PAP: Wciąż śpiewasz tak jak w 2010 roku, na płycie Strachów na Lachy "Dodekafonia" - „już tylko o Polsce i o złej miłości. Złe piosenki o złym systemie”? A może te lata i nowy polityczny czas przyniosły zmianę?
Krzysztof Grabowski: Polska się nie zmienia, a miłość zazwyczaj jest zła. Napisałem ostatnio piosenki na nową płytę Pidżamy Porno i trzymam się w nich tego zestawu tematycznego.
PAP: Więcej w nich miłości czy Polski?
K.G.: Po równo. Każdy poeta musi nieść swój krzyż. Mój składa się z dwóch ramion: złej Polski i złej miłości.
PAP: I naprawdę wciąż żyjemy w kraju, w którym „wszyscy chcą nas zrobić w ch…”?
K.G.: A nie? Ty w takim kraju nie żyjesz? Przecież to jest wszechogarniające i dołujące, gdziekolwiek skierujesz swoje kroki wciąż spotykają cię takie sytuacje i l ludzie, którzy chcą cię zrobić w ch...
PAP: Mimo to nie wycofujesz się z aktywności. Podczas festiwalu Rock na bagnie w Goniądzu dzień po dniu wystąpiły dwie twoje formacje: Strachy na Lachy i Pidżama Porno. To chyba duże obciążenie. Organizatorzy cię namówili?
K.G.: My czasem tak gramy, tym razem rzeczywiście był to pomysł organizatorów, dwa zespoły można było łatwiej zebrać, składy się przecież częściowo pokrywają. Jakoś da się to przeżyć. To nie są przecież dwa koncerty jednego dnia, można odetchnąć. W przyszłym roku w kwietniu jedziemy do Stanów Zjednoczonych i jednego wieczora będziemy grać dwa koncerty po godzinie – i Strachy i Pidżama. Zobaczymy, jak nam wyjdzie.
PAP: Czujesz cały czas jest ten sam power, energię?
K.G.: Na scenie tak. Ale ja w przyszłym roku skończę sześćdziesiąt lat… - jak dożyję. Więc dusza się jeszcze rwie, ale członki - niekoniecznie.
PAP: U Bułhakowa, którego cytujesz w jednej z piosenek, książę ciemności spogląda z góry na mieszkańców Moskwy, żeby ocenić, jak się zmienili. A kiedy ty patrzysz na publiczność przyjeżdżającą na punk-rockowy festiwal w 2024 roku, kogo widzisz?
K.G.: Byłem na tym festiwalu podczas pierwszej edycji po pandemii. Była garstka ludzi, protesty antyszczepionkowców, wszyscy byli bardziej nieufni wobec siebie. Nie bardzo byłem zadowolony z atmosfery, która wówczas panowała. Było nerwowo. Teraz jest zupełnie inaczej, widać to np. po nastawieniu publiczności do nas. Strachy na Lachy to nie jest przecież punkowy zespół, gramy raczej pop. Ale przyjęcie było sympatyczne, czuło się taki ciepły vibe…
PAP: Takie piosenki jak „Dygoty” to jest pop?
K.G.: Bardziej pop niż punk rock, przynajmniej muzycznie. Wracając do atmosfery: na Podlasiu inaczej płynie czas, to się tu czuje. Sielsko, dobre jedzenie. Już te parę lat temu właśnie to podobało mi się najbardziej. A teraz jest jeszcze lepiej.
PAP: Śpiewałeś, że nie mieszkasz już w Punk Rock City. Alternatywna, zbuntowana kultura, czy też ruch punkowy ma już w Polsce ponad 40 lat. W całym kraju organizowane są nowe festiwale, nawet konferencje naukowe. Zespoły świętują 40-lecie istnienia. Jak jest naprawdę: jesteś w tym czy cię nie ma?
K.G.: Jestem wszędzie. Ale wypisałem się ze sztywnego punk-rockowego garniturku.
PAP: A co to za garniturek?
K.G.: Taki, że musisz grać muzykę jednego rodzaju, musisz się stosować do różnych zakazów, nakazów, słuchać, czego ci nie wolno robić.
