"Nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba". Ta dość często stosowana fraza zdaniowa, dotykająca względności ocen estetycznych, jest dla mnie punktem wyjścia do podjęcia polemiki z artykułem pani redaktor Łuczak. Artykuł jak artykuł – autorka wyraża swoje zdanie, posiłkując się mniej lub bardziej trafionymi argumentami, jednakże wszystkie (lub niemal wszystkie) z nich bez przesadnego bólu zębów można opatrzeć pieczątką z napisem „do przyjęcia”. Takie postawienie sprawy powinno właściwie uciąć wszelkie dyskusje i uczynić poniższe wypociny w 100% zbędnymi. Jest jednak jeden drobiazg, a jak powszechnie wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach.
Tekst, do którego mniej lub bardziej piję, został napisany ze skrajnie indywidualistycznych pozycji. I choć przyjęcie takiej perspektywy we współczesnym, mocno zatomizowanym społeczeństwie, bywa często uprawnione, akurat w tym przypadku nie wyczerpuje tematu.
Dlaczego? Cóż, większość znanych mi osób posiada bowiem to, co nauki społeczne określają mianem potrzeb przynależności. Potrzeby te realizowane są na rozmaite sposoby, często także na różnych poziomach. Jednym wystarczają uporządkowane relacje rodzinne i sąsiedzkie, inni realizują się poprzez działalność w organizacjach i stowarzyszeniach. Niektórych z nas potrzeba przynależności popycha do skorzystania z oferty kościoła katolickiego lub dowolnie wybranej wspólnoty o charakterze religijnym; inni, wręcz przeciwnie, raz w roku wsiadają w pociąg i pędzą na Przystanek Woodstock, by tam zażywać szeroko pojętej „wspólnotowości”.
Istnieje jednak w naszym społeczeństwie także pewna specyficzna, na swój sposób fascynująca i dość liczna grupa. Kręcą ich barwy, choć niekoniecznie są absolwentami liceów plastycznych. Lubią śpiewać, ale raczej nie wybierają się na festiwal do Opola. Często podróżują, mimo to materiałów dokumentujących ich eskapady próżno szukać na księgarnianych półkach. Kibole. Bandyci. Przerażający bardziej niż Federacja Rosyjska, podatek progresywny i weganie.
Powyższa zbitka (kibol-bandyta), powtarzana latami przez środki masowego przekazu, utrwaliła się w świadomości odbiorcy tak, jak analogiczna konstrukcja "ksiądz-pedofil". Albo jak to, że każdy Polak to antysemita, pijak i złodziej.
Oczywiście, środowiska kibicowskie nie są bez winy. Napisać, że "incydenty się zdarzają", to jak nic nie napisać. Rzecz w tym, że wspomniane incydenty, będące wodą na młyn dla pracowników nastawionych na 'klikalność' i tanią sensację redakcji, to nie wszystko. W zalewie "szokujących" materiałów ginie bowiem prawdziwy obraz działalności kibiców. Blaknie ich udział w popularyzowaniu historii. Zaciera się ich zaangażowanie na rzecz lokalnej społeczności.
Patrząc na całą sprawę z tej właśnie perspektywy, nowy stadion miejski mógłby być kolejną cegiełką na rzecz budowy społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwego zdarzenia. Mógłby stać się miejscem, w którym tworzyłyby się rozmaite oddolne inicjatywy - z pożytkiem dla nas wszystkich. Dokładnie tak, jak wspomniana w artykule pani redaktor Łuczak mediateka. Stadion byłby także interesującym i bardzo egalitarnym miejscem spotkań. Bo w chórze kibiców każdy głos liczy się tak samo, niezależnie od tego, czy należy do wykładowcy akademickiego, niewykwalifikowanego pracownika, nastolatka czy przedstawiciela grupy 50+.
A że prawdopodobnie nie byłby w stanie zagwarantować zysków? Cóż, jeśli jedynym kryterium podejmowania inwestycji ze środków wspólnych miałby być twardy rachunek ekonomiczny, zamiast obiektów użyteczności publicznej, samorządy wznosiłyby piramidy finansowe, ewentualnie - płatne autostrady łączące Ludwików i Białobrzegi ze Starzycami i Niebrowem.
Napisz komentarz
Komentarze