Informację o jego pobycie w mieście otrzymałem przypadkowo. Wszedłem do sklepu meblowego „Halidor”, miałem do załatwienia jakąś błahą sprawę z właścicielem, Jackiem Buczyńskim. Gdy tylko ukazałem się w środku, pracownica natychmiast skierowała do mnie słowa, - „Panie Antoni jest pan poszukiwany, dzwoniła pańska żona i prosiła by przekazać informację, gdyby się pan u nas zjawił, że na Brzozowej w domu u pana Koziorowskiego oczekuje pański kolega, niejaki Wojtek Szymański z Nowego Jorku”.
Po każdym przylocie Wojtka do kraju, do Tomaszowa, a było ich kilka, o których wiem, Szymon "bazował" zawsze w domu przy Brzozowej. Nie zapomnę tego pierwszego spotkania, choć trwało bardzo krótko, bo zaledwie około dwóch godzin. Gdy dotarłem do Koziorowskiego, w mieszkaniu zastałem gospodarza (Janek mieszkając w Szwecji, mając paszport tego kraju, kilkakrotnie odwiedził dom Wojtka Szymona w Nowym Jorku), Adama Gabryszewskiego oraz Mirka Orłowskiego. Był jeszcze z nami ktoś czwarty, którego nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Zapewne nie był to nikt ważny z naszej młodości, był to ktoś dużo młodszy od nas. W krótkim czasie bycia z sobą, bardzo chaotycznie powspominaliśmy lata sześćdziesiąte, naszą wspólną wyprawę autostopem do Gdańska, pracę w sopockim Non Stopie, pierwsze fajfy w Literackiej, nasze ukochane dziewczyny i wspaniałych kolegów. Także rock’n’rollowe spotkania w mieszkaniu przy Placu Kościuszki 17, szczególnie wspominaliśmy słynne, muzyczne pojedynki, Cliff Richard contra Elvis Presley.
Wojtek przypomniał również o spotkaniach w Stanach z Andrzejem Tokarskim. Często bywali u siebie, Wojtek w Chicago a Andrzej, jako zapalony tenisista (kończył tą specjalność na warszawskiej AWF) bywał w Nowym Jorku, kiedy odbywały się turnieje wielkoszlemowe w tenisa na korcie Flashing Meadows. Przez okres tygodnia a nie raz dłużej (czas trwania turnieju), zamieszkiwał w domu Wojtka na nowojorskim Long Island.
Nie było czasu, a może nikt z nas nie śmiał zahaczyć tematu, jak to Wojtek Szymon w tamtych latach mógł wydostać się z siermiężnego, komunistycznego grajdołu. Pamiętam tamte lata i wiem jak trudno, jakie trzeba było stosować fortele wobec władzy, by otrzymać zgodę na wyjazd z kraju na zachód (również problemem było dostać się krajów demoludu) mając nawet w paszport wbitą wizę.
Nikt z nas nie miał paszportu w domu, ten ważny dokument zdeponowany był w Komendzie Milicji Obywatelskiej w dziale paszportowym. Nawet jeżeli udało nam się wyjechać na zachód czy na wschód, to po każdym powrocie, dokument ten koniecznie, pod groźbą kary, trzeba było zdać (w ciągu 14 dni od powrotu) w wymienionym urzędzie czyli w komendzie MO. W przypadku Wojtka Szymona, obowiązywał go paszport tak zwany służbowy, na którego otrzymanie, decydujący wpływ miało przedsiębiorstwo, w którym było się zatrudnionym. Tym bardziej zaskoczony byłem nieznaną mi, brytyjską, przejściową sekwencją jego życia. Nie zagłębiając sie w wyjazd Wojtka z kraju, z przyjemnością wielką zamieściłem poniższy list w swojej czwartej publikacji, a dziś czynię to z dużą radością swoim czytelnikom Subiektywnej Historii, traktując ten tekst na portalu Nasz Tomaszow, jako „prapremierę”.
* * * *
Londyńskie reminiscencje
Nie wiem czy wiesz, że zanim zamieszkałem w Nowym Jorku wcześniej, około trzech lat mieszkałem w Londynie. Początek lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, Londyn to stolica świata, która zadziwiała wszystkich modą z Carnaby Street, barami (puby) z Kings Road gdzie często można było tu spotkać Micka Jaggera czy Davida Bowie, Chelsea Drug Store, o którym śpiewa Mick. Miejsce doskonale znane każdemu bywającemu w Londynie. Są też w okolicy Beatlesi, Marianne Faithfull, a zza rogu może wyjść PJ Proby, który przyjechał tu z USA i robi zawrotną karierę.
