Przyznam, że nigdy nie interesowałem się tym, co dzieje poza sceną, w okolicach tzw. ogródków, odpustowych straganów i wesołego miasteczka. Krótki spacer w tych okolicach, jaki odbyłem w ubiegłym roku utwierdził mnie w przekonaniu, że plastikowa subkultura jest wśród mieszkańców miasta wciąż niezmiernie żywa. Mnie klimat karuzel i zapijaczonych rodziców prowadzanych przez dzieci po prostu nie odpowiada. Nie odpowiadają mi też rozchełstani kolesie, w jednym ręku trzymający „browara” w drugiej rękę dziewczyny, która z kolei w ustach ściska dymiącego peta. Nie odpowiada mi sprzedaż w pobliskiej Biedronce alkoholu 14 i 15 latkom ani też szukający zaczepki podpici zawadiacy, bacznie obserwujący, czy przypadkiem ktoś im się w niewłaściwy sposób nie przygląda. Czy jednak jest to wina organizatorów, że poziom kultury sięga u nas rynsztoka?
To co wielu wydaje się niezwykle proste, najczęściej wcale takie nie jest. Zorganizowanie tak dużego przedsięwzięcia jak dwudniowa impreza masowa, na której można spodziewać jednorazowo nawet 20 tysięcy osób w różnym wieku i o różnych gustach nie należy do zadań łatwych. Dobór repertuaru, uzgodnienie terminów, to co najmniej kilka tygodni żmudnych rozmów, wymiany maili i uzgodnień. Oczywiście malkontenci powiedzą teraz, że przecież ktoś za to bierze „kasę”. Bierze, bo i dlaczego ma nie brać. Za pracę należy się płaca. Czy ktoś chciałby tyrać za darmo przez kilka miesięcy? Chyba nie.
W mojej ocenie tegoroczne Dni Tomaszowa od strony organizacyjnej i technicznej wypadły lepiej niż dobrze. Nie dopisała co prawda pogoda ale warto zwrócić uwagę na kilka bardzo istotnych szczegółów.
Przede wszystkim scena. W tym roku wyjątkowo duża i przestronna. Ponad 140 metrów kwadratowych, odpowiednia wysokość zapewniająca dobrą widoczność. To bez wątpienia duży koszt ale warto go ponieść na tego typu plenerowych imprezach. Scena, jaka ulokowana była na Błoniach w ubiegłym roku, była o wiele mniejsza, żeby nie powiedzieć, że po prostu ciasna.
Druga rzecz, to oświetlenie. Bardzo tym razem efektowne i mogące zaspokoić nawet najbardziej wybrednych bywalców koncertów. Niestety nie było ich w tym roku w okolicach sceny zbyt wielu.
Trzecia, to nagłośnienie. Selektywnie brzmiące instrumenty. Dźwięk, który sprawiał przyjemność zamiast urywać głowę nadmierną ilością decybeli.
Ochrona. Co roku zatrudniana jest ta sama firma i pojawiają się te same twarze. Przez prawie pełne dwa dni festiwalowego grania trudno było mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Panowie w czerni nie byli zbytnio natarczywi, powiedziałbym nawet, że sympatyczni. Reagowali zdecydowanie ale nie agresywnie i nie kręcili się w nadmiarze pod sceną. Co się stało w samej końcówce? Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Po co w trakcie koncertu grupy Manchester przepychano grupkę osób stojących z prawej strony sceny na lewą, tego naprawdę chyba nie wie nikt. Tym bardziej, że w grupce tej byli właściwie tylko młodzi ludzie z Radia oraz córka dziennikarki z TiT-u. Efekt: skręcona noga w kostce dziewczyny. Nieco później zdecydowana, choć w moim odczuciu zbyt agresywna, interwencja wobec dwóch krewkich i podpitych „jegomościów”, stojących za barierkami w czasie koncertu Pectusa. Skoro było już tak agresywnie, należało panów zatrzymać a nie wypychać ponownie za metalową bramkę, by swoją złość i agresję na ochronę wyładowali na kimś całkowicie przypadkowym. Osobiście przeszkadzał mi tez kordon ochronny przed sceną w trakcie ostatniego koncertu. Bardzo utrudniał pracę dziennikarską.
