Po drugie, jeszcze pod koniec pobytu w Hong Kongu, przyplątało się do mnie jakieś dziwne paskudztwo. Ni to grypa była, ni to przeziębienie. Nic mi poważnego nie dokuczało, oprócz tego, że potwornie łamało mnie w stawach, ciekło mi z nosa jak z małego strumyczka i nie miałem na nic ochoty (no, może poza czekoladą i kawą). Zastanawiałem się, czy to coś od komarów, czy od klimatyzacji. Okazało się, że nie było co specjalnie tego rozgryzać, puściło mnie kilka dni temu i już czuję się normalnie.
Jest ciepło i słonecznie, ale i tak musiało mnie coś złapać.....
W końcu, byłem nieco zajęty nową pracą. Zawód mi się nie zmienił, ale miejsce i środowisko tak. Myślałem, że nie będę mógł na moich warunkach znaleźć tutaj pracy, a spotkało mnie pozytywne zaskoczenie. Otóż, nie interesuje mnie półroczny lub roczny kontrakt. Już teraz mogę powiedzieć, że, nawet w takim miejscu jak Yangchun, tyle czasu nie wysiedzę. Dodatkowo, nie widzi mi się powrót do Hong Kongu w celu wyrobienia wizy pracowniczej, skoro turystyczną da się przedłużyć w pobliskim Guangzhou. Jedynym problemem jest to, że na wizie turystycznej, nie wolno podejmować zatrudnienia...... teoretycznie, bo Chiny to jeden z tych krajów, w których, pomimo istnienia prawa, rządzi konwenans. To jest państwo, zbudowane na ciężkiej pracy obywateli i, dopóki nie zachodzi konflikt interesów, i nikt nie wchodzi sobie w drogę, nikt nie robi nikomu problemów.
Pokój pokój, udało mi się urządzić w niecałe dwa dni. Właściwie, to nie było przy nim wiele roboty, bo wszystko co potrzebne w nim było. Musiałem tylko zrobić gruntowne odkurzanie, lekko stuningować łazienkę i już było gotowe. Resztę czasu, wypełniałem sobie zwiedzaniem miasta. W międzyczasie, pojawił się Pan Whyett z kuchenką elekryczną, tosterem, kompletem sztućcy, kubkami, szklankami, i innymi artykułami pierwszej potrzeby. Dostała mi się nawet kawa i herbata. Teraz, pomimo prawie całkowitego minimalizmu, mogę stwierdzić, że mam wszystko, co jest mi potrzebne do szczęścia - a nawet więcej - bo jak nazwać dwie łazienki na, może, trzydziestu metrach kwadratowych? Jedynym moim zmartwieniem jest perspektywa wycieczki do Guangzhou w celu załatwienia roboty papierkowo-paszportowej, którą trzeba zgrać odpowiednio w czasie.
Yangchun spodobało mi się ze względu na łagodny klimat, widoki, okolice, otwartych ludzi i....... zgiełk na ulicach (czyt. tutaj chodzi i jeździ się tam gdzie jest miejsce, a nie tak jak mówią przepisu :-)).
Gdy już wszystko było gotowe, a ja przekonałem się, że zostając właśnie w Yangchun, nie popełniam błędu, nadeszła pora na szukanie pracy. W końcu siedząc w miejscu, trzeba sobie jakoś wypełnić czas. To była moja główna motywacja - bo przy darmowym zakwaterowaniu i wyżywieniu nie potrzeba mi nic więcej, jeśli chodzi o rzeczy materialne. Cokolwiek bym tutaj kupił, przed dalszą drogą będę musiał zostawić bo nie mam zamiaru dociążać dodatkowo plecaka. Skontaktowałem się z Laurą żeby powiedzieć, że jestem gotowy.
- OK, będziesz potrzebował wizytówek.
- Wizytówek?
- Tak, zaraz Ci je podrzucę
Laura przywiozła mi kilkaset sztuk wizytówek i poinstruowała, żebym wręczył je każdemu, z kim wejdę w jakąkolwiek interakcję. Dowiedziałem się przy tym, w jaki sposób, należy robić to w kraju, w którym tak dużą wagę przywiązuje się do kultury. Otóż, wizytówkę należy wręczyć trzymając ją oburącz, lekko się kłaniając, ale utrzymując przy tym kontakt wzrokowy. Przyjmując wizytówkę, koniecznie, należy wyciągnąć również obydwie ręce (w razie gdyby nasz rozmówca chciał nam dorzucić jeszcze ciasteczko :-P). Powiedziała też, że postara się mnie wcisnąć do jednej ze szkół.
Mylnie przekonany, że nie ma co przeliczać możliwości innych ludzi i wypadałoby zrobić również coś samemu, wydrukowałem kilka kopii CV, przez co........ przyczyniłem się tylko do wycinki lasów. W Chinach, do nielicznych szkół uda się nam wejść bez zaproszenia. Przy bramie stoi ochroniarz, który rzadko kiedy nas wpuści do środka, a stawiam, że na 99% zna karate, kung fu, tsai chi, jacuzzi, sushi i kilka innych ciekawych, orientalnie brzmiących słów. Zresztą, nawet jeśli uda nam się wejść na teren szkoły, odradzam samotny spacer bez obstawy innego nauczyciela lub jednego z uczniów po kampusie. Europejczyk, przyciąga tutaj znacznie więcej uwagi niż latający słoń z supłem zawiązanym na trąbie i kolczykiem w uchu. Brzmi prozaicznie, ale w połączeniu z nieobliczalnością uczniów, szczególnie młodszych rocznikowo, tak uwaga, może się okazać tragiczna w skutkach (czyt. ktoś może przez przypadek zaliczyć darmową lekcje latania ze schodów).
Nie polecam samotnych spacerów po chińskich kampusach szkolnych.
Pan Whyett, uświadomił mi również, że robienie czegokolwiek na własną rękę, może przynieść odwrotne do zamierzonych skutki. Chiny to kraj, w których pracę zdobywa się poprzez tzw. "plecy". Nie znając odpowiednich osób, można stawać na głowie na środku głównego skrzyżowania i pozostać bezrobotnym. Dlatego kilka pierwszych wieczorów pod rząd, spędziłem zapraszany na kolacje w luksusowych lokalach w towarzystwie miejskich vipów z branży.
W Chinach, pracę załatwia się poprzez tzw. plecy.
Na efekty nie trzeba było długo czekać - dostałem po kilka godzin w dwóch liceach, na warunkach, które sobie wymyśliłem (czyt. jakby nie było, pracuję na czarno). Do tego, na brak zajęć nie mogę narzekać również w weekendy, ponieważ pracuję w szkole prywatnej Laury, gdzie nowe grupy uzbierały się w mgnieniu oka.
Paradoksalnie, najwięcej zajęć, wypadło mi właśnie w weekendy. 19.15 to dopiero początek przedostatniej lekcji w sobotę.
Napisz komentarz
Komentarze