W sierpniu Redaktor Naczelny miesięcznika „Krytyka Literacka”, Tomasz Sobieraj, napisał do Edwarda Wójciaka maila tej treści:
(…) Przeczytałem "Krótką historię..." i jestem pod wrażeniem tego zbioru opowiadań. Nieczęsto mam okazję chwalić książkę współczesnego polskiego pisarza; głównie krytykuję, a tutaj proszę - dobra, mądra książka. To jakiś cud, niedopatrzenie, pomyłka, bo w Polsce nie drukuje się mądrych książek, to chyba zabronione. W tym grajdole zwykle wydaje się scheisseliteratur z pretensjami do wybitności wytwarzaną przez gówniarzy - nie tylko w sensie metrykalnym, także tym mentalnym, którzy nie mają nic do powiedzenia, ponieważ nic nie przeżyli, i nawet pisać nie potrafią. (…) No dobra. Krótko. Chciałbym w "Krytyce Literackiej" opublikować więcej Twoich tekstów, najchętniej dałbym trzy opowiadania z "Krótkiej historii...", w październiku, listopadzie, grudniu, każde z informacją, z jakiej to książki, grudniowe to "Ballada świąteczna". Pomyśl (…)
Autor pomyślał i wysłał trzy opowiadania. W październiku ukazało się tytułowe opowiadanie ze zbioru wydanego przez wydawnictwo Novae Res w roku 2011 „Krótka historia spodni w Tomaszowie Mazowieckim”, poprzedzone publikowaną również na stronach nasztomaszow.pl recenzją pod znamiennym tytułem „Na horyzoncie Edward Wójciak”. W listopadzie „Krytyka” zamieściła „Umieranie na zimno, życie na gorąco”, a w ostatnim, grudniowym numerze, czyli aktualnie – „Balladę Świąteczną”.
Autor pomyślał jeszcze raz i zaproponował nam opublikowanie tego opowiadania na naszych stronach. Akcja opowiadania rozgrywa się w latach 1966-1968 w Tomaszowie Mazowieckim. Zapraszamy do lektury:
BALLADA ŚWIĄTECZNA
Nazwałem ją Senek, bo rzeczywiście była piękna jak sen. Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz w tomaszowskiej kawiarni Literacka, aż zakrztusiłem się piwem. Latałem za nią jak szalony, a kiedy już była moja, uciekałem od niej, jak najdalej umiałem. Aż ona uciekła ode mnie. Z tym, że zrobiła to z charakterem. Zniknęła z mojego życia nagle i skutecznie, na zawsze. Szukałem jej wszędzie, ale przepadła doszczętnie. Tak, jakby się rozpłynęła w powietrzu, nie zostawiając nawet odrobiny pyłu po sobie. Tylko w mojej duszy pozostał ogień, którego nie mogłem ugasić. A gasiłem go też ogniem, bo ja gasiłem ten wielki ból gorzałą.
Mieszkałem jeszcze w akademiku szkoły półwyższej, jak z dumą wyrażała się dyrekcja o swoim Studium Nauczycielskim w Piotrkowie. Szkoła była aż za bardzo półwyższa, za to akademik całkiem-całkiem, jeszcze lepszy niż w niejednej wyższej. Na zajęcia już nie chodziłem. Balangi zdawały się nie mieć końca. Tuziny dziewczyn przewijały się przez pokój numer dziewięć przy ulicy Słowackiego numer sześć, ale żadnej z nich nie pamiętam. Aż w końcu stwierdziłem, że mam gigantycznego kaca, nie posiadam przy sobie nawet złamanego grosza, zbliżają się egzaminy, a ja nie jestem do nich dopuszczony.
Co mogłem zrobić? Urządziłem pożegnalną libację za pieniądze Lucy. Finał był opłakany. Nieźle po północy chłopcy z drugiego roku zaczęli narzekać na hałas.
Jaki hałas, do diabła? Czy muzyczka z puszczanej w kółko wielkiej winylowej płyty z marzycielskimi songami o miłości w wykonaniu Lennona i McCartneya mogła wywołać skojarzenia z hałasem? Chyba tylko u takich baranów jak ci, z drugiego roku. Bo jakże grubą skórę i drewniane ucho trzeba było mieć, żeby nie pokochać nad życie milutkiej i nastrojowej piosneczki It’s Only Love z longa Rubber Soul ? Paul śpiewał, a my mu tylko wtórowaliśmy:
I get high when I see you go by
My oh my. (…)
It’s only love, and that is all,
But it’s so hard loving you.
A oni walą w drzwi i w ściany, przeszkadzają nam uparcie w kontemplacji ulubionych tekstów, niewinnie wyśpiewywanych na temat najwspanialszej sprawy na świecie, jaką w tamtych czasach niewątpliwie dla nas była miłość, bo przecież wszystkie piosenki beatlesów były po prostu o miłości. No to my słuchamy, a te zwierzaki z drugiego roku przez drzwi narzekają, że bawimy się nieco zbyt głośno. Oni nie potrafią się przy takim hałasie uczyć. Mają przeto pytanie: czy to jest akademik, czy może to jest burdel?
Nie zwracaliśmy za bardzo uwagi na ich utyskiwania, choć mnie już zaczynało lekko ponosić, ponieważ zza tej ściany coś jakbym rozpoznawał znajomy paskudny głos. Na razie jednak śpiewaliśmy dalej, a chłopcy z Wysp tym razem zaledwie nam wtórowali:
There are places I’ll remember.