Pokaz sztucznych ogni, po wpadce z laserami w ubiegłym, roku robił naprawdę bardzo dobre wrażenie. Prawie 10 minut, na które naprawdę warto było poczekać mimo siąpiącego deszczu i nieco dokuczającego chłodu.
Uwagę zwracała także milcząca obecność Prezydenta Rafała Zagozdona. Krótkie powitanie, otwarcie festiwalu. Żadnego „pajacowania” na scenie i udawania gwiazdy rock’n’rolla. W roku wyborczym zachować klasę, to duża sztuka w tłumie pchających się na afisz, złożonym z różnego rodzaju panów i pań, z dużymi ambicjami i w sposób odwrotnie proporcjonalny małym intelektem.
Minusem była z całą pewnością promocja samej imprezy. Do jej rozmiaru, nakładu sił i środków, wydaje się niedostateczna.
Przechodząc do części estradowej. W moim odczuciu „najsłabszym ogniwem” był homofobiczny i nekrofilsko – pedofilski Konjo. Początkowo można było odnieść nawet wrażenie, że człowiek jest zabawny ale słysząc kolejny raz „wygrasz: idziesz do restauracji, przegrasz: pójdziesz do ubikacji” rzeczywiście zbierało się na wymioty. Nudny i męczący – „w butach Reeboka natrafisz na zboka” – proste, by nie rzec prostackie żarty i podczęstochowskie rymy przepędzały nie tylko słońce znad Tomaszowa. Kicz ma także swoje granice i nie należy go podnosić do rangi sztuki. Niski poziom żartu, to przecież nic innego jak lekceważenie widzów i słuchaczy.
W programie pierwszego dnia koncertu zmieniono kolejność i jako pierwsze wystąpiło Vino. Przyznam, że trudno jest mi oceniać całość koncertu, ponieważ widziałem tylko jego końcówkę. To jednak, co zobaczyłem to dosyć żywiołowo i z polotem zagrany roc’n’roll. Występ nieco przykrótki. Przed sceną kilkanaście osób. Dużo mniej niż w poprzednim roku na koncercie tomaszowskiej P3rsfazji. Szkoda, bo naprawdę sympatycznie się chłopcy z Vina spisali.
Niewiele więcej widzów miał Tosteer. Kilkanaście osób ospale opartych o metalowe barierki. Smutek ogarnia, kiedy patrzy się na tych zmęczonych wakacjami nastolatków, patrzących ponuro w kierunku sceny. Nie ma jednak co narzekać na widzów, bo zespół również rozczarował. Po przesłuchaniu singla i kilku nagrań studyjnych nie spodziewałem się, że będzie aż tak… nudno. Niestety Tosteer wypadł blado i mało energetycznie. Muzycy ożywili się lekko w końcówce grając „White room” z repertuaru Creem i Erica Claptona, kolejny powinien być „Keep the faith” przechodzący w „Living on the prayer” Johna Bon Jovi i byłoby już całkiem miło.
W międzyczasie a scenie pojawili się młodzi hip-hopowcy z Opoczna, czyli skład P.N.Z.W. Opoczno a nieco później także Hubal. Adrian Borowski wraz ze swoim kolegą dali pokaz rapowania, gdzie na pierwszy plan nie wysuwały się pośladki długonogiej blond „blachary” w kusej przepasce biodrowej ale raczej problemy młodzieży dorastającej w betonowych blokowiskach.
Gwiazdą wieczoru byli Poluzjanci. Zanim jednak weszli na scenę pojawił się na niej grający gospel Exodus 15 związany z fundacją PROEM. Trzeźwym uczestnikom koncertu, występ mógł i powinien się podobać. Trudno jednak liczyć, by w atmosferze, jaka zazwyczaj panuje na Dniach Tomaszowa liturgiczny przekaz do kogokolwiek dotarł. Zachęcam jednak wszystkich aby wybrali się na koncert Exodusu 15 w miejscu bardziej sprzyjającym niż nadpiliczne łąki.
