- Wiesz. Jako żołnierz, zarabiam 100 dolarów miesięcznie....
.... Kiedy to usłyszałem, wyobraziłem sobie, co mogło znajdować się w bagażniku srebrnej, połyskującej Toyoty Camry, kiedy przekraczaliśmy zieloną, lecz pilnie strzeżoną, granicę z Tajlandią. Szczerze mówiąc, ani mnie to specjalnie nie interesowało, ani nie zadawałem jakichś namolnych pytań ani nie próbowałem martwić się na zapas. Czułem dziwny spokój, wzmagany ciekawością dalszego biegu wydarzeń i myślą, że gdybym zdecydował się na autobus, w życiu taka sytuacja by mnie nie spotkała.
Kiedy opuszczałem Phnom Penh trochę się zastanawiałem, jak mógłby wyglądać autostop w Kambodży. Obrałem sobie więc bardzo łatwy cel - byłą stolicę Imperium Khmerskiego, Siem Rieap. Obecne miasto stołeczne, okazało się być tak małe, że bez problemu, na piechotę, wdreptałem na właściwą ścieżkę. Nie wyobrażałbym sobie tego zrobić chociażby w Łodzi, która nigdy koło stolicy nawet nie "leżała."
Dojście na piechotę do wylotu ze stolicy nie było problemem.
Widząc ruch uliczny i ogromną ilość samochodów prywatnych od razu poprawił mi się humor. Pierwszy zatrzymał się kierowca motocykla. Wywiózł mnie kilkanaście kilometrów poza rogatki miasta. Kawałek od Phnom Penh, zaczynała się wąska, ale w miarę prosta dróżka, niosąca patosowe miano "hajłeja". Widząc gęsto zasadzone palmy kokosowe i cukrowe przy domkach ustawionych na palach, idealnie komponujące się z mieniącą się w porannym słońcu zielenią trawy i kolorami kwitnących kwiatów, których zapach unosiła w powietrze ledwo wyczuwalna bryza, odniosłem wrażenie, że Kambodża nigdy nie zasługiwała na los, który ją spotkał w ciągu ostatnich kilku stuleci.
Kiedy, dzięki przysłudze kolejnego motocyklisty, znalazłem się w biednej wsi, nie mogłem zrozumieć w jaki sposób, mogło tutaj dojść do krwawych potyczek. Wszyscy wokół, pozdrawiali mnie radosnym HELLO. Wszyscy - dzieci wracające na obiad ze szkoły, rolnicy pracujący w pocie czoła czy przypadkowi przechodnie mieli uśmiechy na ustach.
Kawałek za Phnom Penh, zrobiło się zielono i pachnąco.
Kiedy zatrzymał się mały busik, dostałem burę od mnicha siedzącego na miejscu pasażera.
- W takim słońcu nie powinieneś wychodzić na zewnątrz. Wsiadaj, podwieziemy Cię. Dokąd jedziesz?
- Siem Reap - odpowiedziałem
- My tylko do Kampung Thum, ale możesz ten kawałek się z nami zabrać
- A ile to będzie kosztować? - zapytałem, mając przed oczyma płatny autobus
- Nic - odpowiedział roześmiany w tym momencie mnich..... idealnym angielskim.
Z tego, co udało mi się w ciągu kilku pierwszych dni w Kambodży dowiedzieć, mnisi wstępują do świątyni niekoniecznie z czystego powołania. Przyjmując najbardziej ascetyczny styl życia, jaki tylko mogą, jednocześnie, otwierają sobie drogę do bezpłatnej, dobrej edukacji. Drzwi świątyni, przy tym, nigdy nie są zamknięte. W każdej chwili można dojść do wniosku, że integrując się podczas medytacji z wyższą materią, dojrzało się inną dla siebie ścieżkę i po prostu, odejść.
Wielu mnichów w Kambodży mówi biegle po angielsku. Przejście na ascetyczny i duchowy styl życia jest jednocześnie drogą do dobrej edukacji.