All my life though some have changed.
Some forever not for better.
Some have gone and some remain (…)
Widocznie trochę z tą nostalgią przesadzaliśmy, bo łomotanie do drzwi stało się nie do zniesienia. Stanowczo odechciało nam się śpiewać przy tym zagłuszaniu. A oni jeszcze:
- Jeśli w tej chwili nie przestaniecie wyć, dzwonimy po dyrektora. Burdel z akademika robicie?
Tak przez drzwi przemawiali do nas, mocno już zaprawionych, wydzierających się na całe gardło koneserów muzyki beatlesów, melancholijnie nadawanej z jedynej płyty, jaka znajdowała się w pokoju numer dziewięć. Pomimo dużego rauszu w końcu rozpoznałem pośród innych ten znienawidzony głos, a należał on do Lisowatego. To on najgłośniej tokował, starając się przekrzyczeć pozostałych. Nareszcie miałem go bardzo blisko, bo tylko przez grubość drzwi. Jego - sprawcę moich nieszczęść. To ten kundel wtedy w nocy wpuścił Senek do akademika, nagadał jej na mnie i tak ją podbuntował, że zdecydowała się wedrzeć do pokoju numer dziewięć. Poniewierające się na stole, pośród ponadgryzanych kromek zeschniętego chleba, pończochy i staniki - to jeszcze nie byłoby nic takiego. Zastała mnie w łóżku z Lucy.
Otworzyłem gwałtownie drzwi i wciągnąłem gościa do środka. Chwyciłem go mocno za ucho. Nie dawałem żadnego luzu, kiedy prowadziłem go pomiędzy rzędami rozbebeszonych łóżek i syczałem głośnym szeptem, wprost do tego całkiem fioletowego już ucha, takie słowa:
- Tak sukinsynie, pewnie że to jest burdel, a nie akademik! Drugi rok mieszkasz w burdelu i jeszcze się pytasz? Trzeba się było zapytać wtedy, kiedy wprowadzałeś do tego burdelu moją żonę!
Zatrzymałem się z nim przy łóżku Wołodii Krolla, który nie wiedząc o tym, z przyzwyczajenia wykonywał swoje śmieszne ruchy, chociaż jego chudziutkiej narzeczonej nie można było dojrzeć wśród zwałów kołder i koców, a może nawet jej tam wcale nie było.
Przemaszerowałem z tym obrzydliwym uchem obok łóżka Gladiatora, chociaż on sam nie widział nas, zajęty odpinaniem skomplikowanego zapięcia spódnicy podnieconej do białości Irenki.
Defilowałem z tym uchem obok zastygłego w podniosłej ekstazie poety Łypa, który rozprawiczając kolejną kartkę papieru, pogrążony w swym szaleństwie, zapamiętale wygniatał kciukiem wielką krostę z pomarszczonego wysiłkiem twórczym czoła.
Minęliśmy zakochanego Ryśka Listewkę, wpatrzonego nieprzytomnie w głębię czarnych oczu swojej Marioli, i pijanego jak zawsze Marynarza, zdzierającego ciuchy z jakiejś dopiero co przyprowadzonej z ulicy podejrzanie wymalowanej latawicy.
Aż kółko się zamknęło i doszedłem do mojego wyra, na którym półleżała Lucy, podobno przedtem dziewczyna Lisowatego, ubrana jedynie w śmiesznie małe majteczki z motylkiem. Otworzyła leniwie jedno oko i rzekła:
- Weź go, kochany, i zabij - po czym ponownie zapadła w drzemkę.
To było takie proste! Ta niby głupia Lucy jest geniuszem! Przecież o to mi chodziło, przecież ja cały czas chciałem zabić tego Lisowatego!
Zaniechałem targania ucha i wziąłem się za duszenie. Nie szło mi, bo wyślizgiwał się z moich rąk mokry jakiś i nieprzyjemny. Aż udało mu się uchylić kopem drzwi i już prawie mi się wyrwał, kiedy zobaczyłem wiszącą gaśnicę.
– Zabiję go tą gaśnicą - przemknęła mi przez pijaną głowę myśl triumfalna.
Gaśnica była bardzo ciężka i wymykała mi się z rąk, podobnie jak Lisowaty, który przebiegle wykorzystał moment i już po chwili na czele reszty drugiego roku, dużymi susami, ze straszliwym rykiem pędził w kierunku schodów. Ponieważ gaśnica uderzyła zbijakiem o podłogę, zaczęła wyrzucać ogromne ilości śniegu. Zacząłem ich gasić. Na całej długości korytarza, po którym goniłem strugami śniegu uciekających intruzów, ze ścian spadały tynki razem z portretami partyjno-rządowych dostojników.
To było tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, kiedy dyrektor wyrzucił ze szkoły wszystkich nas, mieszkańców pokoju numer dziewięć akademika przy ulicy Słowackiego sześć w Piotrkowie Trybunalskim. Zapowiedział przy tym uroczyście, że dopóki on będzie dyrektorem studium, żaden mężczyzna z Tomaszowa nie będzie przyjęty na tę „uczelnię”. Podobno słowa dotrzymał.