Na koniec, kilka zdań na temat Poluzjantów. Nie słucham na co dzień muzyki, tego zespołu, co jednak nie oznacza, że nie potrafię docenić prawdziwego talentu scenicznego i wokalnego, jaki bez wątpienia posiada Kuba Badach, wokalista i lider zespołu. Przypominający nieco Mietka Szcześniaka, mieszający style i gatunki od jazzu, przez bluesa, funk, na rocku kończąc singer dał popis nie tylko wokalny ale również niezwykłej umiejętności nawiązywania kontaktu z publicznością. Gdyby instrumentarium grupy rozszerzyć o sekcję dętą, zbliżyć by się ona mogłaby niebezpiecznie do stylistyki Dave’a Matthewsa a nie byłby to wcale najgorszy ze wzorców.
Kuba Badach to naprawdę rewelacyjny i wszechstronny wokalista. Wydaje się nieco niedocenionym w naszym kraju artystą, gdzie listy przebojów okupują plastikowe gwiazdy pokroju Piotra Kupichy, sapiącego i szeleszczącego na temat „o niczym”.
W Tomaszowie zespół dał bardzo dobry i pełen energii koncert, który zakłócały jedynie okrzyki kilku idiotów zgromadzonych po drugiej stronie metalowej barierki.
Drugi dzień festiwalowego imprezowania zaczęły gry i zabawy indiańskie dla dzieci, by wprowadzić nieco westernowej atmosfery przed koncertem grającej country rocka grupy Colorado. Nie było typowego wieśniactwa rodem z Mrągowa. Koncert mógł się podobać. Niestety pod sceną świeciło znowu pustką. Być może widzowie zbiegli przestraszeni indiańskimi okrzykami.
Pani Danuta Błażejczyk, świetny głos i styl. Na scenie wspólnie z córką. Ona także nie poderwała do tańca nielicznych widzów. Trochę szkoda, chętnie obejrzałbym koncert artystki w bardziej kameralnych warunkach.
Nieco więcej publiczności przybyło, gdy na scenę miał wejść Manchester. Młodzi muzycy z Torunia, z nieco anorektycznym wokalistą, który jak sam krzyczał ze sceny nie lubi jeść, zagrali naprawdę fajny, pełen rockowych emocji koncert. Nawet jeśli czasami mogła nieco razić prostota riffów, czy brak finezji, to było to nadrabiane prawdziwie młodzieńczą werwą. Przecież nie o to w rocku chodzi, by wykazywać się wirtuozerią a raczej sercem i pasją. Nic dziwnego. Przeglądając ich kalendarz na oficjalnej stronie internetowej widać, że chłopaki dużo i ochoczo koncertują. Nie mają więc najmniejszych problemów w kontaktach z publicznością, która wspólnie z zespołem odśpiewuje niektóre refreny. Duży pozytyw. Niestety koncert popsuł deszcz, który akurat zaczął lać się z nieba.
Chyba najtrudniej będzie mi opisać krótko występ Pectusa. Z jednej strony typowo komercyjny zestaw prostych i wpadających w ucho przebojów wywołujących drżenie biustów i przyspieszone oddechy nastolatek a z drugiej rzetelnie i profesjonalnie wykonane rzemiosło, sympatyczny i melodyjny wokal Tomka Szczepanika, chwilami przypominający Bono z U2. Fascynację Irlandczykami słychać zresztą w kilku utworach Pectusa. Szczepanik wykazuje się sporym scenicznym wyczuciem przyprawionym osobistą charyzmą, która stanowi klucz do prawdziwego sukcesu. Tomaszowski koncert rozpoczęło ciekawe intro, w tle umocowano ekran na, którym migała nazwa zespołu. Po kilku minutach na scenę wszedł główny aktor spektaklu.
Z głośników popłynęły, jeden pod drugim wszystkie przeboje zespołu znane z ich debiutanckiej płyty. Na ekranie pojawiały się teledyski i psychodeliczne obrazki rodem z hipisowskich lat 60-tych. Ci, którzy mimo niesprzyjającej aury zdecydowali się zostać i obejrzeć koncert z całą pewnością nie byli rozczarowani.