W Kampung Thum nie musiałem długo czekać, by zatrzymać bardzo dziwny, ale dobrze klimatyzowany pojazd. Przypominało to trochę..... skrzyżowanie Żuka z dużolitrażowym motocyklem z późnych lat 80-tych. Choć na otwartej przyczepce siedziało już ponad dwadzieścia osób wraz z zakupami w postaci między innymi żywego drobiu, kierowca zaprosił mnie gestem na miejsce obok. Nie potrafiłem odmówić. Przez cały czas, mimo braku wspólnego języka, próbowaliśmy się porozumieć. Znowu, zdziwiło mnie to, że kiedy wysadzał mnie we wsi, w której odbijał z głównej drogi, nie zawołał ani riela.
Droga numer 6 wiodąca od Phnom Penh do zachodniej granicy pełna jest obcokrajowców. Turystyka to główne źródło dochodu obecnej Kambodży. Niestety, większość osób decyduje się na zorganizowany przejazd z miasta A do B. Tym sposobem, mogą faktycznie porobić zdjęcia budynkom i atrakcjom turystycznym, ale nie mogą zobaczyć jak toczy się życie poza miejscami, w których autokar robi przerwę na posiłek i zew natury.
Po zeskoczeniu z autobuso-tuktuka, poczułem palące słońce. Rozejrzałem się dookoła - faktycznie, mnich miał rację. Wszyscy byli gdzieś pochowani, tylko ja sobie dreptałem. Wymyśliłem, że zrobię sobię przerwę na..... no właśnie, trzeba było wymyśleć jeszcze pretekst.
- Po ile te kokosy?
- 1 - pokazała palcem pani
- 1 dolar?
- 1 riel - pokazała banknot 1.000 rieli (0.25 usd) - w tym momencie, przypomniało mi się, że ktoś mi wspominał, że w Kambodży, o wszystko trzeba się targować. W miejscu, w którym się znalazłem, wydawało mi się to być czystym absurdem.
Wypiłem zalatujący niestety trochę fermentem soczek, zjadłem żelowy środek i znów wyszedłem na drogę. Miałem jakieś dziwne szczęście, że akurat w tej chwili przejeżdżało dwóch umundurowanych panów w rozbitym samochodzie. "Oooops..... chyba mam kłopoty", pomyślałem. Nic z tych rzeczy. Żołnierz, który wysiadł, powiedział, że jedzie akurat do Siem Reap i może mnie podwieźć za darmo, ale zastrzegł, że jego auto nie ma klimatyzacji. Ponieważ, nie byłem nigdy jakoś specjalnie wybredny i nawet nigdy klimy nie lubiłem bo po jakimś czasie wysychały mi oczy, nie potrafiłem odpowiedzieć niczym innym jak wybuchem kontrolowanego śmiechu. Po drodzę, zatrzymaliśmy się na lunch i zrobiliśmy zapasy wody. Chwilę przed wjazdem do Siem Reap, Sophan zapytał się mnie o mój plan na Kambodżę. Pokazałem na mapie wyglądające na trudno dostępne świątynie.
- O, tam jest moja baza wojskowa i ja tam akurat jutro jadę. Jak chcesz, możesz zabrać się z nami
- Nie chciałbym robić problemu
- To ja nie chciałbym robić problemu bo ja muszę się tam pojawić na jeden dzień i byśmy musięli spać tam, a warunki są kiepskie
- Że spać w bazie?
- No tak
- A to obcokrajowcy mogą?
- A w to Polsce nie mogą?
- U mnie to.... jak chodziłem kiedyś na poligon zbierać łuski to jeden strażnik straszył mnie, że mnie ktoś ostrzela. Nie wiem czy pozwoliłby zostać na noc.
Zatrzymanie Sophana było początkiem 3-dniowego autostopu z jednym kierowcą.
