieszkasz u mnie, zatrudnię cię u siebie w firmie. Jak Janek powróci do zdrowia polecisz do Nowego Jorku. Tak uzgodniłem z Szymonem. Nic piękniejszego nie mogło mnie spotkać, postąpiłem tak, jak zaproponował Andrzej. Pierwsza moja myśl po jego telefonie, to - Boże Narodzenie spędzę w domu, z rodziną.
Przyszedł luty, minął marzec, kwiecień a Andrzej nie zjawił się w Polsce. Pod koniec kwietnia w autobusie MZK spotkałem starszego brata Andrzeja, pana Jurka, który zaskoczył mnie straszną informacją, - Panie Antku, Andrzej ma złośliwego raka na dwunastnicy, diagnoza jest okrutna, nie ma szans wyjścia z tego, są przerzuty na wątrobę. W tym momencie wszystko się oddaliło, nie tylko lot do Stanów ale, że ta straszna choroba zaatakowała mojego serdecznego przyjaciela, ojca chrzestnego mojego syna Daniela. Andrzej po blisko dwuletniej walce z chorobą, umiera 15 maja 1999 roku, przeżywszy 54 lata. Pochowany został na cmentarzu w Chicago. Tymczasem Wojtek, zaplanował latem 1998 roku zabrać mnie do Memphis. W planie między innymi było zwiedzenie studia Sun Records, spędzić choć jeden w Graceland, w domu - pałacu, Elvisa Presleya. Graceland bardzo się oddaliło, pozostało mi na dzisiaj, tylko wszystkich przyjaciół (koleżanki i kolegów), tomaszowian, zaprosić na wspólny spacer z Wojtkiem Szymonem po ulicach …
Spacer po Memphis.
Kiedy zamieszkałem w Nowym Jorku, często rozmawiałem z poznaną w Londynie Tammy Wix, przystojną i ładną kobietą. Po jednej z rozmów zaproszony zostałem do Memphis w stanie Tennessee. Tu znajdowała się jej wytwórnia płyt WIX Records. Nagrywali w niej słynni rock-a-billiści jak Ray Smith, Sonny Burgess, Billy Lee Riley. Wytwórnię Tammy odwiedzałem wiele razy.
Za którymś przyjazdem do Memphis, zaprosiła mnie do mieszczącej się w niedalekiej odległości, do słynnej wytwórni Sama Phillipsa SUN RECORDS. Co prawda, w którymś z listów do ciebie wspominałem tę eskapadę ale pozwolę sobie ją uszczegółowić. Spędziłem tu kilka wspaniałych dni, miałem okazję poznać Billa Lee Rileya, czy słynnego perkusistę Jerry Lee Lewisa, Jimmy Van Eatona. Wpadała tu często Barbara Pittman, na początku kariery Elvisa, jedna z jego girl friends w Memphis. Bywała również w Graceland na różnych prywatkach, świętach Bożego Narodzenia czy Święta Dziękczynienia (tzw, Thanksgiving Day). Barbara nagrała demo record dla Elvisa „Playing For Keeps”, który ukazał się na jednym z pierwszych LP „For LP Fans Only”. Ona zresztą nagrywała swoje utwory również w SUN RECORDS.
Te spotkania były bardzo nieoficjalne, siedzieliśmy w małej kafejce, która mieściła się w budynku wytwórni płyt Sama Phillipsa. Obejrzałem maleńkie pomieszczenia, w którym powstawały wielkie hity Elvisa, Jerry Lee Lewisa, Roya Orbisona, Carla Perkinsa czy Johnny Casha. Czasami wpadał tu Sam Phillips, który nie brał udziału w nagraniach ale odwiedzał starych przyjaciół. Miałem okazję być właśnie w dniu, kiedy Sam przybył do swojej, byłej wytwórni. Nigdy nie zapomnę tego spotkania i rozmowy o w/w idolach naszej młodości, o Elvisie szczególnie, o ulubionych stylach na powstających tu płytach; blues, country, rock’n’roll.
