Faktycznie, w Chinach, przy obecnym stosunku zarobków do cen, czułem się jak bogacz. Pracując dużo mniej niż w Polsce, stać mnie było na wiele więcej. W tej chwili, Chiny są wręcz idealnym miejscem, by ułożyć sobie spokojne, bezpieczne życie na poziomie. Przyszedł jednak czas opuszczenia ciepłego gniazdka i pożegnania się z sielanką. Muszę przyznać, że szykując się do dalszej drogi, czułem się jakby proste do tej pory zadanie mnie lekko przerastało. Zupełnie, jakbym był małym dzieckiem, pierwszy raz wychodzącym po bułkę do sklepu znajdującego się aż..... za rogiem. Przez kilka miesięcy, nie musiałem robić nic samemu. Wystarczyło, że przypadkowo wspomniałem, ze coś potrzebuję i już to miałem. Jeszcze trochę czasu w Państwie Środka, a groziłoby mi zwapnienie.
Kilka zimnych dni przed wyjazdem, zamiast robić listę rzeczy, które bym potrzebował, spędziłem w SPA razem z Panem Whyettem, jego żoną i ich wspólną znajomą, która przyjechała do nich w odwiedziny w najgorszym do podróżowania po Chinach okresie. Miejsce było jak żywcem wyjęte z bajki i nieco trudne do ogarnięcia. Wielkie, eleganckie, misternie wykończone, nowowybudowane SPA na obrzeżach Yangchun oferowało gościom wszystko, czego dusza zapragnie przez 24 godziny na dobę. Pakiet podstawowy obejmował dostęp do basenów, hydromasażu, suchej sauny, pokoju parowego, bufetu czynnego całą dobę, sali kinowej, pokoju internetowego, siłowni, oraz publicznych sal z wielkimi łożami ustawionymi obok siebie, w których można było, albo obejrzeć telewizję, albo, po prostu się zdrzemnąć. Do tego, przy cenie 58 juanów (ok. 10 dolarów) za dobę, dochodziła, donosząca cały czas czyste ręczniki i herbatę obsługa. Dla porównania, najtańszy hotel, który udało mi się w tym miasteczku znaleźć to wydatek 35 juanów. Wychodziło na to, że za 10 dolarów można było przez cały dzień, nie tylko się zakwaterować, ale jeszcze wyleczyć przeziębienia, wyżywić się i zrelaksować.
Z przygotowań na drogę, jak na prawdziwego hipohondryka przystało, uzupełniłem sobie jedynie apteczkę. Przez wypaloną w kostcę dziurę w lipcu i dwa przeziębienia po drodzę, skończyła mi się większość leków pierwszej potrzeby. Nie wiedząc jak wygląda zaopatrzenie aptek po drugiej stronie granicy, wolałem sobie zrobić zapas w miejscu, w którym znałem mniej więcej rynek. W dniu wyjazdu, o dziwo, udało mi się obudzić przed 9. Zjadłem szybkie śniadanie i dopakowałem plecak. Rano, przyjechała do mnie Laura z dwiema uczennicami. Przywiozła mi drugie śniadanie, upewniła się czy na pewno wszystko spakowałem i czy na pewno rzeczy, które zostawiam nie będą mi potrzebne. W istocie, zastanawiałem się przez chwilę czy nie zabrać 6-filiżankowego, 12-elementowego, porcelanowego serwisu do herbaty, ale i z tym dałem sobie spokój. Przed przekroczeniem progu domu, Laura, przypomniała mi o niebezpieczeństwach czających się za rogiem, pouczyła by uważać na wszystko, by ciepło się ubierać oraz..... by nie jeść więcej niż 10 pomarańczy w ciągu dnia bo można uszkodzić żołądek.
Laura odwiozła mnie na właściwą drogę, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i poszedłem sobie w moją stronę. Po niecałych 5 minutach, zatrzymało się pierwsze auto. Kierowca wywiózł mnie do wjazdu na autostradę. Później, również poszło gładko. Zatrzymał się Pan Cheng, który przed wpuszczeniem mnie do samochodu, sprawdził mi paszport. Co prawda, zdarzyło mi się to po praz pierwszy, ale wszystko odbyło się w bardzo miłej atmosferze. Oddając mi książeczkę, Pan Cheng, wykrzyknął.
