Są wśród nich: Marcin Witko, Krzysztof Barański, Agnieszka Łuczak i Jerzy Adamski. Pojawia się też reprezentant stowarzyszenia założonego przez grupę urzędników ze Starostwa Powiatowego. Jedno jest pewne: kandydatem z całą pewnością będzie urzędujący prezydent i nawet jeśli wciąż tego oficjalnie nie potwierdził, to my już wiemy, że na banerach i plakatach pojawi się znana wszystkim twarz Rafała Zagozdona.
Przyznam, że obserwuję od kilkunastu lat powiatowo - miastową scenkę polityczną naszego i dostrzegam na niej wciąż te same, pozbawione wyrazu, twarze. Kiedy jest wygodnie stają się czołowymi działaczami tej czy innej partii a jak potrzeba zostają członkami stowarzyszeń i bezpartyjnymi „fachowcami”. Zmiana szyldu następuje w zależności od aktualnej koniunktury. Bywają jednak chwile, kiedy chciałoby się być i bezpartyjnym i partyjnym zarazem. Można wtedy „kiwnąć” kolegów, no i oczywiście wykiwać wyborców.
Jakiś czas temu taki „manewr oskrzydlający” postanowił zrobić starosta Piotr Kagankiewicz. Zamiast kandydować z listy macierzystej partii, stworzył wraz z grupa podległych sobie urzędników, stowarzyszenie, mające być zalążkiem komitetu wyborczego. Pracownicy Starosty nie do końca są zachwyceni, że muszą lokalny twór polityczny firmować własnymi nazwiskami… ale jak tu odmówić szefowi. Tym bardziej, że szef postanowił władze własnej partii poprosić o zgodę na utworzenie konkurencyjnego komitetu i w jego ramach na kandydowanie do samorządu.
Odpowiedzi jednak Piotr Kagankiewicz nie otrzymał. Trudno się zresztą dziwić. Przecież nie po to partia inwestuje miliony złotych w medialną kampanię ogólnopolską, żeby jacyś jej członkowie z prowincji robili zamieszenie… w imię własnych, bardzo osobistych interesów. Bo właśnie o te interesy chodzi, a nie o stosowanie tak nam bardzo, szczególnie teraz potrzebnej zasady, pro publico bono.
Przyznam, że wszystkie te „układanki” osobiście mało mnie interesują. Nie ma dla mnie znaczenia, jakimi szyldami posługują się „zorganizowane grupy interesów” (chociaż na usta ciśnie się inne ich określenie). To co mi przeszkadza, co razi i denerwuje, to swoista „pedofilia” polityczna, którą obserwuję od jakiegoś czasu w działaniach członków stowarzyszenia Piotra Kagankiewicza.
Pierwszy raz wspominałem o niej w artykule "Kolęda w falszym tonie". Wskazywałem, że nie na miejscu jest wykorzystywanie dzieci dla dosyć mętnych politycznych celów.
Po raz kolejny skrytykowałem wykorzystywanie dzieciaków w artykule "Szkoła polityki, czy polityczna szkoła". Przynam, że liczyłem na jakieś opamiętanie, tym bardziej, że w drugim przypadku mieliśmy do czynienia z nauczycielem i dyrektorem szkoły, Sławomirem Żegotą. Niestety, dyrektor nadal robi to samo, nie zważając na słowa, w mojej ocenie, słusznej krytyki i w dalszym ciągu posługuje się dziećmi, zasłaniając się przy tym zgodami udzielonymi przez rodziców.
Smutne jest to, że pedagog nie rozumie, że to co robi, jest zwyczajnie nieetyczne.
Szkoła polityki, czy polityczna szkoła
W tym tygodniu z kolei miałem okazję obejrzeć wywiad nakręcony przez tomaszowską ekipę telewizji Amazing. Bohaterem był Mirosław Król, przewodniczący stowarzyszenia, skupiającego, jak wspomniałem wcześniej głównie tomaszowskich urzędników, podległych pośrednio lub bezpośrednio staroście. Smutno mi się zrobiło, gdy jako właściwie jedyny konkretny przykład działania stowarzyszenia przytoczono pomoc choremu chłopcu, któremu pomagało na początku tego roku całe niemal miasto, a więc ludzie w większości nie mający nic wspólnego z polityką, a często się nią brzydzący. Polityczno urzędnicza szajka próbuje zawłaszczyć coś, czego najwyraźniej sama nie posiada.
[reklama2]
Napisz komentarz
Komentarze