*
Początek grudnia. W Tomaszowie królowała prześliczna, biała zima, kiedy zawitał do niego syn marnotrawny, czyli ja. Sierota raczej, bo mój tata zmarł już dawno, a mama dopiero przed rokiem. Byłem przeraźliwie sam. Starszy brat odwalał wojsko, jako największy wróg polskiego narodu oraz siła antysocjalistyczna. Wiosną esbecy, przebrani za „aktyw robotniczy”, pobili go drewnianymi pałkami na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego. Prosto z więziennego szpitala zawieźli go, podobnie jak wielu innych, na przyspieszoną komisję poborową, a stamtąd do jakiejś zaplutej jednostki wojskowej. „Studenci – do nauki, pisarze – do piór”, darła się wtedy propaganda. No cóż, brat nie potrafił uszanować przywileju studiowania w PRL-u.
Pierwszy dzień przesiedziałem, trzęsąc się z zimna w opuszczonym rodzinnym domku. Rozpaliłem resztką węgla ogień w starej kaflowej kuchni, ale opału było niewiele. Zasnąłem w ubraniu.
Przed południem wyszedłem na miasto, gdzie spotkałem chłopaków. Rozpoczęły się świąteczne ferie, pozjeżdżali więc wszyscy. Stali jak dawniej naprzeciwko Pedetu i pilnowali kasztana. Rufy, Drab z Hampusem, Owsiok, Elas, Wąż, Clay, Romanek, Kwaśny, Czombe, Szczygieł, Bolek, Larry, Dżaki i Eichmann – moi najwięksi przyjaciele. Przelecieliśmy się przez Tomaszowiankę, powtórzyliśmy w Tramwaju, poprawiliśmy na Dołku i tam zrobiło się nas jeszcze więcej. Dołączyliśmy do Ciurajli i dwóch braci Ros, rozpijających półlitrówkę pod lastriko - Wąż nazywał tak zimne nóżki, specjalność zakładu. Mój ty Boże, dużo nas wtedy było, trzeba przyznać. Doczłapał Toni z pijanym furmanem, który saniami, zaprzężonymi we dwa wielkie konie rozwoził opał. Węgielny właśnie sprzedał na lewo cały wóz towaru i opijał biznes. Po jakimś czasie telepaliśmy się drogą do Spały, śpiewając ulubioną piosenkę patriotyczną z repertuaru Claya: „Lance do góry, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń....”.
Na pokładzie mieliśmy skrzynkę wódki. Nie powiem dokładnie, kto z nami jechał, bo bez przerwy ktoś spadał z tych sań. Prawem doboru naturalnego tylko najsilniejsi dotarli do Spały. Knajpę Pod Żubrem jeszcze pamiętałem, resztę nad ranem opowiedziała mi milicja. Aresztowali nas wszystkich tuż pod domem Węgielnego, gdzie dotarły późną nocą niekierowane przez nikogo mądre szkapy, ciągnące śnieżną nocą przez dystans dziesięciu kilometrów wóz z dobrze rokującymi młodymi koneserami mocniejszych trunków. Nad ranem pałkarze coś tam ode mnie chcieli, ale ja za bardzo nie kontaktowałem. Wyrzucili mnie z komendy na ulicę, prosto w bielusieńką zaspę. Pobrudzili tylko śnieg.
Z tego śniegu podniosła mnie Żółta Matylda. Nie wiem, skąd tam się wzięła. Podała mi rękę i po prostu podniosła mnie z zaspy. Musiałem się fatalnie prezentować, ale nie dała mi tego po sobie poznać, tylko zdecydowanie ujęła mnie pod rękę i nadającymi szybkie tempo kroczkami, opuściła wraz ze mną zagrożoną strefę. W drodze przez Park Rodego do jej domu przy ulicy Polnej, nie powiedzieliśmy do siebie ani jednego słowa.
Patrzyłem na nią ukradkiem, a chociaż znałem dobrze, nie poznawałem jej. Wydoroślała i spoważniała. Była kobietą - dojrzałą, dużą i piękną kobietą. Ona zawsze była duża i pulchna, choć nigdy za gruba. Można powiedzieć, że była grubej kości. To, co najbardziej mnie w niej ujmowało, to jej szeroka, otwarta twarz ozdobiona szczerym uśmiechem. I jakby zawsze zdziwione brązowe oczy, o nieśmiałym, wybaczającym wejrzeniu małej dziewczynki oraz spokój i opanowanie. Ta twarz pozostała taka, jaką ją zapamiętałem. Może dlatego bez pytań, bez najmniejszego oporu, poszedłem wtedy za nią. Jak przedszkolak.
Kiedyś bywałem w jej domu, więc pamiętałem dobrze jego zapach. Był taki sam jak zapach mojego domu, z czasów kiedy wszyscy jeszcze byliśmy razem – pachniało rodziną. Pomieszane wonie zupy pomidorowej z kluskami i świeżo upieczonego drożdżowego ciasta. Ten zapach pozostał w domu Matyldy do teraz.
Nie zadawała żadnych pytań. Poprosiła mnie, abym poszedł do łazienki, ponieważ nieładnie pachnę. Nawet rzuciła za mną jakimiś ciuchami.
Potem opowiedziałem jej moją historię w wielkim skrócie. Pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym bez zastanowienia powiedziała:
- Filipku mój kochany, kocham cię nad życie, tak jak zawsze cię kochałam. Zostań ze mną. Mój dom zawsze będzie twoim domem. Nie mów nic – wiem, co czujesz. Nie musisz mi się z niczego tłumaczyć, rób jak uważasz.
