Imre Kertész miał 14 lat, gdy przekraczał wysoką bramę, zwieńczoną napisem "Arbeit macht frei" ("Praca czyni wolnym"). W ciągu roku miał ją minąć raz jeszcze - tylko po to, aby przenieść się z Auschwitz do Buchenwaldu. Obóz wywierał stopniowo coraz większy wpływ na jego percepcję. Po dłuższym pobycie w otoczonym drutem miejscu, tak wspominał współwięźniów i strażników: "Wszyscy jakoś wypięknieli, przynajmniej w moich oczach. Dopiero potem [...] zrozumiałem, że to my musieliśmy się zmienić".
Pochodzący z ubogiej żydowskiej rodziny z Budapesztu Kertész, próbował jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Tym, co od razu wzbudziło jego zainteresowanie, było starannie przygotowane boisko do gry w piłkę nożną. "To, co zobaczyłem w trakcie tej krótkiej drogi, całkowicie zyskało moją aprobatę. Zwłaszcza bardzo mnie ucieszyło boisko do piłki nożnej, na wielkiej łące zaraz po prawej ręce od szosy. [...] Zaraz też powiedzieliśmy sobie z chłopakami: pogramy tu sobie po pracy" - pisał w swojej autobiografii.
Podobne wrażenia towarzyszyły osadzonemu w Gross-Rosen Marianowi Gadajowi, piłkarzowi grającemu przed wojną w klubie Lechia Tomaszów Mazowiecki. "Jak się gra tu w piłkę, to może da się żyć" - pomyślał, gdy zobaczył po raz pierwszy białe bramki. Takich jak Gadaj i Kertész było znacznie więcej - boiska piłkarskie budowano bowiem w prawie każdym niemieckim obozie koncentracyjnym.
Mecze w cieniu krematoryjnego komina
W bliskim otoczeniu Auschwitz Niemcy chętnie wznosili obiekty rozrywkowe, co - w zestawieniu z sąsiedztwem masowej zbrodni - tworzyło iście makabryczny kontrast. Zaledwie 30 km od golgoty europejskich Żydów oraz pozostałych "wrogów" III Rzeszy, esesmani odpoczywali po "pracy" w malowniczym ośrodku Solahütte (polecamy artykuł: Solahütte - ośrodek wypoczynkowy, w którym bawiła się załoga Auschwitz). Oświęcimskie boisko sportowe było jednak znacznie bliżej ludzkiej tragedii. Zbudowano je bowiem na terenie obozu szpitalnego Blif, tuż obok rampy wykładowczej i... krematorium.
W budowie tego obiektu brał udział polski pisarz Tadeusz Borowski, który pełnił funkcję pomocnika w obozowym szpitalu. W opowiadaniu "Ludzie, którzy szli" wspominał: "Kiedy podlewane kwiatki podrosły, skończyliśmy boisko. Teraz kwiatki rosły same, chorzy sami leżeli w łóżkach, a myśmy grali w nożną. Co dzień po rozdaniu wieczornych porcji na boisko przychodził kto chciał i kopał piłkę". Borowski opisał również wspomniany wyżej makabryczny kontrast: "Stałem na bramce — tyłem do rampy. Piłka poszła na aut i potoczyła się aż pod druty. Pobiegłem za nią. Podnosząc ją z ziemi, spojrzałem na rampę. Na rampę zajechał właśnie pociąg. Z towarowych wagonów poczęli wysiadać ludzie i szli w kierunku lasku. [...] Wróciłem z piłką i podałem na róg. Między jednym a drugim kornerem za moimi plecami zagazowano trzy tysiące ludzi".
Więźniowie grali między sobą, ale odbywały się również spotkania pomiędzy esesmanami i uprzywilejowaną grupą więźniów z Sonderkommanda. Byli to Żydzi, którzy w zamian za większe racje żywnościowe i lepsze warunki bytowe mieli uczestniczyć w Holokauście. Ich zadania polegały na prowadzeniu innych więźniów do komór gazowych oraz paleniu ciał w krematorium.
Zupełnie inną rangę miały rozgrywki piłkarskie w obozie Gross-Rosen. Tamtejsi strażnicy podchodzili do nich zdumiewająco poważnie: tworzyli własne ligi i reprezentacje oraz organizowali turnieje. Zniesiono tu zasadę znaną z Auschwittz: z esesmanami grali już nie tylko Żydzi z komanda specjalnego, ale też drużyny zgrupowane według narodowości. W 1944 r. w obozie działało już kilka lig, zrzeszających około stu zawodników.