Sophan odstawił mnie do pensjonatu o dumnej nazwie Angkor View. Kiedy zobaczyłem co można w Kambodży, poza stolicą dostać za 4 dolary za dobę, aż mi szczęka opadła. Nie rozumiem ludzi, którzy decydują się na hotel za ponad 100 dolarów - bo takich w Siem Reap nie brakuje. Na realia europejskie, to czyste, schludne miejsce z dwukolorową pościelą ułożoną na łóżkach jak serwetki na stole w eleganckich restauracjach, spokojnie mogłoby dostać trzy gwiazdki.
Następnego dnia, Sophan, stawił się punktualnie o 8.30. Kiedy rozgościłem się na tylnej kanapie, tym razem, Toyoty Camry, poznałem jego mieszkającego na stałę w Wietnamie kuzyna. Po leniwym śniadaniu, objechaliśmy jeszcze kilka wiosek. Trzeba było rozdać znajomym i rodzinie prezenty w postaci dobrej jakości kawy i owoców oraz, jak na wycieczkę przystało, zabrać jeszcze jedną kuzynkę Sophana. Przez kolejne 200 kilometrów, zrobiliśmy jeszcze kilka innych postoi.
Obecność sprawdzona - czas na wycieczkę. Cel - północna granica kraju.
Po wyposażeniu się, między innymi w ryby i warzywa na jednym z targów, zawieźliśmy je do bazy by podczas naszych odwiedzin świątyni, niżsi stopniem żołnierze mogli je przygotować. Po kilku minutach, ruszyliśmy dalej. Kolejnym przystankiem było pobocze drogi znajdujące się kilkadziesiąt kilometrów za paroma blokadami wojskowymi.
- Jak Ci się podobała Tajlandia? Zapytał Sophan wsiadając do samochodu po krótkiej rozmowie z żołnierzami z samochodu, za którym na chwilę się ustawiliśmy.
- Jaka Tajlandia? Przecież tu nie ma przejścia.
- No nie ma, ale drogi się łączą. Musiałem coś załatwić. Wiesz. Jako żołnierz, zarabiam 100 dolarów miesięcznie....
.... Kiedy to słyszałem, wyobraziłem sobie co mogło znajdować się w bagażniku srebrnej, połyskującej Toyoty Camry kiedy przekraczaliśmy zieloną, lecz pilnie strzeżoną, granicę z Tajlandią. Szczerze mówiąc, ani mnie to specjalnie nie interesowało, ani nie zadawałem jakiś namolnych pytań ani nie próbowałem martwić się na zapas. Czułem dziwny spokój, wzmagany ciekawością dalszego biegu wydarzeń i myślą, że gdybym zdecydował się na autobus, w życiu taka sytuacja by mnie nie spotkała.
Skupiłem się za to na zwiedzaniu świątyni Preah Vihear, do której dojechaliśmy wkrótcę. Osobówkę musięliśmy zostawić na parkingu u stóp wzgórza. Na szczyt można dostać się jedynie pickupem. Na szczęście, cały teren znajduje się w gestii wojska więc będąc w towarzystwie mundurowego, za użyczenie paki nie musięliśmy nic płacić.
Na święte wzgórze nie wolno wjeżdżać prywatnym samochodem.
Zanim to jednak zrobiliśmy, musiałem udać się po bilet...... Podałem dane paszportowe, dostałem kwitek, wyciągnąłem portfel, otworzyłem go i schowałem do kieszeni. Bilet do Świątyni Preah Vihear, który wszyscy obcokrajowcy muszą posiadać kosztuje tylko tyle co kalorie użyte do wyciągnięcia paszportu. To był pierwszy w życiu, darmowy bilet, który trzymałem w ręcę.
Świątynia Preah Vihear.
Świątynia Preah Vihear jest kością niezgody i punktem zaczepnym wiszącego w powietrzu konfliktu tajsko-khmerskiego. Obydwie strony roszczą sobie prawo do terytorium, na którym znajdują się wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego ruiny.
Trzy ustawione po każdej ze stron, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od siebie linie obrony czekają w pełnej gotowości. Dzięki temu, świątynia pochodząca z czasów największej świetności Imperium Khmerskiego przypomina trochę harcerski obóz historyczny. Dookoła wszędzie widać worki z piaskiem, broń i ledwo widoczne z odległości kilku metrów polowe bunkry.