Posiedziałem u niej do wieczora, lecz męczony niekończącym się kacem wierciłem się i kręciłem, aż w końcu powiedziałem, że muszę wszystko sam przemyśleć, najlepiej u siebie na Niskiej. Dała mi na drogę kilka banknotów. Już w sklepie monopolowym stwierdziłem, że można za to pić oszczędnie jakiś tydzień. Nie - żyć przez tydzień, lecz – pić. Wtedy pierwszy raz w moim życiu poczułem zagrożenie ze strony alkoholu. Ale byłem bardzo młody. Myśl ta jak szybko przyszła, tak jeszcze szybciej odfrunęła. Po prostu mój organizm ją odrzucił.
Zrobiłem podstawowe zakupy i pomknąłem do domu. Rozpaliłem w starym, kaflowym piecu wielki ogień, zużywając cały pozostały zapas węgla. Odkurzyłem radio Stolica, po czym włączyłem je do sieci. Myślę, że z wdzięczności za ten dobry uczynek stare radio rozdarło się moją ulubioną od lat zapowiedzią: - This is Radio Luxemburg - The Station of Your Stars – Bang! Słuchałem jak oczarowany najnowszego utworu Stonesów, którego tekst trochę poprawiał mi samopoczucie:
W oku cyklonu na świat mnie wydała,
Wrzeszczałem na matkę, a burza szalała:
Wszystko w porządku, ale teraz przecież jest już wszystko w porządku!
Czułem jak serce rwie się i rośnie odwaga:
To jestem ja – Jumpin’ Jack Flash, a cała reszta - to blaga, blaga, blaga!
Radość jakaś bez powodu wstąpiła w moje serce. Poczułem się wolny, lekki jak piórko. Może dlatego, że opróżniłem prawie całą półlitrówkę gorzkiej żołądkowej, świat wydał mi się piękny, przyjemny oraz zupełnie nieskomplikowany. Miałem gdzie mieszkać, co zjeść, miałem co wypić. O przyszłość będę się martwił jutro. Za oknem wielkie płatki śniegu opadały na grudniową ziemię wolno, wolniej, coraz wolniej, aż stanęły. Całkowicie zastygły w zimowym powietrzu. Właśnie wtedy musiałem zasnąć przy porżniętym nożem stole.
We śnie przyszła do mnie matka. Usiadła blisko, bliziuteńko. Była całkiem realna, jak żywa. W tym śnie pamiętałem, że przecież ona nie żyje, ale nie obawiałem się jej, nie chciałem jej płoszyć, pragnąłem, aby została ze mną jak najdłużej. Czułem wyraźnie ciepło bijące z jej rumianych policzków, kiedy otulała mnie swoimi ramionami. Odczuwałem ich kochany ciężar, jakby brała mnie pod opiekę. W powietrzu drgał również całkiem wyraźnie jej niezapomniany, matczyny zapach. Pachniała tak, jak pachną wszystkie matki świata – domowym obiadem, drożdżowym ciastem, obietnicą i przebaczeniem. Obietnicą i Przebaczeniem. Przebaczeniem. Całym ciałem i całą duszą wiedziałem że mi przebacza, że mi wszystko przebacza. Nie poruszała ustami, a ja słyszałem jak do mnie szepce jakieś słowa, tylko nie mogłem zrozumieć ich treści. Nachyliła się nisko, niziutko, i wtedy poczułem jej policzki na mojej twarzy i znany najukochańszy na świecie pocałunek. Pocałunek mojej ukochanej, niezapomnianej, jedynej Mamusi. Odwiedziła mnie, była ze mną, była u mnie. Nikt nigdy nie przekona mnie, że to nie była prawda, że nie złożył mi wizyty przyjazny duch mojej mamy. Czułem jeszcze jej usta i uścisk ramion, kiedy odpłynęła miękko, a ja budziłem się, a potem jeszcze nie całkiem rozbudzony gorączkowo szukałem jej po kuchni.
Ale na próżno. Pozostał po niej tylko delikatny zapach matczynej obecności w powietrzu, a także zamęt w mojej głowie, w której kołysało się monotonnie kilka zaledwie słów: „Wypchane bociany, wypchane bociany, wypchane bociany...”.
Złapałem się za głowę, potrząsałem nią i biegałem po kuchni, pragnąc pozbyć się natręctwa - ni to głosu, ni to myśli. Ale wypchane bociany nie chciały wcale mnie opuścić. Zalałem je więc szklanką wódki i położyłem się do łóżka. Zasnąłem jak kamień snem bez marzeń.
Nazajutrz obudził mnie niesamowity blask bijący z okien. Widać śnieg sypał przez całą noc, bo okna były zawiane prawie do połowy. Grudniowe ukośne promienie słońca odbijały się od śniegowej tafli, przebijając szyby złotymi strzałami. Prosto w moje oczy. I przypomniały mi się wypchane bociany. Były! Dwa wielkie wypchane bociany stały zawsze w oknie maminej szopy. Przekopałem się przez zaspę do niezamkniętych drzwi komórki. Z trudem dostałem się do środka.
