W niektórych chińskich pociągach, można za darmo obejrzeć sobie istne przedstawienie w wykonaniu obsługi wagonu, próbującej sprzedać jakiś bardzo potrzebny nam w danej chwili przedmiot.
Wygląda to trochę jak połączenie telezakupów z występami iluzjonisty z dodatkowym udziałem publiczności. Ta darmowa atrakcja, na głowę bije podpitych, wagonowych sprzedawców trunków z Europy Wschodniej czy wyświetlane w niektórych środkach lokomocji filmy, mało klimatyczne filmy. Przypomniało mi się, że podróżując samolotem, by wprawić się w odpowiedni nastrój, musiałem zawsze przed lotem oglądać pierwszą część "Oszukać Przeznaczenie", która jakoś najbardziej mi do tej formy transportu pasuje...... choć może to dlatego, że w tanich liniach prawie nigdy nie pokazują filmów.
Oczywiście, jako widz, siedziałem przez dłuższą chwilę cicho, co wyraźnie zaniepokoiło Laurę.
- Czemu masz taką grobową minę? Smutno Ci?
- Tak.
- Co się stało?
- Nie potrafię latać.
W tym momencie, przypomniał mi się jeden bardzo istotny szczegół, który w natłoku zapamiętywania imion miejskich VIPów, wyraźnie mi wcześniej umknął. Skorzystałem z faktu, że zaczęliśmy rozmowę.
- Kto to jest Pan Wang? Zapytałem.
- A nie mówiłam Ci?
- Nie
- Pan Wang jest właścicielem przedszkola. Chciał żebyś poprowadził u niego 9 godzin w tygodniu.
- hmmmmmmm......
- Wiesz..... Pan Wang to bardzo wpływowa osoba [czyt. propozycja jest z kategorii "nie do odrzucenia"], a jedna lekcja to tylko 30 minut.
- Masz jeszcze tego banana?
- To nie jest banan
- To co?
- Grejfrut
- Wszystko jedno. Kiedy zaczynamy?
- Jutro o 9.00.
- OK - mogę prosić o kawałek tej cukinii?
I tak, po szczątkowej nocy, całym dniu długodystansowych biegów i kolejnej krótkiej nocy, szykowało się nowe wyzwanie. Nie powiem, słowo "przedszkole", zawsze budziło we mnie strach. Strach, który nie powinien mieć żadnych logicznych podstaw bo w moim przedszkolu, dobrze mnie karmili czterema posiłkami dziennie, zawsze mieli kredki, puszczali fajne filmy, a to, że zamknęli mnie kiedyś na dłuższy czas w ciemnej izolatce, jakoś nie zostawiło większego śladu w mojej psychice (chyba.....). Moje pierwsze w życiu zajęcia w grupie 7-latków były jednak koszmarem. Do jednej godziny lekcji, przygotowywałem się dwa dni, zachodząc w głowę jak do takich małych szkrabów mówić. Jakby tego było mało, gdy przyszedł dzień sądu, jeden z uczniów zaczął szlochać, a w krótce po tym, wybuchł głośnym płaczem. Ja tylko usiadłem na ławce zastanawiając się przez chwilę czy sam się nie rozpłakać. I choć później, najlepiej bawiłem się właśnie ucząc małe grupy, a "płaczek", okazał się być moim ulubionym uczniem, lekka trauma, gdzieś w podświadomości pozostała. W dodatku, podstawówka i przedszkole to dwie różne rzeczy.
Tak się złożyło, że w dniu rozpoczęcia mojej krótkiej kariery w przedszkolu w Yangchun, temperatura gwałtownie spadła, niebo pokryło się ciemnymi chmurami, wiał silny wiatr, byłem niewyspany i nie miałem żadnych materiałów oprócz "awaryjnego szkicu pierwszej lekcji", który obmyśliłem sobie w makówce chwilę przed tym jak runąłem na łóżko moim dwułazienkowym mieszkaniu. To wszystko złożyło się na bardzo zły humor. Rano, gdy tylko przyjechała po mnie Laura, mimo usilnych prób przyjęcia dobrej i żartobliwej pozy, rozmawiając z nią, nie mogłem przestać wyobrażać sobie siebie jako kaktusa - szczerze jej współczułem, że byłem jedną z pierwszych osób, które oglądała tego dnia.
Chandra trwała jednak do czasu aż zajechaliśmy na miejsce. Zaraz za kolorowym ogrodzeniem rozstawionym dookoła jednego z wejść do jednego z nowowybudowanych wieżowców, otworzyły się bramy malowanej kredkami, kolorowej krainy zabaw z pastelowymi, wzorzystymi ścianami i mięciutką podłogą.
Wszystko wyglądało jak żywcem wyjęte z bajek Disney'a - łącznie z Panią Dyrektor, która do bólu skojarzyła mi się z Małą Syrenką, Ariel. Z tą jednak różnicą, że Pani Dyrektor ma parę zgrabnych nóg i, założę się o milion dolarów, że nie potrafi wstrzymać oddechu na dłużej niż dwie minuty.
Na wejściu, gdy policzki przestały mi się czerwienić po powitalnych uściskach dłoni, dostałem komplet podręczników z płytami DVD i grafik godzin na najbliższe dwa tygodnie, ze szczegółowymi wytycznymi co przerobiła każda grupa. Jakby tego było mało, w środku, w kolorowej pracowni, czekał na mnie komputer z dostępem do internetu, podłączony do wielkiego telewizora LCD. Panie nauczycielki, przyszykowały mi tablice z magnesikami, kolorowe karty z obrazkami i...... pluszaki przedstawiające głównych bohaterów serii książek. Słowem - wszystko na mnie czekało i było gotowe na miejscu. Okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go sobie w mojej głowie malowałem. W przedszkolu dostałem tylko dziewięć, półgodzinnych, godzin w tygodniu, podczas których muszę powtórzyć z dzieciakami materiał przerobiony dotychczas - czyli moim zadaniem jest wymyślenie zabaw z użyciem języka, mając pod ręką wszystkie potrzebne materiały - wystarczy połączyć klocki, piłeczki, kolorowe krzesełka i maty w jedną całość. Nie wiem, kto ma lepszą frajdę z latania dookoła pracowni w poszukiwaniu zaginionych owoców w rytm muzyki, ale do tej pory, nikt się nie rozpłakał.
Nikt nie płacze - czyli jest dobrze.
Po pierwszym tygodniu zajęć w przedszkolu, gdy tylko podstawówka, którą kieruje kolejna, bardzo wpływowa osoba, zgłosiła chęć zatrudnienia mnie piątkowe popołudnia, na pierwszą lekcję, mimo, że miał to być mój jedyny w pełni wolny dzień w tygodniu, poszedłem z uśmiechem na ustach i z dobrym nastawieniem. Nadal, mimo świetnej zabawy i chwilowego poczucia stabilizacji, brakowało mi, oprócz pełnego prawa pobytu, jednej rzeczy - umiejętności swobodnego latania kiedy tylko pomyślę o czymś dobrym......
Dzwoneczku, gdzie jesteś?
Dobre wyposażenie, nie tylko urozmaica lekcję, ale i...... zdecydowanie poprawia humor.
Napisz komentarz
Komentarze