O krwawych potyczkach przypominają między innymi dziury po pociskach w ścianach a do schodzenia z głównych ścieżek zniechęcają tabliczki o znajdujących się w okolicy minach lądowych. Prowincja Preah Vihear jest bowiem uważana za najbardziej zaminowany obszar w tym drugim co do ilości wybuchowych niespodzianek państwie Świata.
Teren khmerskiej Świątyni, do którego rości też sobie prawo Tajlandia jest równocześnie ostatnią linią obrony pogranicza. Dzięki temu, otoczenie przypomina nieco obóz harcersko-historyczny.
Jak dla mnie, militarny wystrój wcale nie komponuje się z liczącymi ponad 1000 lat kamieniami użytymi do wybudowania grubych murów Świątyni. Za to atmosfera, jak na gorący klimat przystało, jest w pełni wyluzowana. Dzieci pląsają z balonikami i piłkami, wartownicy bujają się na hamakach lub zwijają skręty z tytoniu. Nikomu nie chce się nawet dźwigać ze sobą karabinu. Mimo takiego zagęszczenia mundurów, wszystkie strzelające przedmioty są albo porozwieszane gdzieś na drzewach, albo porozrzucane po schronach.
Mimo sytuacji przypominającej ciszę przed burzą i dużego zagęszczenia wojsk, jak na gorący klimat przystało, atmosfera jest bardzo leniwa.
Zdobiona misternymi płaskorzeźbami, Świątynia Preah Vihear została wzniesiona pomiędzy IX a XIII wiekiem przez Khmerów, jako miejsce kultu najmocniejszego hinduistycznego bóstwa Shivy. Po upadku Hinduizmu w Kambodży, stała się świątynią buddyjską. Nie usunięto jednak wszystkich odwołań do poprzedniej religii. Dzięki temu, jak wiele innych khmerskich świątyń, jest ona interesującym pomnikiem wielokulturowości i żywą historią regionu. Do wtoczenia na strome wzgórze setek tysięcy kamieni, użyto między innymi słoni. Mimo krwawej historii, niespokojnej sytuacji i nadal trwającego zagrożenia ze strony tajskiej, dalej przyciąga tłumy pielgrzymów rocznie.
Do wtoczenia na wzgórze setek tysięcy ciężkich kamieni użyto między innymi słoni. Mimo trudnego położenia, było to niegdyś miejsce samowystarczalne.
Po kilku godzinach spędzonych w Świątyni Preah Vihear, zjechaliśmy spowrotem do bazy Sophana. Gdybym na miejscu znalazł się przez przypadek, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że jest to baza wojskowa. Jak dla mnie, poza specyficznymi, ale ledwie i tylko w niektórych miejscach widocznymi motywami dekoracyjnymi w postaci worków z piaskiem, drutu kolczastego czy szlabanów, nie różniła się ona niczym od popularnych w Polsce leśnych ośrodków biwakowo-wczasowych.
Baza wojskowa, w której mieliśmy spać przypomina bardziej ośrodek wczasowo-biwakowy.
W jednym z rzadko rozstawionych, zarośniętych wysoką i suchą trawą domków zjedliśmy kolację, po czym panowie wyjęli skrzynkę piwa o dumnej nazwie Angkor. Mimo lekkiej presji, kontrolowałem się i w sumie wypiłem cztery małe puszki. Nie lubię pić ani brać narkotyków. Nie dlatego, że jestem jakimś specjalnym przeciwnikiem. Przeciwnie - uważam, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować i tak sobie wypośrodkować by nie popaść w żadną skrajność. Po większości używek, z którymi miałem styczność, zbyt ciężko chorowałem żeby pisać się z wielką chęcią na godzinę dobrej zabawy dla całego dnia cierpień. Z koleji, podróżując, trzeba wręcz uczulić się na zasadę ograniczonego zaufania wobec wszystkich nowopoznanych osób.