Wypchane bociany leżały pod zapuszczonym pajęczyną oknem. Wyglądały jak brudne martwe dzikie kaczki. Poskręcane szyje i ledwie widoczne czerwone dzioby były zaryte w grubej warstwie kurzu. Uniosłem jednego z nich do góry i wtedy spod sztywnych, brudnych skrzydeł wypadły rękawiczki - pomarańczowoczerwone, skórkowe rękawiczki na kożuszku. Były małe, sztywne i zimne - mój grzech śmiertelny, niezmazany nigdy spowiedzią i rozgrzeszeniem, mój wstyd i moja hańba. Przypomniały mi tamte święta.
Święta Bożego Narodzenia miały u nas w domu swoistą dramaturgię. Przede wszystkim mój ojciec w czasie czterech tygodni czekania, czyli adwentu, nie brał do ust nawet jednej kropli alkoholu. Nabierał za to wtedy ochoty na słodycze, których unikał jak diabeł święconej wody przez calutki rok. Bywało, że popędzał matkę żartobliwie, mówiąc:
- No kiedy wreszcie upieczesz te brunzowce?
Kilka dni przed Wigilią mama przyrządzała ciasta: zawsze były to wielkie blachy placków drożdżowych oraz makowce, na które mama mówiła słodko – strucle makowe. Ponieważ w domu nie było odpowiedniego pieca, zanosiliśmy te brytfanny do piekarni pana Klauzego na Karpatach. Zawsze robiły to dzieci. Nigdy nie mogliśmy się doczekać, kiedy nastąpi godzina odbioru wypieków. Nie zapomnę ich widoku: brązowo-żółte poduchy ciast drożdżowych przewalały się przez brytfanny i świeciły bieluśkimi okruszkami. Te okruszki stanowiły najsmaczniejszą część placków drożdżowych naszej mamy, a zdobycie największych okruszków uznawaliśmy za wyczyn, o którym można było później opowiadać z dumą. Nieraz podczas drogi do domu, nie mogąc wytrzymać napięcia, wyskubywałem właśnie ten największy z nich i połykałem pospiesznie, nie bacząc na konsekwencje. Potem przez całą drogę zacierałem ten ślad, tę nieszczęsną dziurę, pozostałymi, drobniejszymi okruszkami.
A strucle makowe? – Dwie na jednej blasze, pyszniły się, konkurowały ze sobą, błyszczące i brązowe. Spychały jedna drugą, jakby chciały powiedzieć: „To ja jestem ta piękniejsza”. Prawdę mówiąc, z zapachów świątecznych pamiętam najbardziej zapach tych wypieków, zapach świeżej słomy, którą wypychano sienniki łóżek oraz niezapomniany, niebiański zapach świeżo wykrochmalonej i wyprasowanej pościeli. Celowo nie wspominam o woniach potraw wigilijnych, których odpowiedni komplet oczywiście zawsze pojawiał się na stole, bo to nie one robiły całą atmosferę. Święta Bożego Narodzenia to tylko: placki, słoma i pościel - czyli istne niebo!
Tamtego niedzielnego ranka poszliśmy, tradycyjnie na dziewiątą, do kościoła Świętego Antoniego, całą trójką – ja, Jakubek i Mateusz. Miałem może osiem lat. Kiedy chodziliśmy do kościoła z Glorią, naszą mamą, zwykle zmuszała nas do siadania przy głównym ołtarzu, ale gdy chodziliśmy sami, wybieraliśmy zaciszne miejsce w bocznej nawie, przy ołtarzu z figurą świętego Antoniego. Nie byliśmy w tym wyborze osamotnieni. W każdą niedzielę, regularnie o 9:30, cichutko jak duszek, wsuwał się do kościoła niziutki facecik z ulizanymi brylantyną przerzedzonymi świńsko-blond włoskami, z ustami zaciśniętymi w ciup. Zawsze ubrany był jednakowo: długa jesionka w jodełkę, pod nią brązowy garnitur w białe prążki, niewiarygodnie szerokie spodnie z mankietami. Potężne, żółte trzewiki były wypolerowane do połysku. Błyszczały jak dwa lustra i skrzypiały straszliwie przy każdym kroku. Jegomość widocznie świadomy tego, że owo skrzypienie jest sprzeczne z zasadami konspiracji, krzywił się straszliwie przy każdym stąpnięciu. Stąpał dziwnie, z palców na pięty. Modlił się krótko, lecz widać było, że bardzo żarliwie, wznosząc wysoko do góry swoje malutkie oczka. Widać było wyraźnie jego wysiłki, żeby być niewidocznym. Udawał z całej siły, że go nie ma w kościele. Po modlitwie rozglądał się dyskretnie wokół i wysuwał boczkiem na zewnątrz. Wszyscy wierni ze Świętego Antoniego doskonale wiedzieli, że ten pan jest ważnym urzędnikiem z Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, czyli magistratu, jak zwykła mówić moja mama. Pamiętam, jak chwaliła tego pana za pobożność. Tylko nigdy nam powiedziała, dlaczego ten człowiek tak się spieszył i skąd brało się to napięcie na jego dziwnej, jakby chińskiej twarzy.
U Świętego Antoniego była spora wnęka. Co roku urządzano w niej żłobek z nowonarodzonym dzieciątkiem, w otoczeniu dziwnych postaci. Mnie najbardziej intrygowała figurka czarnego króla. Nijak nie mogłem jeszcze wtedy pojąć, że ludzie mogą mieć inny od białego kolor skóry. Nawet Murzynek Bambo z elementarza wydawał mi się podejrzany, choć był po prostu zmyśloną postacią z bajki.
