Wychodząc z mieszkania Basi, cały czas wydawało mi się, że czeka mnie nieciekawy dzień. Tak na prawdę, nie chciałem nigdzie jechać. Znaczy się, chciałem, ale niekoniecznie tą samą drogą. Sęk w tym, że w Kambodży nie ma zbyt wielu dróg i chcąc jeździć autostopem, trzeba bardzo często wrócić do punktu, w którym się już było.
Po aklimatyzacji w Phnom Penh, odwiedzeniu bazy wojskowej i "zaliczeniu" głównej atrakcji kraju, miałem zamiar uciec w miejsce mniej uczęszczane przez białych amatorów krótkich spodenek i skarpetek w sandałach. Chciałem udać się na odległą północ kraju. Żeby to zrobić, musiałem, jednak, znów odhaczyć drogę krajową numer 6
Problem w tym, jak ją znaleźć. "Jak Ty możesz stopem jeździć z taką orientacją?", zwrócił mi uwagę Wiesiek kiedy próbowałem go przekonać, że dom naszej wspólnej znajomej znajduje się dokładnie w odwrotnym kierunku niż faktycznie. Wiedziałem, że muszę iść albo w lewo, albo w prawo, zawrócić lub iść prosto. Do tego, dochodziły jeszcze boczne uliczki skręcające pod dziwnymi kątami i w ten sposób, idąc sobie spokojnie po nieutwardzonej, osiedlowej uliczcę, o drogę pytałem dyżurujących wczesnym rankiem sklepikarzy.
- Tam, prosto idź. Chcesz? Mogę Cię podrzucić. Powiedział jeden z kierowców tuktuków.
- Dziękuję za wskazówkę, ale pójdę pieszo
Po 5 minutach marszu, dojechał do mnie tuktuk. W środku, ten sam kierowca rzucił "Wskakuj, podwiozę Cię za darmo - i tak tam jadę bo zaczynam właśnie pracę". Dzięki temu zafundowałem sobie burżuazyjne kilka kilometrów z samego rana i to bez wyciągania kciuka. Tuktuki, zawsze kojarzyły mi się z jakimś luksusem. Z przodu motor, z tyłu karetka z wygodnymi siedziskami. Siedzi się w cieniu. Słowem - jeśli chciałbym wziąć skromną taksówkę, rozejrzałbym się za mototaksiarzem.
Tuktuk zawsze kojarzył mi się z czymś luksusowym. Taka przytwierdzona do motorku karoca bardzo efekciarsko wygląda.
Przez chwilę, zastanawiałem się czy nie zostać w Siem Reap lub czy nie zawrócić i nie pojechać, od razu, do Tajlandii. Moje wątpliwości rozwiał znajomy głos. Albo liczące nieco ponad 100.000 mieszkańców Siem Reap jest takie małe, albo mam szczęście do spotykania znajomych zupełnie przez przypadek w różnych miejscach.
- Sophan? Zapytałem zdziwiony.
- Gdzie idziesz?
- Do Kampong Thum
- Na piechotę?
- Nie, stopem
- Jadłeś śniadanie?
- No, coś tam jadłem, odpowiedziałem bez przekonania bo, jakoś tak mam, że nawet kiedy jestem przepełniony i ktoś zacznie mówić o jedzeniu, od razu zapominam, że w ogóle, kiedykolwiek, coś jadłem.
- Siadaj.
Po raz kolejny, spotkałem Sophana. Po raz kolejny, wybierał się na wycieczkę....
Po filiżancę kawy i misce ryżu z warzywami, jajkiem i, oczywiście, Khmerskim sosem chilli, łączącym w sobie wszystkie możliwe smaki, Sophan zaproponował żebym odwiedził jego rodzinę. Nie wspomniał tylko stopnia pokrewieństwa. Po kilku minutach jazdy, jakimiś bocznymi szlaczkami, znaleźliśmy się w głównej izbie jednej z drewnianych, chatek z nieco dziurawą podłogą. W środku, choć biednie, widziałem radość kipiącą z najmłodszych członków rodziny bawiących się starymi, chińskimi, zabawkami.
Tradycyjne khmerskie domy, wbrew pozorom, kipią od bardzo przemyślanych rozwiązań. Niestety, w porze suchej, podatne są na pożary.
Kobiety, w leniwy sposób przygotowały nam, jak dla mnie, trzecie śniadanie. Posiłek pojawił się z zaskoczenia. Muszę przyznać, że urządzenie kuchni na zewnątrz to genialne rozwiązanie. Umieszczę je sobie na liście, pod tytułem "wystrój mojego przyszłego domu". Człowiek ani nie robi się głodny czując zapachy z sąsiedniego pomieszczenia, ani nie przechodzi mu apetyt widząc jakie składniki były użyte podczas gotowania.