PAP: A czego nie wolno punkrockowcowi?
K.G.: Nie wolno mieć kolorowej okładki na płycie, nie możesz nagrywać teledysków, nie możesz rozmawiać z mediami... W radiu i telewizji i tak nie pojawiamy się za często, ale żadnych zakazów nie uznajemy. Ciągle tylko byśmy słyszeli: zdrada, zdrada, zdrada. Gdyby ta punkowa scena była chociaż bardziej prężna i zapewniała taką liczbę koncertów, żeby można było utrzymać siebie, swoich ludzi i ich rodziny, to można byłoby pomyśleć o sztywnym trzymaniu się tego kanonu. Wolę więc zacytować, to, co śpiewał Wojciech Młynarski i „robić swoje”, na nikogo się nie oglądać. A jak chcą nas zaprosić do Punk Rock City, to zawsze chętnie wpadniemy, nawet wiedząc, że zarobimy na tym mniej pieniędzy. Najfajniejsze jest to, że sami możemy o tym decydować. Ani scena niezależna, ani Polsat, ani TVN – nikt za nas nie zdecyduje. Jesteśmy panami swojego losu i to mi się podoba.
PAP: To wobec kogo masz „syndrom sztokholmski”, o którym także pisałeś?
K.G.: Wobec Polski.
PAP: Chciałbyś żyć w świecie, w którym Olof Palme dzwoni do Jacka Kuronia? Brakuje ci autorytetów? Chcesz komuś wierzyć?
K.G.: To do mnie w piosence miał dzwonić Olof Palme! Ale rzeczywiście: chciał porozmawiać z Kuroniem. Możemy komuś bardziej uwierzyć niż nie uwierzyć, ale tak do końca nawet Kuroniowi bym nie wierzył. Ale gdybym już bym musiał zaufać, to pewnie właśnie jemu. Żyjemy w takich czasach, z tyloma źródłami nadającymi informacje, że w pierwszej chwili jest bardzo trudno odróżnić te prawdziwe od tych fejkowych, i sami nie wiemy w jakim świecie bardziej żyjemy – w realu czy w jakichś cybernetycznych odmętach, skąpani w fake newsach, permanentnie dezinformowani. To wszystko dzieje się w jednym momencie. Dlatego tak wielu z nas ulega zbyt prostym prawdom, np. że jak obniżymy podatki, to będzie dobrobyt. Proste recepty i proste odpowiedzi powodują, że autorytety tracą na znaczeniu.
PAP: Co to są „cybernetyczne odmęty”. W piosence "I can get no Gratisfaction" śpiewasz „My jedziemy po was w necie. Tak społecznie i za darmo. Więc nawet jeśli grasz na flecie Płać za swoją popularność. Płać za swoją popularność”. Płacisz za hejt?
K.G.: To już jest nieodłączny element naszego życia, więc gruba skóra zawsze się przydaje. Trzeba swoje przeżyć, chociaż na początku strasznie boli. Ale po jakimś czasie organizm ludzki się uodparnia. Mój się już uodpornił, umiem sobie z tym radzić. Nawet jak szlachtowali mnie w publicznych mediach mainstreamowych – zniosłem to.
PAP: Nie wszyscy znoszą. Jesteś silniejszy od innych artystów?
K.G.: Nie, nie jestem. Ale byłem też po drugiej stronie, byłem dziennikarzem kilkanaście lat, widzę te mechanizmy i je rozumiem. Znając wroga, łatwiej go znieść.
PAP: Nie lubisz mediów?
K.G.: Wszyscy chcą teraz zatrudniać młodych pracowników, którym można zapłacić trzy czy cztery razy mniej niż doświadczonym dziennikarzom. I jeszcze będą lepiej wiedzieli jak podwyższyć klikalność. A ci, którzy się wychowali na polskiej szkole reportażu, sprawdzaniu wiadomości w wielu źródłach - nie mają swojego miejsca. Te kanony dziennikarstwa funkcjonowały jakiś czas po obaleniu komuny, ale komercjalizacja mediów i nastawienie na zysk spowodowały, że etos mediów zniknął na naszych oczach.