Tego świątecznego poranka w kościele było bardzo ciasno. Tylko wyłożone pięknym, miękkim dywanem schodki przed figurką świętego stanowiły w miarę wolną przestrzeń. Próbowało się tam ulokować kilkoro mniejszych dzieci. Jednak za chwilę zabrali ich rodzice, z poprzylepianymi do ascetycznych twarzy trochę uroczystymi, trochę zgorszonymi minami. Nasz Jakubek natychmiast wykorzystał moment braku nadzoru. Ulokował się tam wygodnie, podłożył łokieć pod głowę i smacznie zasnął. Mateusz, jako najstarszy z nas, poczuł się opiekunem, zatem dyskretnie próbował przywołać małego do porządku. Skutkiem tych działań był ryk tak straszliwy, że wierni przerwali modlitwy i zaczęły się psykania. Brat zostawił malucha w spokoju i zrezygnowany wrócił na swoje miejsce. Tymczasem Jakubka najwyraźniej opanowały jakieś insekty, bo nie przerywając miłego snu, począł z upodobaniem czochrać się pod pachami. Drapał się na przemian pod jedną, potem pod drugą pachą, aż stłoczeni w pobliżu ludzie zaczęli się dyskretnie odsuwać. Zauważyłem, że starszy brat cofa się, próbując się ze wstydu wtopić w ciżbę. Zrobiłem to samo.
Cały kościół zaniósł się wspólnym śpiewem: Gloria, gloria, gloria in excelsis Deo. W jakimś nieznanym języku niósł się chór potężnych głosów aż pod spiczaste, pseudogotyckie łuki sklepienia.
– Śpiewają o naszej mamie! – powiedziałem z dumą do Mateusza.
Ten, czerwieniejąc na twarzy, cofnął się jeszcze głębiej między ludzi. Miał już dzisiaj po uszy nierozgarniętej rodziny.
Zostałem sam, wciśnięty pomiędzy dwie bardzo elegancko ubrane panie. Zapach ich perfum doprowadzał mnie prawie do omdlenia, ale nie mogłem się poruszyć - tak ciasno się nagle zrobiło. Gęsty tłum zaczął tradycyjne cofanie, co oznaczało moment przygotowania do podniesienia. Klęknąłem i ja.
Kiedy z opuszczonymi oczami biłem się mocno w piersi, żeby jeszcze bardziej żałować za swoje grzechy, ujrzałem dwie eleganckie, skórkowe rękawiczki leżące tuż przed moimi kolanami. Były pomarańczowoczerwone, nowiutkie i nieziemsko piękne. Nigdy w życiu nie widziałem z tak bliska skórkowych rękawiczek. Leżały bezkarnie i najwyraźniej kpiły ze mnie. Jakby kusiły, żeby je podnieść i włożyć na ręce. Opanowała mnie niewypowiedziana pokusa, żeby to zrobić. Ale od niemowlęcia nauczany przestrzegania dziesięciorga przykazań porzuciłem grzeszną myśl. Udawałem więc, że nie widzę tego skarbu, lecz nie przychodziło mi to łatwo.
Rozejrzałem się na boki, żeby sprawdzić, czy nikt nie szuka tych rękawiczek. Wszyscy całkowicie ignorowali moją obecność. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Ośmielony troszkę, przesunąłem po nich palcami. I to mnie zgubiło. Były niespotykanie miękkie, a w środku miały jeszcze bielusieńki, delikatny jak puch kożuszek. Podniosłem jedną do nosa i powąchałem zachłannie. Zapach różanego olejku przeniknął mnie na wylot. Czerwona lawa gorąca wypełniła szczelnie moją głowę. Wiedziałem już, że nie zdołam zapanować nad swoją grzeszną, egoistyczną chciwością. Zaślepiony nią kompletnie wpakowałem cudowne rękawiczki do kieszeni kurtki. Czułem się jak w transie, postępowałem jak w transie. Przesuwałem się na kolanach, wiedziony bardziej instynktem niż orientacją, w kierunku domniemanego miejsca pobytu Mateusza. Odnalazłem go bezbłędnie. Szepnąłem mu do ucha, że muszę wyjść i że będę na nich czekał na zewnątrz, po czym uciekłem z kościoła.
Biegłem, ślizgając się po oblodzonym chodniku, a twarz piekła mnie, nie wiem z jakiego powodu bardziej – ze wstydu, czy z podniecenia. Jak w transie wskoczyłem na ceglany murek oddzielający kościół od szkoły i o dziwo, po raz pierwszy w życiu przeleciałem przez dziurę w siatce za pierwszym razem. Na ciągłym ślizgu leciałem do ubikacji dziewiątki, mojej kochanej szkoły. Rozglądając się na boki, wpadłem do tej jaskini smrodu, wybrałem pierwsze z brzegu rozklekotane drzwi i zamknąłem je za sobą na pogięty haczyk. Poczułem się jak myśliwy po polowaniu. Byłem bezpieczny, sam na sam ze swoją zdobyczą. Założyłem rękawiczki na spierzchnięte dłonie. Wyciągnąłem ręce przed siebie. Spojrzałem do przodu: - nieznajome uczucie dumy opanowało mój umysł. Poczułem się jakby wyróżniony. Ująłem twarz w obie ręce. Ten mięciutki dotyk połączony z cudownym zapachem zawładnął mną do tego stopnia, że zapomniałem, gdzie się znajduję. Przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, ujrzałem na drzwiach obskurnego sracza nagryzmolony niezgrabnymi kulfonami dziwny napis: „Tu robimy masło i ser dla ZSRR”. Nic z tego nie zrozumiałem. Kiedy straszliwy smród przywrócił mnie rzeczywistości, opuściłem przybytek. Przede mną rudy ogon wielkiego jak kot szczura znikał w otchłani kibla.