- Polska! Poznań? Wrocław? Warszawa?
- Warszawa, odpowiedziałem, uśmiechając się. Skąd Pan wie?
- Byłem niedawno w Poznaniu na konferencji naukowej.
Pan Cheng pracował na uniwersytecie w ZhanJiang i tam też jechał. W ekspresowym więc tempie, rozmawiając, trochę po chińsku, trochę po angielsku, pokonaliśmy razem kolejne 150 kilometrów. Wykładowca, okazał się być tak miły, że przejechał swój zjazd i odstawił mnie za węzeł autostradowy tak, bym dalej łapał stopa we właściwym kierunku.
W poniedziałek, planowałem jedynie przejechać granicę prowincji Guangdong. Miałem jednak bardzo dużo szczęścia do kierowców i, jeszcze przed zachodem słońca, okazało się, że przejechałem pół Kantonu i całe Guangxi. Mało tego - okazało się, że mój chiński, wcale nie jest taki zły. Bez problemu potrafiłem zagadać o głupotkach, podłapać od kierowców nieznających angielskiego nowe słowa, wytłumaczyć co to jest autostop i gdzie chciałbym wysiąść, jak i wypowiedzieć moje nieśmiertelne zdanie "Dzisiaj nie pada", które jak mi powiedziano, nauczyłem się wymawiać do perfekcji tak, że nie było w nim cienia obcego akcentu.
30 kilometrów od przejścia Dong Xing-Mong Cai, znajduje się duży port handlowy. Pomimo małych rozmiarów miasteczka Fang Cheng Chang, atmosfera jest bardzo międzynarodowa.
Pod wieczór, znalazłem się w dziwnej miejscowości Fang Cheng Chang. Na mapie, jest ona malutką kropeczką. W istocie, przejście jej na piechotę wymaga nieco czasu. Fang Cheng Chang, to kilka rozrzuconych w promieniu kilkunastu kilometrów malutkich i kameralnych dzielnic. Wiele z tych dzielnic, było dopiero budowane. Oprócz tego jest to bardzo ważny, międzynarodowy port. Przez to, że wyrobiłem plan w czasie dwa razy krótszym niż przewidywałem czekały mnie dwa dni wizowej kwarantanny (moja wiza wietnamska zaczynała się 1 lutego, a był dopiero 30 stycznia). Musiałem więc znaleźć tanie miejsce na nocleg. Wszyscy ludzie pytani po drodzę, pokazywali...... sklep. Wszedłem do środka, w którym na bujanym foteliku siedziała Sophie. Na początku, nieco mnie przeraził jej sposób mówienia i wygląd podchodzący nieco pod haitański. Brakowało jedynie laleczek voodoo i tajemniczych naparów. Znów przekonałem się, że mam świetną wyobraźnię. Po kilkudziesięciu minutach rozmowy (Sophie to typowa chińska kobieta w średnim wieku - jak się ją włączy to ciężko wyłączyć), zatrzymała dla mnie rikszę i poprosiła kierowcę o pokazanie mi kilku tanich hotelików. Na pytanie, ile będę musiał mu zapłacić, kierowca powiedział:
- 30
- Ileeeeeee????!??? Nie potrafiłem ukryć zdziwienia - 30 to cena, którą chciałem przeznaczyć na nocleg.
- 25
- Nie ma mowy
- 20?
- Słuchaj, dam Ci dychę - to i tak jest wygórowana cena. Pogodziłem się z koniecznością przepłacenia - w końcu znajdowałem się w bardzo międzynarodowym miejscu, gdzie wszyscy zdają sobie doskonale sprawę, że bladopośladkowców można kroić jak się chce.
- OK
Pojeździliśmy po kilku hotelikach. Większość była zamkniętych. W końcu, riksiarz zawiózł mnie do świeżo otwartego dwugwiazdkowca. Wszedłem do środka - ceny na tablicy z kosmosu, ale pani w recepcji rzuciła 50. Po kilku minutach, udało mi się utargować cenę za bardzo dobrej klasy pokój do 30 juanów. Również ten hotel był dopiero wykańczany więc wada była taka, że do późnego wieczoru, po schodach latały ekipy remontowe, chwaląc się kto ma głośniejszą wiertarkę. Na szczęście, mój pokój, poza niedomykającym się oknem był gotowy. Miałem nawet jednego współlokatora, ale kiedy poczęstowałem go herbatą, jego pancerzyk nie wytrzymał ciężaru kubka.
