Tak, tak, tak. To moje subiektywne odczucia ale jakie mają być, skoro są one moje własne? Czynienie komuś zarzutu z tego, ze wyraża własne myśli stało się równie modne, co jest absurdalne. Ale do rzeczy. Być może znajdą się i tacy, którym koncert się podobał. Co więcej, jestem pewien, że będzie ich niemała liczba. Wszystko zależy od tego, czego od koncertu widz, odbiorca, słuchacz, oczekiwał.
Jeśli na przykład chciał zobaczyć ulubionego wykonawcę, pana Waglewskiego, Mazowsze, Bajer Full, albo kogokolwiek innego na żywo, to nie widzę problemu. Można na koncercik się wybrać i popatrzeć. Tyle, że z całym szacunkiem, ale istnieją dużo przyjemniejsze widoki niż dojrzała twarz lidera grupy nVoo Voo. Pięknych kobiet i fascynujących motocykli nie brakuje. Zawsze jest na czym oko zawiesić.
Jest też grupa bywalców, którzy uważają, że na niektórych imprezach po prostu wypada być. Nigdy nie przyznają się, że im się nie podobało, bo to z kolei mogłoby być niewłaściwie „odebrane”. Można i tak, tylko czy o to chodzi?
Ja szukam na koncertach przede wszystkim emocji. Szczególnej więzi, jaka tylko na żywo jest w stanie połączyć twórcę z odbiorcą. Muzyka, czy sztuka w ogóle to dla mnie forma komunikacji. Jej istota leży nie w chłodnej analizie harmonii, dźwięków i akordów ale uczuć, które one przywołują, które z kolei powinny być źródłem refleksji. Na koncercie Voo Voo nie poczułem nic. Zero, jakiejkolwiek energii, która przepływała by między sceną a widownią. I w mojej ocenie nie jest to tylko problem tego, że muzyka dzisiaj w Tkaczu nie brzmiała. Zabrakło fluidów unoszących twórczego ducha. Było całkiem poprawne rzemiosło ale nie doświadczyliśmy magii. Takie doświadczanie muzyki jest jak seks z prostytutką, która wykonuje swoje czynności zawodowe w sposób profesjonalny ale całkowicie pozbawiony uczuć.
Koncert stanowiłby świetne tło dla spotkania przy piwie ale sam w sobie nie przynosił „oświecenia”. Nie oczekuję od Wojciecha Waglewskiego młodzieńczej zadziorności i by eksplodował na scenie, niczym wypełniony lawą wulkan. Mam jednak prawo spodziewać się odrobiny charyzmy i chociażby próby nawiązania kontaktu z publicznością. Nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego posłuchaliśmy sobie „plum, plum, plum”, które w lepszym wydaniu moglibyśmy obejrzeć na Youtube. Oszczędzając czas i pieniądze.
W ciągu 90 minut koncertu zdarzały się też chwile nieco ożywcze. Były one jednak na tyle rzadkie, że całość irytowała jeszcze bardziej, niż gdyby ich wcale nie było. Po krótkotrwałym ożywieniu przychodziło otępienie. Doskonałe dla klubu emeryta i rencisty. Ten rytm pozwoliłby seniorom nie zmęczyć się zanadto. Voo Voo może być doskonałą propozycja na kolejne „Senioralia”. Nie zabije nadmiarem energii a pozwoli pokiwać się gitarowo - saksofonowych dźwiękach. Takie sobie „Wańki - wstańki”.
Napisz komentarz
Komentarze