Prześliczne rękawiczki przyrosły do moich dłoni, jakby prosiły, aby ich nie zdejmować. Ciepło od rozgrzanych nimi rąk szło falami przez moje ciało. Szedłem na spotkanie braci, trzymając ręce ukryte w kieszeniach kurtki.
Od Bartosza do Zacisza biegła z góry, stromo w dół, ulica Mireckiego, nazwana przez miejscowych „Karpaty”. Nasza mama zawsze ostrzegała, żebyśmy nie chodzili tą ulicą, ale nas coś ciągnęło właśnie tamtędy, mimo że mieliśmy prostszą drogę przez spokojną Niską. Po obu stronach ulicy siedziały drewniane, biedne domki, zamieszkałe przez ubogich ludzi. Biegały tam zawsze niezmierzone gromady dzieci w różnym wieku. Nazywaliśmy ich „Karpaciorze”. Nigdy nie widziałem ich w kościele, może dlatego, że nie mieli się w co ubrać. Za to nasz tata obszywał nas w strasznie eleganckie ubrania – zimą nosiliśmy jednakowe, granatowe kurtki – dyplomatki. Jak ci Karpaciorze nas za to nienawidzili! Ale tylko my wiedzieliśmy, że te nasze garnitury i dyplomatki były przerabiane ze znoszonych ubrań po starszych braciach.
Wracaliśmy do domu przez Karpaty, a wokół naszych głów opadały leniwie duże płaty mokrawego śniegu. Na wysokości kapliczki Karpaciorze, którzy jak zwykle wypatrywali nas z daleka, wprost zasypali nas kanonadą śniegowych gał. To był rytuał i nic byśmy sobie z tego nie robili, gdydy nie krew na śniegu i rana na głowie Jakubka. Trafili go w czoło ostrą amunicją, to znaczy śniegową kulą z kamieniem w środku.
Zamiast go ratować, wpadliśmy ze starszym bratem w niespotykanie podniecający szał. Drogę na górkę pokonaliśmy w sekundę. Nie zważając na częste trafienia, wpadliśmy w grupę obdartych chłopaków i zaczęliśmy ich lać. Nie – bić się z nimi – nie! My ich zmiataliśmy z tej górki! Nie mogli nam dać rady. Widzieliśmy tylko ich twarze, ich oczy, ich zęby, i młóciliśmy w to wszystko pięściami. Moje pięści, uzbrojone w cudowne rękawiczki, siały straszliwe zniszczenie. Nie czułem bólu ani wyczerpania, nie widziałem nic. Tylko na końcu ujrzałem zalaną krwią twarz małego chłopaka, którą masakrowałem siedząc na nim okrakiem.
- Zostaw go, oni już wszyscy uciekli – wysapał zmęczony Mateusz, odciągając mnie od niedobitka. Na skotłowanym, poplamionym krwią śniegu zostaliśmy tylko my.
Obmyliśmy Jakubkowi twarz śniegiem i poczłapaliśmy do domu. Nikt nas nie gonił. Żaden z braci nawet nie zwrócił uwagi na moje cudowne rękawiczki. Ranę Jakubka trzeba było szyć. Zrobiło się z tego powodu duże zamieszanie.
Uciekłem do królikarni. Wziąłem na kolana Króla i wszystko mu opowiedziałem. Patrzył mi prosto w oczy swym mądrym spojrzeniem. Tylko przytakiwał ruchliwym noskiem. On jeden zawsze mnie rozumiał. Potrafił dawać dobre rady w trudnych sytuacjach. Tym razem przekazał mi, że niedobrze zrobiłem, zabierając z kościoła rękawiczki. Ogarnął mnie straszliwy żal i wyrzuty sumienia; tak bolące, że popłakałem się tam, u tego Króla. Ale on zaraz pochwalił mnie za waleczność. Wskazał również na znaczący udział cudownych rękawiczek w zwycięstwie nad Karpaciorzami. Ucałowałem z wdzięczności jego zimny nosek. Następnie wsunąłem się do maminej komórki.
Przy oknie stały dwa wypchane bociany, a na półkach gipsowe psy i koty, koguty, nawet Napoleon z gipsu i gipsowe sceny z życia Nerona. Usłyszałem wołanie Glorii. Spojrzałem na moje rękawiczki z lekkim żalem. Były mokre, zakrwawione i trochę poszarpane. Wyglądały obco. Wsunąłem je pospiesznie pod wielkie, sztywne skrzydło najbliższego bociana w samą porę, bo mama już otwierała skrzypiące drzwi.
Nigdy nie zdobyłem się na odwagę, by komukolwiek opowiedzieć o świątecznych rękawiczkach. Długi czas przeżywałem okropne, gryzące sumienie męki. Śniłem spocone, niedobre sny złodzieja. Świąteczne rękawiczki pozostały na zawsze tajemnicą moją i Króla.