Pewnego razu będąc w Memphis zajrzałem do sklepu Lansky Brothers, tego słynnego, w którym w ekstrawaganckie, wyzywające szaty (tweedowe marynarki, kolorowe koszule) ubierali się Elvis Presley, Rufus Thomas, Sonny Burges, Charlie Feathers, Roy Orbison, Billy Lee Riley czyli artyści nagrywający w SUN RECORDS. Bracia Guy i Bernard Lansky, to emigranci z Polski żydowskiego pochodzenia, którzy dotarli tu w latach dwudziestych XX wieku. Kiedyś Bernard Lansky opowiadał mi (sam zakupiłem tu jedną ze swoich koszul) historię z Elvisem.
Presley zakupił wcześniej (w 1956 r.) trzykołowy samochód niemiecki Messerschmitt, kiedy wszedł do sklepu wybrał sobie dziesiątki koszul, bluz, spodni, płaszcze i nie mając już gotówki zapłacił owym samochodem. Jako ciekawostkę powiem ci, że sklep Lansky Brothers zaopatrywał w żałobne garnitury, grupę przyjaciół, którzy nieśli trumnę z Elvisem, również ojciec Elvisa, Vernon ubrany był przez braci Lansky.
Co do nagrywania amerykańskiej muzyki rock’n’rollowej, oprócz Memphis istniała jeszcze wytwórnia CHESS RECORDS w Chicago, również założona przez polskich żydów, braci Czyż z podczęstochowskiej wsi. Tu nagrywali Muddy Waters, Chuck Berry, Etta James, Little Walter czy Willie Dixon.
Natomiast w San Francisco powstawała muzyka hippisów, „dzieci kwiatów”, jak Mamas and Papas, Joan Baez ale również powstawał tu wspaniały blues group; jak Righteous Brothers (Unchained Melody) czy rockowej grupy Phil Spector ze wspaniałym przebojem „You’ve Lost That Loving Feeling”.
W poszukiwaniu naszej starej, dobrej muzyki, jaką jest rock-a-billy, rock’n’roll odnalazłem Roberta Gordona, który mieszka obecnie w Nowym Jorku, więc możemy od czasu do czasu się spotykać. Często chodzę na jego koncerty do CBGB w dole miasta, gdzie spotykają się tu różne grupy muzyczne m.in. muzyki punks jak również starego rocka. Pewnego dnia poszliśmy ze znajomymi by obejrzeć występ Gordona. Miejsca mieliśmy wspaniałe, tuż przy scenie, na wyciągnięcie ręki do artystów. Przygrywali mu młodzi muzycy rockowi, kiedy uderzyli w struny można było to przyrównać do startującego odrzutowca. Nasi znajomi chcieli wyjść z Sali ale na całe szczęście pojawiły się natychmiast młode fanki tej grupy, które lekko roznegliżowane, „wparzyły” na scenę i zaczęły tańczyć. Było na co popatrzeć więc mocno podnieceni, zostaliśmy. Później wszedł na scenę Robert dając wspaniały koncert dobrego rock’n’rolla. Po koncercie udaliśmy się za kulisy, do jego garderoby, aby porozmawiać o jego trasie koncertowej po Europie i ewentualnym „wpadnięciu” do Polski. A może do Tomaszowa? No zobaczymy czy da się go namówić i za jakie pieniądze.
Nowy Jork dn. 12 grudnia 2009 .
Wojtek „Szymon” Szymański
****
Wizę otrzymałem na 10 lat, do 2007 roku, nie wiem czym wytłumaczyć nie wykorzystanie takiej okazji, jaką była podróż do Stanów. Miałem do kogo pojechać, zapewniony miałbym jak to się kolokwialnie mówi, wikt i opierunek. Wojtek wszystko robił bym dotarł do niego, tak bardzo chciał uraczyć mnie miejscami gdzie tworzył się rock’n’roll. Nie dałem mu żadnych szans, by zrealizował swoje marzenia, czas ważności wizy minął, ja nie dotarłem do Ameryki. Przybyło lat i mnie i Wojtkowi. Janek choć już tak bardzo nie cierpi, nie jest w stanie tak ciężko, fizycznie pracować, a ja zbliżam się do 70-tki. Dla mnie, przynajmniej na dziś, Ocean Atlantycki powiększa swoją szerokość, przez co Ameryka oddala się. Może przyjdzie siła, która pobudzi mnie do podjęcia decyzji, - Lecę do Stanów, lecę do Wojtka „Szymona”, lecę do kolebki rock’n’rolla.
Napisz komentarz
Komentarze