Polska to dziwny kraj. Można tu bez problemu kupić, jako przedmiot kolekcjonerski wszystko (do niedawna także narkotyki). Jeśli ogarnie nas fantazja, to wystarczy wejść na stronę allegro albo jednego z wielu internetowych sklepów z militariami, by stać się „dumnym” posiadaczem flagi ze swastyką, odznaczeń z podobnymi symbolami, czy munduru Waffen SS.
Co ciekawe, Polacy, doświadczeni przez historię nabywają, wydając od kilkuset do kilku tysięcy złotych, mundury, w których następnie chętnie paradują i to nie tylko przy okazji różnego rodzaju rekonstrukcji historycznych.
O ile jestem w stanie zrozumieć osoby rekonstruujące w najdrobniejszych szczegółach umundurowanie polskich ułanów, czy spadochroniarzy generała Sosabowskiego, to już przebieranie się w mundur Sturmbannführera SS uważam, za mocno nie na miejscu.
Kiedyś byłem świadkiem, jak na jednym ze zlotów motocyklowych, na które przyjeżdżały głównie pojazdy zabytkowe, pojawiła się ekipa na pomalowanych na feldgrau motocyklach marki NSU. Poubierani w mundury niemieckiej żandarmerii polowej, z „blachami” na szyjach zwracali uwagę wszystkich przechodniów. W czasie publicznego pokazu podeszła do nich starsza kobieta i najzwyczajniej w świecie opluła. Zachowanie dosyć emocjonalne, ale być może uzasadnione osobistymi przeżyciami. Zdarzenie miało miejsce prawie 20 lat temu, kiedy bawiących się w wojnę dużych chłopców było zdecydowanie mniej a pamięć o II Wojnie była żywsza.
Aby być jednak sprawiedliwym trzeba powiedzieć, że Polska jest największym w Europie (jeśli nie na świecie) producentem akcesoriów upamiętniających czyn i „chwałę” niemieckiej armii, której wodzem naczelnym był Adolf Hitler. Zaopatrują się u nas wszyscy wielbiciele Wehrmachtu i Luftwaffe z Niemiec i Skandynawii.
Nie należę do lewackich szajbusów, którzy w każdej osobie o poglądach narodowych widzą wielbicieli NDSAP, antysemitów i rasistów. Dziwi mnie uwielbienie do totalitaryzmów, jakie przejawia u nas coraz więcej osób.
Dotyczy to w równej mierze młodszych i starszych (i tym się szczególnie dziwię) facetów, którzy zakładają na siebie uniformy ZOMO, milicji obywatelskiej i innych utrwalaczy władzy ludowej w latach 1944-1989. Doposażenie współczesnego zomowca to wydatek mniejszy niż esesmana, bo za kilkaset złotych można już nabyć mundur moro, buty, hełm z przyłbicą, pałkę szturmową, ochraniacze i tarcze, nie zapominając oczywiście o obowiązkowej raportówce. Nie pozostaje nic innego jak wyjść na ulicę i lać robotników, bo jak mawiają „rekonstruktorzy” - ZOMO było siłą, której nic nie było w stanie zatrzymać. Rzeczywiście jest to powód do szczególnej satysfakcji, że udaje się kogoś, kogo głównym zadaniem było bicie bezbronnych ludzi.
Dziwne, że nikomu nie przychodzi do głowy stworzenie grupy rekonstrukcyjnej „gdańskich stoczniowców”. Może dlatego, że w kaskach, kufajkach i gumo filcach wygląda się mało efektownie.
30 lat po wprowadzeniu przez Wojciecha Jaruzelskiego w Polsce Stanu Wojennego, duży odsetek obywateli naszego kraju nie wie, czym decyzja taka została spowodowana i jakie konsekwencje za sobą niosła. Władze samorządowe potrafią na imprezach z okazji np. Dnia Dziecka gościć osobników w milicyjnych mundurach. Zapewne podobnie ubrani panowie nie odwiedzili ich w nocy z 12 na 13 grudnia 1981.
Napisz komentarz
Komentarze