*
Aż do dziś. Ale teraz byłem już dorosły, całkowicie zdany na własne siły i bardzo samotny. Pełen niespodziewanej werwy zabrałem się za rąbanie drewna na opał. Szklane oczy bocianów obserwowały mnie bezczelnie, jakby z wyrzutem. Miałem już ich dosyć! Od wczorajszego dnia w mojej głowie gnieździły się wypchane bociany! W nagłym gniewie pomyślałem tak: „Porąbię te ptaszyska, spalę je i dopiero wtedy moje życie nabierze sensu, zacznie się od nowa!”.
Odrąbałem szyję pierwszemu bocianowi, a kiedy waliłem siekierką w opasły tułów, stało się coś niezwykłego. Z jego brzucha zaczęły wylatywać jakieś paczuszki, powiązane szpagatem i zalepione czarną taśmą izolacyjną. Było ich dokładnie sześć. Rozpakowanie pierwszej zajęło mi trochę czasu, bo okropnie trzęsły mi się ręce. Ale trud się opłacił - była pełna amerykańskich dolarów! Pozostałe zawiniątka także zawierały używane banknoty o różnych nominałach.
Czerwona lawa radości i podniecenia wypełniła szczelnie moją głowę, oblała szkarłatem i zdawała się wylewać przez szeroko niewidzące oczy. Szczypiące łzy zalały mi twarz. Usiadłem z rozmachem na klepisku, a tuman starego, gęstego kurzu wzbił się do góry i zasłonił mi świat. Poczułem, że odpływam. Ocknąłem się wśród mnóstwa pieniędzy, które - jak na gangsterskim filmie - były wszędzie. Pozbierałem je, zapakowałem do starej teczki z cajgowego płótna, po czym zabrałem się za drugiego bociana. Ten też był nakarmiony, chociaż tylko polskimi pieniędzmi powiązanymi aptekarskimi gumkami. Moja radość nie miała granic.
Byłem bogaty, nie – to my byliśmy bogaci. Otrzymaliśmy świąteczny prezent od mamy. I tym zdaniem rozpocząłem krótki list do brata, a włożyłem go do świątecznej paczki, pełnej trudnych do zdobycia przysmaków. Cytryny i pomarańcze wystałem w dwugodzinnej kolejce w sklepie u pani Ciążyńskiej, na rogu Karpat i Zacisza. Konserwy i papierosy kupiłem w Pewexie na Placu Kościuszki, zamieniając uprzednio dolary na bony dolarowe. Z rozmachu kupiłem także parę nowiutkich dżinsów – Levi Strauss 501 – rureczki z naszywanymi kieszeniami – największy w tych czasach bajer. Można się było w tym pokazać nawet na wykwintnym przyjęciu, jeśli się miało dobrą marynarkę. No to kupiłem też obłędną marynarkę. Hugo Boss, a jakże. I jeszcze coś zakupiłem.
Następnego dnia była już wigilia. Skorzystałem z zaproszenia Matyldy. Była przecież, podobnie jak ja, aż do bólu samotna. Na choince paliły się prawdziwe świeczki. Ich dusząca woń robiła niezapomniany nastrój, szczególnie gdy się pomieszała z zapachami pasty do podłogi, świątecznych ciast i wykrochmalonej, świeżo uprasowanej pościeli. Pod choinką były prezenty: dla mnie wystrzałowy krawat, z panienką w bikini pod palmą, chyba kokosową, a dla Matyldy świąteczne rękawiczki – żółtoczerwone, mięciutkie, podbite bieluśkim futerkiem; prawie takie same jak tamte moje ze wspomnień. Udało mi się złapać w Pewexie ostatnią parę. Krawat był z innej epoki, ale właśnie o to chodziło. Rękawiczki również, przynajmniej dla mnie.
Usiedliśmy na podłodze pod choinką. Świąteczna rękawiczka pociągnęła za świąteczny krawat. Gumka rozciągnęła się niebezpiecznie, aż zagroziła pęknięciem. Śmiejąc się w głos, wpadliśmy na siebie. Całowaliśmy się tak, jak wtedy, kiedy byliśmy jeszcze prawie dziećmi. Była pyszna, można ją było jeść łyżkami. Nie pamiętam za bardzo, jak i kiedy wylądowałem w jej sypialni.
Leżałem, wiercąc się niepewnie w łóżku Matyldy, i czekałem, aż do mnie przyjdzie. Spojrzałem za okno – zima, piękna jak marzenie, otaczała ten zaklęty dom swoją białą grudniową nocą. Świat stał się mało realny. Roziskrzone gwiazdy na granatowym niebie można było chwytać w dłonie. Wszystko jakby stanęło w oczekiwaniu na wielką tajemnicę narodzin, na wielką, nową nadzieję. Nie byłem pewny, co czuję do Żółtej Matyldy. Jedyne, co wiedziałem, i co w niej chyba wtedy kochałem, to było wrażenie, że była taka, jak ta noc – cicha i spokojna, taka jakby na zawsze. Przypominała struclę makową mojej mamy - solidna, od środka błyszcząca, syta. I podobnie też pachniała.
Pamiętam dobrze, jak skrzypnęły drzwi. Idzie. Twarz otoczona koroną złotych włosów, oczy jak gwiazdy, roziskrzone nadzieją.
Napisz komentarz
Komentarze