Poza tym, nie trzeba słuchać plotkujących w kuchni przedstawicielek płci kulinarnej. Po wychwaleniu talentu jednej z kuzynek Sophana, przejechaliśmy do sąsiedniej wsi odwiedzić kolejne domostwo - tym razem już tylko na herbatę. Co chwila, ktoś się przyłączał, zagadywał i odłączał. Później, doszło jeszcze kilka przystanków, w którym sytuacja wyglądała bardzo podobnie. Wczesnym popołudniem, czułem się zbyt pełny by połknąć coś jeszcze. Sophan wyciągnął z bagażnika piwo. Pozostali domownicy włączyli głośno muzykę. Niektórzy, zaczęli sobie tańczyć. Mnie, przy takiej temperaturze piwo się zbytnio nie widziało, ale niespodziewana impreza w środku dnia była miłym zaskoczeniem. Kolejny punkt dla Khmerów - za spontaniczność.
Kuchnia na zewnątrz ma same plusy.
Wieczorem, wróciliśmy do domu mojego znajomego, któremu po przygodach z bazą wojskową i niespodziankach w stylu przekroczenia granicy tajskiej na zielono, w pełni mogłem już zaufać. Dlatego, bez żadnych zahamowań, przyjąłem propozycję noclegu. Przez cały dzień, zrobiłem może z 5 kilometrów w moim kierunku. Reszta to były rozjazdy na boki, ale za to nie było nudno.
Następnego ranka, znów wszyscy wstali w okolicach wschodu słońca. Nie mogłem być gorszy. Po śniadaniu, Sophan poprosił swojego brata by odwiózł mnie na główną trasę. Vissa chciał koniecznie zobaczyć jak wygląda łapanie stopa. Długo mój "one-man show" nie trwał. Prawie od razu po zeskoczeniu ze skuterka, zatrzymał się kierowca ciężarówki. Nie jechał zbyt daleko, ale wyświadczył mi wielką przysługę wręczając mi butelkę wody i wywożąc mnie kilka kilometrów od miasta. Na kramiku znajdującym się na rozdrożu, kupiłem jeszcze jedną butelkę mineralki. Za kolejne miejsce machania wypatrzyłem sobie skrawek cienia, który rzucał kabel biegnący z jednej strony jezdni na drugą. Już wiem, po co sadzi się drzewa przy drogach, których nigdy nie lubiłem - zwłaszcza na skrzyżowaniach. Po wizycie w Kambodży można, z łatwością i pełnym przekonaniem dołączyć do jednej z tych sekt, które, w pełni świadome konsekwencji, przywiązują się do drzew i głośno sprzeciwiają ich wycince.
Po kilku minutach, zatrzymał się zatłoczony pickup. Zająłem, chyba ostatnie, miejsce siadając w taki sposób, że miałem cichą nadzieję, że kierowca nie będzie musiał gwałtownie hamować. Za to wiatr we włosach porównywalny był z jazdą kabrioletem po słonecznym bulwarze Saint Tropez. Na szczęście, poza drobnymi wybojami, obyło się bez otarć o rozgrzany i rozmiękczony asfalt. W jednym z mniejszych miasteczek, w połowie drogi młody mnich o imieniu Bin zapytał się czy chcę jechać do niego do domu. "Czemu nie?", odpowiedziałem.
Chwilę później, zostaliśmy dowiezieni przez mototaksówkarza do malutkiej, drewnianej chatki na palach. Mnich poczęstował mnie drugim śniadaniem, herbatą i gotowanym mlekiem. Zaproponował również nocleg, ale ze względu na wczesną porę, odmówiłem. Przedstawiając mnie kolejnym krewnym, którzy do nas dołączali, rzucił:
- Wiesz, nie lubię być mnichem
- Dlaczego?
- Bo dziewczyn nie można zarywać
W istocie, buddyjscy mnisi nie mogą kobiecie choćby na powitanie podać dłoni podać. Nawet gdy kobieta chce przekazać mnichowi podarunek, musi położyć go na podłożu - najlepiej, jeśli jest to specjalnie do tego przeznaczona mata lub choćby kawałek szaty mnicha.
Celibat to nie jedyne ograniczenie. Teoretycznie, mnisi, powinni prowadzić najbardziej ascetyczny tryb życia jak jest to możliwe.... choć, od czasu do czasu można pozwolić sobie na małe odskocznie.