PJ Proby komponuje i nagrywa dla różnych wykonawców by zaprezentować swoje piosenki Presleyowi – czy utwór będzie mu się podobał czy nie – wówczas mógłby sobie pozwolić na całkowity relaks, bo Elvis każdy utwór, który zaśpiewa będzie hitem, jeżeli nie od razu to po jakimś czasie. To tutaj działo się najwięcej „non stop party”, bez znaczenia jaki to dzień tygodnia i która jest godzina.
Pamiętam jak idąc ulicami w dzielnicy Earls Court, która sąsiadowała z Chelsea, która obok skupiała masę emigrantów legalnych, nielegalnych, głównie z wszystkich państw byłego imperium brytyjskiego. Byli tu młodzi ludzie z Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii, Indii jak również nas Polaków. Gdy usłyszałem głośną muzykę dochodzącą z jednych tych słynnych domów, budowanych jeden obok drugiego, zakupywało się w sklepie Off Licence piwa, „szkło” i inne alkohole, wchodziło się bez pudła, bez żadnego zaproszenia. Wszyscy byliśmy zadowoleni widząc nowych kolegów, koleżanki, zawsze ktoś miał bibułki by zwinąć zręcznie szybko skręta z marihuany, często doprawianej haszyszem. Była tu duża paczka znajomych z czasów warszawskiej Saskiej Kępy, do której dobijali znajomi z warszawskich prywatek czy hybrydowych eskapad. Mogłem tu zastać Tomka Kozłowskiego, Władka Dadasa, Piotra Kamienskiego, Piotra Weltuzena, mojego kuzyna Leszka Lipskiego i wielu innych.
Miałem okazję po raz pierwszy być na prawdziwym koncercie starego rock’n’rolla, bo okazało się, że przyjechał Bill Haley ze swoimi The Comets, że będzie koncertował w słynnej hali Hammersmith. Był to wspaniały występ, na którym zaśpiewał swoje największe przeboje, a po latach dowiedziałem się, że był nagrywany i mogłem kupić na płycie CD i DVD. Które zresztą zakupiłem. Po Haleyu całą paczką poszliśmy na koncert „Tina and Ike Turner”, wspaniały rhythm and bluesowy występ połączony z rock’n’rollem. Tina wyglądała fantastycznie w swojej, słynnej spódnicy zrobionej z wiszących sznurków. Jak zaczęła potrząsać biodrami, pupą, doprowadziła widownię do erotycznej ekstazy.
Nie zapomnę nigdy koncertu naszego ukochanego z fajfów w Literackiej, Fatsa Domino. Kiedy zaśpiewał swoje słynne „Blueberry Hill” i „Jambalaya” miałem dreszcze i łzy w oczach. Przed oczami stanęły wszystkie nasze przepiękne dziewczyny z deptaka z Placu Kościuszki. Było to przeżycie, którego do końca moich dni nie zapomnę. Później kiedy zamieszkałem w Stanach jeszcze dwukrotnie miałem okazję być na jego koncercie. Każdy kolejny koncert z Fatsem to inne przeżycia, inne wydarzenia. Następnym krokiem, który pomagał mi ocierać się o słynne gwiazdy rock’n’rolla i country, była moja praca w słynnym na cały Londyn, pubie na Barrons Court gdzie występowały najsłynniejsze gwiazdy angielskie czy amerykańskiego rock’n’rolla. Oglądałem tu między innymi Helen Shapiro, The Troggs, The Pretty Things, Del Shannon, The Drifters czy Brenda Lee. Tu też poznałem wspaniałą kobietę, właścicielkę wytwórni płyt „WIX Records” znajdującej się w Memphis, Tammy Wix. Ale o niej opowiem innym razem. Pozdrawiam.
Nowy Jork dn. 18 czerwca 2008 r.
Wojtek „Szymon” Szymański
* * *
Wiedziałem, że na przełomie lat 60/70-tych Wojtek pracował w PHZ, Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego przy zbiegu ulic Marszałkowska/Jerozolimska w Warszawie. Na tak zwanej ścianie wschodniej stołecznego miasta. Miał spore, osobiste kłopoty z szefem swojego wydziału, które to kłopoty utrudniały mu zagraniczne wyjazdy (wynikały one z obowiązków zatrudnienia na tym stanowisku) do swoich kontrahentów, z zachodnich Niemiec (RFN) czy Anglii. Kiedy w 1971 roku w Warszawie, na lotnisku Okęcie, powstało amerykańskie towarzystwo lotnicze PANAMERICAN, ogłosiło konkurs na pracownika administracyjnego (podstawą konkursu była biegła znajomość języka angielskiego) w tej instytucji. Przyznam z radością, że Wojtek załapał się w pierwszej grupie zatrudnionych. Nowa praca ułatwiła mu (o czym zawsze marzył) wyjazd, a może ucieczkę na upragniony ZACHÓD?
Napisz komentarz
Komentarze