Gdyby nie to, że jest środek zimy, popływałbym sobie w morzu.
Fang Cheng Chang, różnił się zdecydowanie od reszty Chin. Było bardzo cicho, wszędzie dookoła znajdowały się sklepy oferujące towary z całego świata, a po ulicach szwędali się marynarze. Udało mi się poznać również Polaka pływającego pod filipińską banderą. Miło było, sącząc Carlsberga, porozmawiać przez chwilę we własnym języku.
Po dwóch dniach, moja wiza uzyskała już ważność. Wyszedłem na drogę i zatrzymałem stopa do przygranicznego Dong Xing. Po ostatnim posiłku po stronie chińskiej, udałem się na most, na który oddziela Chiny od Wietnamu. Wybór mniejszego przejścia okazał się idealny. Kolejka była bardzo krótka i wszystkie formalności, łącznie z przeszukaniem plecaka odbyły się w ekspresowym tempie. Przyjezdnych witają nawet takie fajne, interesujące i kolorowe ulotki poświęcone malarii, HIV, niebezpiecznym zwierzętom, itd. Jedyne, co mi się nie podobało to konieczność kupienia biletu za wejście na most, który kosztował 10 juanów. Cena do zniesienia poza jednym małym szczegółem - dla Wietnamczyków, cena była dwa razy niższa. Za to mój bilet, był jednocześnie pocztówką.
Po drugiej stronie mostu, czułem się trochę jakbym wyjechał na wycieczkę do czeskiego Cieszyna - w sumie to wszystko wyglądało tak samo, tylko ludzie inaczej mówili.
Bliźniacze Mong Cai, nie różni się niczym od chińskiego Dong Xing. Po krótkiej rozmowie z Goeffem z US i A, wymianie kilku juanów na Dongi, po kursie, który tylko pazerna bestia by targowała, doszedłem do głównej drogi i, od razu, zatrzymałem ciężarówkę. Uśmiechnięty kierowca, obiecał mnie zabrać do miejscowości Cam Pha. Starałem się z nim jakoś zagadać. Jak na Wietnamczyka przystało, nie mówił po chińsku ani po angielsku. "Przecież Wietnam to była kolonia Francuska", pomyślałem.
- Parlez-vous francais?
- Eeeeee?
I stało się jasne, że od tego dnia będę uczył się wietnamskiego. Od chińskiego wydaje się być on o tyle łatwiejszy, że do zapisu wyrazów, stosuje się tutaj alfabet łaciński.
Znów jechałem z planem A i B - łatwiejszym - do stolicy kraju, gdzie prowadzą wszystkie drogi i nieco trudniejszym - wzdłuż wybrzeża. Jadąc jednopasmową, główną trasą północ-południe, przecinającą niewielkie wioski i olbrzymie, gęste, wiecznie zielone lasy, przeszła mi przez głowę dziwna myśl. Już wiem, dlaczego Chiny chcą kontrolować populację - gdyby liczba ludności stale rosła, biorąc ich styl budowy infrastruktury i miast, musięliby zalać wszystko betonem. W Wietnamie, wszystko wydaje się być bardziej naturalne.
W Wietnamie jest bardziej zielono i naturalnie niż w Chinach.
Wieczorem dojechałem do Hai Phong i, po kupnie i rejestracji karty sim, skontaktowałem się z Phuong - wietnamką, która zgodziła się być moim pierwszym przewodnikiem po obyczajach i kulturze pierwszego kraju cypelka, znajdującego się na mojej trasie. 1 lutego, zakończyłem etap Polska Chiny i rozpocząłem nowy - Azja Południowo-Wschodnia.
Nareszcie - kawa, kawa, mocna kawa; nieimportowana, z lokalnych plantacji.
Jedna z bocznych uliczek Hai Phong.
Napisz komentarz
Komentarze