Jak widać ocena festiwalu nie jest i nie może być prosta i jednoznaczna. Rozmowy o repertuarze i wykonawcach prowadzą najczęściej do nikąd. Za każdym razem pojawiają się te samy nazwy i nazwiska, jako propozycje. Lady Pank, Perfect, Maanam, czy Kult albo Feel itd. W większości to estradowi weterani i emeryci. Powtarzanie przez wiele osób wciąż tych samych nazw, każdego roku i przy okazji każdej edycji, świadczy jedynie o wąskim horyzoncie i dużej ograniczoności osób, które to robią. Ja pytam zazwyczaj: po co nam tu ci wysokobudżetowi emeryci, kiedy na scenie praktycznie każdego dnia pojawia się utalentowana młodzież, tworząca muzykę często lepszą od zgranych już gwiazd sprzed lat. To im trzeba dać szansę, tak jak Manchesterowi.
Po co płacić 50, czy 100 tysięcy złotych wykonawcy, który przyjedzie do nas, zagra godzinny koncert z playbacku, kiedy za 2-3 tysiące można sprowadzić zespoły, które może nie brylują w komercyjnych stacjach radiowych, czy kiczowatych Vivach i innych MTV, nadających wciąż tę samą tandetę ale za tworzą fantastyczną i prawdziwie szczerą muzykę. Jeśli mam do wyboru zmanierowanego i pijanego Gawlińskiego to wybieram zdecydowanie i podpisuję się dwoma rękoma pod Kubą Badachem.
W tym miejscu pojawia się kolejne pytanie mianowicie dla kogo to robić? Poziom osłuchania muzycznego przeciętnego tomaszowianina sięga niestety biesiadnych hitów w stylu „Bojsów”. Często nawet osoby wykazujące nieco więcej znajomości tematu „kręcą nosami”, gdy pojawia się na afiszu nazwa mało lub w ogóle nieznana.
Do tego doliczyć należy całkowitą inercję. Nikomu się nie chce ruszyć tyłka z domu. Monitorek zastępuje przyjaciół a GG bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem. Muzyka, to najczęściej ściągnięte nieleganie z Internetu, kiepskiej jakości mp3.
Nie wiem czy w innych miasta jest inaczej ale w Tomaszowie zorganizowanie jakiegokolwiek koncertu, na który bilety nie są rozprowadzane poprzez fundusze socjalne graniczy po prostu z cudem. Ryzyko, że impreza się nie sprzeda jest po prostu zbyt duże. Często 5 lub 10 złotych, jakie trzeba wydać przeliczane jest na liczbę butelek taniego i kiepskiego piwa z Biedronki. To chyba ewenement w skali kraju.
Najwyższa pora, by zmienić przyzwyczajenia Tomaszowian. 150 tysięcy złotych, jakie wydaje się na organizację części koncertowej Dni Tomaszowa lepiej chyba przeznaczyć na organizację kilkunastu innych imprez. Pozwoliłoby to na duże zróżnicowanie repertuarowe a przez to skierowanie oferty do szerszej grupy odbiorców.
Dyskusja nad formułą Festiwalu trwa od kilku już lat. Dotąd nie znalazł się odważny, który zdecydowałby się na zauważalne zmiany. Pierwsza decyzja Rafała Zagozdona o skróceniu imprezy do dwóch dni, była krokiem we właściwym kierunku. Szkoda tylko, że nie wykonano kroku kolejnego.
Dni Tomaszowa przestały już dzisiaj zasługiwać na zaszczytne miano Festiwalu. I nie jest to wcale winą i problemem organizatorów, czyli Urzędu Miasta. To niestety problem mieszkańców.
Imprezę, która skierowana jest do wszystkich, tak naprawdę trudno zaadresować do kogokolwiek. Stąd biorą się narzekania i krytyka. Oznaczają one tyle, że Tomaszowianie nie potrafią i nie chcą dokonywać samodzielnych wyborów a jedynie oczekują, że ktoś cos dla nich zrobi. Samodzielny wybór w tym przypadku oznacza natomiast tyle, że to my decydujemy o tym, jak chcemy spędzić wieczór. Idziemy do restauracji, klubu, dyskoteki, kina, na koncert lub do teatru. Wybieramy i za swoje przyjemności płacimy lub… zostajemy w domu i korzystamy z dumnie opłaconego abonamentu telewizyjnego.
Napisz komentarz
Komentarze