PAP: Jesteś krytykowany za słowa o kobietach, że „w zespole mogłyby co najwyżej gotować” i że szkodzą pracy muzyków. Tym razem chyba sam dałeś powód do hejtu? Może to było parę zdań za dużo?
K.G.: Są zespoły, w których są kobiety i ja je bardzo lubię.
PAP: Zespoły czy kobiety?
K.G.: Zespoły z kobietami. I życzę im wszystkiego najlepszego. A u nas kobiet nie ma. Wiem, że z boku te moje słowa mogły brzmieć, jakby wypowiadała je typowa szowinistyczna męska świnia.
PAP: Przez grzeczność nie zaprzeczę.
K.G.: Może nie powinienem o tym mówić w ten sposób publicznie. Żyjemy w czasach, kiedy kobiety rządzą światem, trzeba uważać, żeby się nie narazić. Dostałem po łapach, ale przyjąłem na klatę i żyję z tym dalej. To czas przełomu. Pewne rzeczy dla mężczyzny, który ma 60 lat są trudne do wyobrażenia.
PAP: Jakie?
K.G.: Rola kobiet jest zdecydowanie inna niż za czasów mojej młodości. Wtedy żyliśmy według wzorców wyniesionych z domu, gdzie ojciec zarabia pieniądze, a matka zajmuje się domem. Przez wiele lat, w różnych środowiskach się to sprawdzało. Pan profesor szedł na uczelnię, a żona pilnowała, żeby obiad był gotowy, jak wróci: „ziemniaczki właśnie dochodzą, tylko się nie spóźnij”. I u mnie w domu tak było. Nie sądzę, żeby mój ojciec wykorzystywał matkę. Są do dzisiaj razem, dostali od prezydenta Dudy medal za długoletnie pożycie małżeńskie. Moje życie - chcąc nie chcąc - też się ułożyło według tego schematu. Żona pracuje w domu, zajmuje się nim, a ja zarabiam. Nie planowaliśmy tego. W pewnym momencie wyrzucili żonę z pracy i ciężko było jej znaleźć podobne stanowisko w mediach. Więc ułożyło się tak, że żona została w domu, a ja jeżdżę i gram. Tak sobie żyjemy i nie ukrywam, że mi się ten układ podoba.
PAP: Mówisz o tym, że kobiety rządzą, ale widziałeś przecież protesty Strajku Kobiet, a nawet publicznie mocno je wsparłeś. To może z tymi prawami kobiet nie jest jednak za dobrze?
K.G.: Ja jestem urodzonym anty-pisowcem i każda rzecz, która była w stanie ich osłabić spotykała się z moją sympatią i poparciem.
PAP: Pidżama Porno nagrała w zeszłym roku nową płytę: „Pomylili się prorocy. Bóg ma wydrapane oczy!” – śpiewasz. Ze Stwórcą się rozliczyłeś, a co teraz? Może jakieś nowe covery?
K.G.: Od 2019 co dwa lata była nowa płyta, więc na razie ten cykl wydawniczy uważam za zakończony. Odpowiedź o dalszą aktywność znają niestety przede wszystkim moi lekarze. Przede mną trochę szpitalny rok. Zaniedbywany przez lata organizm zaczął się dopominać o swoje prawa. Zobaczymy – jak będzie dobrze, to będziemy dalej pracować. Coverów na razie nie planuję, wydaliśmy dwie takie płyty i na razie wystarczy.
PAP: Ale dobrze wam wyszły. Piosenka z filmu „Prawo i pięść” była może nawet lepsza od oryginału, albo tak samo dobra.
K.G.: O nie! Od oryginału na 150 tysięcy procent nie jest lepsza. Oryginał jest jedyny i niepowtarzalny. Staję po stronie Edmunda Fettinga, bo jest mistrzem niedoścignionym. (PAP)
rozmawiała Zuzanna Dąbrowska
Napisz komentarz
Komentarze