Każde sportowe wydarzenie miało więc bardzo doniosły charakter - momentami można wręcz było ulec wrażeniu, że odbywa się tu coś w rodzaju obozowego mundialu. Wzdłuż drogi głównej, tzw. Hauptlagerstrasse, ustawiano nawet miejsce dla VIP-ów - lożę honorową dla wysoko postawionych esesmanów. Zasady sportowego fair play i złudne poczucie człowieczeństwa znikały jednak wraz z ostatnim gwizdkiem. Wtedy do schodzących z murawy więźniów znów powracała złowieszcza myśl, że znajdują się właśnie w samym przedsionku piekła.
Bramki anioła śmierci
Tryb rozgrywania meczów piłkarskich w Auschwitz opisał dokładnie Miklos Nyiszli, rumuński Żyd węgierskiego pochodzenia, który ze względu na swoje medyczne wykształcenie i dobrą znajomość języka niemieckiego, został obozowym asystentem Josefa Mengele. "Bo i boisko sportowe jest na terenie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Korzystają jednak z niego tylko więźniowie uprzywilejowani, przeważnie Niemcy. W niedzielę odbywają się tutaj mecze sportowe. W pozostałe dni plac jest pusty" - wspominał.
W 1944 r. rozegrano w Oświęcimiu spotkanie, które Nyiszli zrelacjonował w następujący sposób: "Sonderkommando przynosi przepisową futbolówkę. Ustawiają się dwie drużyny: SS kontra Sonderkommando. [...] Kopią piłkę. Na podwórzu rozlega się głośny śmiech. Złożona z esesmanów i ludzi Sonderkommanda publiczność kibicuje i zachęca zawodników do gry, jakbyśmy znajdowali się na jakimś zwyczajnym boisku w małym miasteczku. Ze zdumieniem przyjmuję i to do wiadomości".
W dni, w które na boisku nie odbywały się mecze, bramki wykorzystywał doktor Mengele. Wiemy o tym dzięki zeznaniom złożonym podczas procesu Adolfa Eichmanna, przez byłego więźnia obozu Josepha Zelmana Kleinmana. Według jego relacji Mengele kazał ustawiać bod bramką deskę, pod którą mieli przechodzić młodzi chłopcy. "Doktor Mengele kazał pierwszej grupie przejść pod tą deską. Ruszyli oni w jednym szeregu. [...] Od razu zrozumieliśmy, że niżsi chłopcy, którzy byli w stanie pod nią przejść, szli na śmierć" - zeznawał Kleinman.
W dalszej części procesu przyznawał: "Każdy z nas zaczął się rozciągać, każdy chciał być wyższy o kolejny centymetr, kolejne pół centymetra. Ja również próbowałem się rozciągnąć, ale szybko zrezygnowałem zrozpaczony, bo widziałem, że nawet chłopcom wyższym ode mnie, nie udało się osiągnąć wymaganej wysokości - ich głowy nie dotknęły deski". Sprytny pomysł pozwolił mu jednak przeżyć selekcję anioła śmierci. Do swoich butów włożył zwinięte szmatki oraz kamienie, przez co przechodząc pod poprzeczką, musiał się schylić.
Zwycięstwo gorsze od porażki
Wydawać by się mogło, że wygrany przez więźniów mecz zyska aprobatę wszystkich kibiców. Niestety tak nie było. Nieprzewidywalni strażnicy potrafili poczęstować za spektakularną grę papierosami, ale również wymierzali kary.
Wiosną 1944 r. rozegrano w Gross-Rosen mecz pomiędzy drużyną Polen I i Deutsche I. Spotkanie zakończyło się wynikiem 1:0 dla Polaków (po bramce Zdzisława Lewandowskiego). Wieczorem do bloku, w którym odpoczywali polscy piłkarze, wtargnęło kilku strażników. Zaczęli okładać zawodników kijami, po czym przyznali bezceremonialnie, że to "konsekwencja" ich wygranej.
Na jesieni tego samego roku w filii Gross-Rosen w Jeleniej Górze, AL Hirschberg, rozegrano pamiętny mecz pomiędzy niemieckimi żołnierzami i węgierskimi Żydami. Publiczność złożona z więźniów dosłownie oszalała, gdy bramkarz drużyny węgierskiej, Ferencz Moroz, obronił podyktowaną pod koniec spotkania jedenastkę. Mecz zakończył się remisem. Niedługo potem Moroz został śmiertelnie postrzelony przez strażnika, który nadzorował jego pracę przy wyrębie lasu. Niektórzy więźniowie nie mieli jednak wątpliwości, że była to zemsta za tamten turniej.
Jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń piłkarskich miało jednak spotkać ukraińskich jeńców, byłych zawodników klubu Dynamo Kijów, którzy dostali się do niewoli podczas inwazji III Rzeszy na ZSRR. Piłkarze pokonali wszystkie drużyny biorące udział w zorganizowanych rozgrywkach. Większość meczów wygrali bardzo wysokimi wynikami - rumuński garnizon miał z nimi podobno przegrać aż 11:0. Po tym jak w 1942 r. pokonali jednak 5:1 zawodników z drużyny Luftwaffe (5:3 w rewanżu), zostali aresztowani, a część z nich przeniesiono do obozów (m.in. w Babim Jarze). Niektórzy z nich nie dożyli końca wojny. Ponieważ szybko pojawiły się przypuszczenia, że ich śmierć była związana ze sportową kompromitacją Niemców, do kultury popularnej spotkanie to przeszło jako "mecz śmierci".
Wiele wskazuje jednak na to, że prawdziwej przyczyny szukać należy w przypuszczeniach gestapo, iż zawodnicy ci byli członkami NKWD. Mit "meczu śmierci" był wykorzystywany przez radzieckich propagandystów, którzy nieustannie poszukiwali nowych bohaterów "Wielkiej Wojny Ojczyźnianej". Legenda piłkarzy, którzy dzielnie broniąc Kijowa przed najeźdźcą, dokonali żywota upokarzając go na boisku, stała się w ZSRR bardzo popularna szczególnie w latach 60.
Ukojenie dla duszy
Nie ulega wątpliwości, że powody, dla których Niemcy budowali boiska w obozach, były po części te same, co w przypadku sadzenia kwiatów i malowania ścian baraków: stworzenie pozorów normalności. Mechanizm tego działania dobrze zobrazowano w słynnym filmie "Ucieczka z Sobiboru": w scenie, w której pociąg towarowy wjeżdżał na teren obozu, esesmani puszczali z głośników kojącą muzykę, mającą zmylić czujność nowo przybyłych więźniów. Mecze obozowe miały też spełniać bardziej prozaiczne zadanie: dostarczać rozrywkę strażnikom i oficerom.
Badacze tego osobliwego fenomenu, dopatrują się w nim również prób uspokojenia przez esesmanów ich własnych sumień. Bardzo precyzyjnie wyjaśnił to włoski chemik i pisarz pochodzenia żydowskiego Primo Levi, były więzień obozu pracy Auschwitz-Monowitz (Auschwitz III w Monowicach). W swojej powojennej relacji "Pogrążeni i ocaleni" stwierdził, że dzięki wspólnej grze w piłkę, esesmani mogli zmyć z siebie pełnię winy za zbrodnie. Miało to oczywiście podłoże psychologiczne: więźniowie komanda, rywalizując z Niemcami jak równy z równym, podświadomie mieli się do nich upodabniać. "Objęliśmy was uściskiem, zdeprawowali, pociągnęli na dno razem ze sobą. Już jesteście tacy jak my. Wy także, jak my i jak Kain, zabiliście brata. Podejdźcie bliżej, możemy zagrać w piłkę" - opisywał Levi ten koszmarny "rytuał przejścia".
To, co dla esesmanów stanowiło sposób na ucieczkę od poczucia winy, dla więźniów miało być - zdaniem włoskiego filozofa Giorgio Agambena - kolejną z wielu obozowych traum. W książce "Co zostaje z Auschwitz" argumentował, że mecz, który mógł się wydawać "przebłyskiem człowieczeństwa w bezmiarze potworności" był tak naprawdę "przejawem prawdziwego obozowego okrucieństwa". Bo bestialstwa, o których sportowa rywalizacja pozwalała na chwilę zapomnieć, odbywały się przecież w dalszym ciągu. Nie można również zapominać, że naprzeciwko Niemców stawali często ludzie wycieńczeni i niedożywieni, dla których sportowe zmagania wiązały się z ogromnym wysiłkiem fizycznym.
Studiując losy zawodników grających w obozowych ligach, trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem Agambena. Piłka nożna, która łączy dziś miliony ludzi na całym świecie, w tamtych realiach przerodziła się w przymus i nadzieję na przeżycie. Znamienna jest tu historia Leo Goldsteina, Żyda z Polski, który był prowadzony do komory gazowej w Auschwitz. Ocalał, ponieważ przygotowujący się do meczu strażnicy potrzebowali osoby, która mogłaby poprowadzić to spotkanie. Goldstein nie znał się wprawdzie zbyt dobrze na sędziowaniu, ale wiedział, że to jedyna szansa na przetrwanie. Nie mylił się. Po wojnie został profesjonalnym sędzią piłkarskim i wziął nawet udział w mundialu w Chile.
Z reguły osoby, które przeżyły obóz, nie potrafiły jednak patrzeć na piłkę tak jak wcześniej. Tylko nieliczni piłkarze więzieni w Auschwitz, Majdanku czy Gross-Rosen, postanowili wrócić do sportu. Obozy nie tylko złamały im zatem psychikę, ale odebrały też jedną z najwspanialszych wartości: pasję.
Napisz komentarz
Komentarze