Odchodząca do lamusa epoka dawnych bikiniarzy, którzy idąc z rewolucyjnym duchem czasu, zrzucili z siebie „stare odzienie” (samodziałowe marynarki, spodnie tzw. „szesnastki”, koszule pod włoskie krawaty, kolorowe skarpetki, zamszowe skrzypiące buty „trzy razy szyte” kolorową nitką), przywdziewając nowe „ciuchy” godne, przychodzącej epoki rock’n’rolla tj. – jeansy (firm Levi Strauss, Wrangler, Lee) podkoszulek, czy koszulka polo, skórzana kurtka szwedka, buty mokasyny czy rock’n’rollki. Tak ubrany młody człowiek mógł uważać się za modnego i do tego za prawdziwego rockmana. Na zachodzie Europy tych młodych ludzi nazywano na przykład w Niemczech halbstarken, a w Anglii zwyczajnie teen-rockers. Marzeniem każdego nastolatka było tak być ubranym.
Wszystkie te „pożądane elementy ubioru” było bardzo trudno zdobyć. Po pierwsze, takich rzeczy nie produkowano w Polsce, czy w krajach demoludów. Nie było ich w polskich, państwowych sklepach (nie istniała jeszcze wtedy rozwinięta sieć komisów, bomisów czy w późniejszych czasach, peweksów). Po drugie, jeśli można było kupić a raczej od kogoś odkupić, na przykład wymarzone, oryginalne jeansy, trzeba było bardzo drogo zapłacić.
Próbowaliśmy wymyślać coś sami i takim naszym pomysłem były np. spodnie szyte z tak zwanej kolorowej obiciówki, czyli materiałów używanych do tapicerowanych mebli. Tkaniny te były bajecznie kolorowe. Ubrany w uszyte spodnie chłopak był z dala rozpoznawalny. Spodnie z obiciówy nosiła większość tomaszowskiej młodzieży, zaliczająca się do awangardy miasta, nosił je Wojtek „Szymon”, nosiłem i ja, nosili je wszyscy, którzy uważali się za modnych, ale najbardziej w ekstrawaganckie, jaskrawe spodnie, w oczy się rzucające ubrani byli, dzisiaj już nie żyjący, Rysiek „Kicek” Kwiatkowski i jego nieodłączny przyjaciel Józek Rzeźnik. Obaj z wielkim powodzeniem uprawiali kulturystykę, nierozerwalnie dbając o swoje sylwetki. Często szpanowali w swych obiciówkach na tomaszowskim deptaku zwracając na siebie szczególną uwagę koleżanek, kolegów i innych przechodniów.
W owym okresie, przełom lat 50/60-tych, poczęły powstawać w naszym kraju (prywatne) przeważnie w dużych miastach, tak zwane bazary ciuchowe. Najbliższe dla Tomaszowa, znajdowały się w niedalekiej Warszawie. Jeden funkcjonował przy Dworcu Wschodnim, a drugi to bazar Różyckiego na Targówku (Praga). Bazary w bliższej nam Łodzi nie były jeszcze tak dobrze zaopatrzone w ciuchy jak warszawskie. Prawdziwe eldorado zaopatrzeniowe istniało natomiast na Wybrzeżu, w tych miastach, które stanowiły okno na świat (Gdańsk, Sopot, Gdynia czy Szczecin). Tu zawijały statki z całego świata, tu powracały również polskie jednostki z zamorskich wypraw.
Dzięki polskim, i nie tylko marynarzom, którzy mieli przywilej zakupu towarów w obcych portach, a także dzięki nieoclonym towarom z tak zwanego przemytu, polska młodzież mogła zacząć upodabniać się do swoich rówieśników z krajów zza żelaznej kurtyny. Polacy, którzy zamieszkali po drugiej wojnie światowej na zachodzie Europy, czy w Stanach Zjednoczonych, przysyłali do Polski paczki, wspierając swoje rodziny i przyjaciół. Znajdowały się w nich również ubrania i płyty z rock’nrollową muzyką.
O handlu ciuchami w innych dużych miastach w Polsce wiem niewiele. Orientuję się natomiast co nieco w cenach w porównaniu z zarobkami. Zarabiałem wówczas 750/ 850 złotych miesięcznie, więc nie było mi łatwo modnie się ubrać. Ceny wywoławcze były obłędne; jeansy Levi Strauss – 1.600 zł., Lee czy Wrangler – 1.300/1.500 zł, koszulki polo 250/350 zł, buty 350/600 zł kurtka skórzana około 1.700 zł. W zależności od rodzaju skóry.
Jedyną zaletą tego handlu było to, że można było się targować, choć nie zawsze straganiarka spuściła cenę. Gdybym miał zapłacić tyle, ile żądano, żeby się ubrać jak prawdziwy rockman, musiałbym pracować blisko pół roku. Zdarzały się przypadki, że do wytargowanej na bazarze ceny zabrakło paru złotych. Straganiarka brutalnie, scyzorykiem albo żyletką, usuwała np. na jeansach oryginalną, skórzaną naszywkę ze znakiem firmowym np Levi Strauss. Dla nas oryginalne amerykańskie dżinsy znanych firm, pozbawione swojego znaku traciły na wartości. Taki był charakterystyczny, niewinny, snobizm tamtych czasów.
Jeżeli pojechałem na bazar, by uzupełnić brak w swoich okaleczonych dżinsach, to za samą naszywkę (metkę) musiałem zapłacić 100/150 zł. Wszyscy wiedzieliśmy, żeby móc się uważać za prawdziwego, modnego rockmana, musiałem przyszyć ten kawałek skóry zwaną firmową metką. W Tomaszowie, większości młodych, zafascynowanych rock’nrollem ludzi nie było stać na tak drogą, kultową odzież.
Napisz komentarz
Komentarze