Kiedy zaszło słońce, Sophan przypomniał mi, że następnego dnia musimy wcześnie wstać. Dał mi do wyboru, albo spać w hamaku na ganku, albo w środku jednej z chatek. Zdecydowałem się na hamak. Dostałem przy tym mały briefing o malarii i dendzę więc na moje wiszące posłanie załadowałem jeszcze śpiwór.
Łazienka.
Nie dane mi było się jednak wyspać. Albo Sophan zmienił plany, albo mówiąc o wczesnej pobudce, miał na myśli drugą rano. Z drugiej strony, byłem wdzięczny, że w ogóle mnie obudzili. Mogli sobie przecież pojechać z moim plecakiem w bagażniku i zostawić mnie w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc poza zasięgiem jakichkolwiek głównych dróg.
Po kilkudziesięciu kilometrach zrobiliśmy kolejny przystanek.... pod barem Karaoke. Niestety, nie udało mi się pośpiewać do mikrofonu. Zabraliśmy za to ze sobą dziewczynę, która, ze względu na mini-spódniczkę po zachodzie słońca i ilość komarów, które prędzej do niedoboru krwi by doprowadziły niż jakiejś choroby, wydała mi się być bardzo odważna. Możliwe, że była specjalnym agentem do zadań w dżungli - nie wiem. Sophan określił ją kryptonimem "taxi girl". Nasza nocna misja, w której przypadkowo brałem udział polegała na zameldowaniu się na herbatce, piwie i długaśnej dyskusji u przełożonego mojego przewodnika. Po wszystkim, wsiedliśmy spowrotem do samochodu. Agentka taxi girl nie chciała z nami jechać.
Nie ujechaliśmy zbyt długo. Sophan stwierdził, że jest zbyt zmęczony by prowadzić. Jego kuzynowi też się nie chciało.
- Umiesz prowadzić? - zapytał
- Chyba jeszcze tak..... raczej tak - poprawiłem się kiedy zwróciłem uwagę, że nasza Toyota miała automatyczną skrzynię biegów
- To wsiadaj.
Pierwszy raz od bardzo długiego czasu prowadziłem samochód. Pierwszy raz w miejscu, gdzie obowiązek zapalania świateł w nocy istnieje jedynie na papierze. Mimo senności, powoli, ale przezornie i z kilkunastoma przystankami na zawołanie pęcherzy pasażerów, udało nam się dojechać do Siem Reap. Na rogatkach, jednak, natknęliśmy się na blokadę. "Porca puttana", pomyślałem. Nie miałem pojęcia czy moje prawo jazdy, w którym adres zameldowania nie pokrywa się z innymi dokumentami (ahhh te przeprowadzki i opłaty urzędowe) jest ważne w Kambodży. Nie miałem pewności czy badanie alkomatem uplasowałoby mnie poniżej dopuszczalnego progu. W ogóle, nie wiedziałem jaki jest dopuszczalny próg. Do tego dochodziła jeszcze w tym momencie zawartość bagażnika.
- Proszę otworzyć bagażnik - powiedział funkcjonariusz
- Już, chwilka...... - obmacałem co się da i nie znalazłem przycisku
Z pomocą przyszedł Sophan. W niecałą minutę wykonał wszystkie polecenia, wsiadł spowrotem do samochodu i wytłumaczył, że była to straż leśna pilnująca by nikt nie wywoził drewna z lasu. Dbają o ekologię te władze Kambodży, oj dbają.
W Siem Reap było już za późno by szukać jakiegoś innego zakwaterowania, a tym bardziej by kontaktować się z osobą, którą znalazłem wcześniej na couchsurfingu. Zamiast tego, mój przewodnik zaproponował mi nocleg u siebie w domu i oprowadzenie przez jego brata po znajdującym się w okolicy, jednym z Cudów Świata - kompleksie Świątyń Angkor. Kolejną wycieczkę krajoznawczą odłożyliśmy sobie jednak na.... w sumie to nie wiem jak określić coś co następuje po 3 godzinach snu do którego się kładzie o wschodzie słońca. Na pewno nie był to KOLEJNY poranek.
Napisz komentarz
Komentarze