Po rozstaniu z Binem, trafił mi się kolejny odkryty przejazd. Złapałem ciężarówkę przewożącą meble. Miejsce dla mnie znalazło się, oczywiście na pacę. Nogi utopiły mi się pomiędzy krzesłami a zadek gdzieś pomiędzy dnem szafy a jedną z półek. Tym razem, czułem się jak w solarium z mocnym nawiewem. Do końca mojego powrotu - skrzyżowania z drogą, na którą chciałem wjechać by dostać się do północnej prowincji Ratanakiri, wlekliśmy się powoli do późnego popołudnia. Na rozwidleniu, jeden z kierowców, którego zatrzymałem zapytał czy na pewno chcę jechać do Preah Vihear.
- No tak, bo stamtąd najbliża droga do Ratanakiri
- To jest skrót, ale na 100% chcesz tamtędy jechać?
- No tak. A coś jest z tą drogą nie tak?
- Jeśli chcesz spać gdzieś kilka dni w środku dżungli to jest ok. Tam nie ma w ogóle ruchu.
Później, kierowca przedstawił mi jakby wyglądała hipotetyczna sytuacja gdybym utknął gdzieś w martwym punkcie po środku trasy i gdyby zaczęło mi się, przy tym, spieszyć. Z kosztorysu, który mi podał wynikało, że taniej byłoby wynająć mały samolot. Wymyśliłem, że złapie coś do pobliskiego Kampong Thum.
Po kilku odrzuconych propozycjach mototaksówkarzy zatrzymał się kierowca skutera, który zaproponował odstawienie mnie do miasta za darmo. Zagadałem o logo na jego koszulcę. W ten sposób, po kilku minutach rozmowy, znaleźliśmy się w.... placówcę Czerwonego Krzyża. Dostałem butelkę wody, pomogłem załadować jakieś pakunki do ciężarówki i przeszliśmy do biura.
- Przyjmujecie wolontariuszy? Zapytałem
- Tak, teraz pomagamy mieszkańcom jednej z wiosek, w której spaliło się trzydzieści domów. Zaopatrujemy ich w wodę, jedzenie i pomagamy odbudować straty.
- Czyli przyjmujecie wolontariuszy?
- Tak, jasne, że przyjmujemy. Współpracujemy też z kilkoma szkołami i obcokrajowcy są zawsze mile widziani.
- A wracając do tej wioski.... napomnkąłem
- Wolalbym żebyś uczył angielskiego. Tam jest ciężka praca, w pełnym palącym słońcu, dużo chorób, w tym duże zagrożenie malarią i dengą, zbyt ciężko.
- Ale to nie jest problem.
- No nie, ale zbyt duża odpowiedzialność - jeśli by Ci się coś stało..... choć, zobaczysz szkołę.
Dab, przewiózł mnie do, na oko, bardzo dobrze wyposażonej szkoły językowej i wprowadził na lekcję, którą musiałem przeprowadzić z marszu.
- Jeśli chcesz, mógłbyś tutaj uczyć. Powiedział po godzinie.
- Myślałem by zrobić w Kambodży choć krótki wolontariat, ale gdyby to było coś innego niż nauczanie....
Dab zawiózł mnie spowrotem do placówki Czerwonego Krzyża i zaproponował nocleg na miejscu, na który, oczywiście się zgodziłem.
Następnego dnia, myśląc, którędy by tu przejechać do Ratanakiri, zmieniłem na szybko plan. Zadzwoniłem do Raynolda - Niemca, którego wcześniej poznałem na jednej z imprez w Phnom Penh. Poprosiłem o podanie adresu misji, w której pracuje jako wolontariusz. Po wyjściu na główną drogę, zatrzymałem ciężarówkę, która jechała do samej stolicy. Z centrum miasta, po jakimś czasie, udało mi się wymanewrować do położonej niedaleko wsi, Trapeang Sala. Zatrzymałem się u Misjonarzy Miłości, w placówcę zajmującej się młodzieżą wykluczoną ze społeczeństwa - albo przez upośledzenie umysłowe lub fizyczne, albo przez pozytywny wynik testów na HIV.
Zmieniając na szybko plan przejazdu, zamiast na północ, wylądowałem spowrotem w okolicach Phnom Penh, na katolickiej misji u Misjonarzy Miłości.
Ponad dwa dni zajęło mi pokonanie takiej samej trasy, która wcześniej kosztowała mnie pół dnia. Z drugiej strony, mimo, że zaliczyłem krótki powrót, ani przez chwilę nie było nudno.
Napisz komentarz
Komentarze