Zbliża się szósta rocznica jak opuścił nas odchodząc na zawsze (zmarł 15 stycznia). Pomyślałem, że warto by przypomnieć wszystkim fanom jednego z największych prekursorów rock’n’rolla w Polsce, idola dla mojego pokolenia, który był (na przełomie lat 50/60-tych) na ustach wszystkich miłośników muzyki i mediów.
Marek Tarnowski, (wł. Wojciech Zieliński) urodził się 22 kwietnia 1942 roku, zmarł nagle na serce w gdyńskim szpitalu 15 stycznia 2008 - polski wokalista rock’n’rollowy, jazzowy. Pochodził z Gdyni. Jeden z pierwszych wokalistów polskiego rock’n’rolla. Występował w zespołach muzycznych: Rhythm and Blues, Czerwono-Czarni, również z Big Bandem Jerzego Matuszkiewicza, z grupą Zbigniewa Namysłowskiego czy Włodzimierza Nahornego.
Tak się złożyło w moim życiu, że dwukrotnie miałem okazje znaleźć się w naszym mieście na jego koncercie. Pierwszy raz jako 15-letni chłopak w byłym kinie Mazowsze (dziś SCh TOMY) podczas występu z zespołem Rhythm and Blues i innymi solistami: Bogusławem Wyrobkiem, Michajem Burano, Andrzejem Jordanem. Nie zapomnę wielokrotnie bisowanego, już mi znanego utworu z repertuaru Tommy Steela, „Elevator Rock”. Drugi raz, zaprawiony rock’n’rollem na koncercie rok później, iedy odwiedził nas z zespołem Czerwono-Czarni z udziałem drugiego, wspaniałego piosenkarza, Janusza Godlewskiego, w Sali kinowej ZDK Włókniarz. Na scenie kina przy ul. Mościckiego 6, Marek przepięknie zaśpiewał zapamiętany przeze mnie utwór „Butterfingers”, również z repertuaru, pierwszego brytyjskiego idola młodzieży.
O tych wydarzeniach dokładnie opowiedziałem w napisanym przeze mnie Tomaszowskim Tryptyku. Właśnie dwaj soliści, Marek i Janusz, przez firmę nagraniową PRONIT wydali, najlepszą, pierwszą płytę rock’n’rollową w Polsce, z niezapomnianymi interpretacjami do dziś, światowych hitów jak, When The Saint’s Go Marching In, Elevator Rock (Marek Tarnowski) oraz Sweet Little Sixteen, Apron Strings (Janusz Godlewski). Dzięki tym utworom zaśpiewanym na tej czwórce, osobiście uważam tą płytę za najlepszą jaka została nagrana i wydana w okresie przenikania tego stylu za żelazną kurtynę.
„Entuzjazm, fruwające marynary, śpiew, taniec, tysiące klaszczących fanów do rytmu swoim wtórującym idolom. To był istny szał. Sale koncertowe pulsowały kołysząc się w dynamicznym rytmie muzyki … W 1959 roku rock’n’roll stał się w naszym kraju faktem. Wtedy to przy Jazz Clubie w Gdańsku Franciszek Walicki organizuje zespół „Rhythm and Blues”, który w marcu zaczyna występy w gdańskim klubie „Rudy Kot”, by w czerwcu tegoż roku zwyciężyć w Warszawskim Konkursie Zespołów Jazzowych i Rozrywkowych. Liderem grupy zostaje Bogusław Wyrobek. Obok niego śpiewają Andrzej Jordan, Michaj Burano i szczególnie interpretujący rock’n’rollowy styl, Marek Tarnowski, jak pisała prasa. Eksplodująca popularność nowego stylu okazuje się na tyle „politycznie niepoprawna”, iż ówczesna władza po półrocznym istnieniu zespołu, nakazuje zawiesić jego działalność … Już na wiosnę 1960 roku na bazie muzyków z „Rhythm and Bluesa” powstaje zespół „Czerwono Czarni”. Marek Tarnowski i Michaj Burano zostają pierwszymi solistami zespołu. W niedługim czasie dołączają do nich, Janusz Godlewski i Wojtek Gąssowski. Były lider Bogusław Wyrobek
w tym czasie nagrywa już z Zespołem Jazzowym Zygmunta Wicharego, w którym specjalnie dla Bogusława utworzono sekcję rock’n’rollową …”. Jest to fragment wpisu Artura Wieickiego na anglojęzycznej płycie wydanej w Warszawie, przez Polskie Nagrania MUZA pt „Był Rock and Roll”.
Płyta, której jestem posiadaczem (Był Rock and Roll), jest szczególnie dla mnie unikatowym rodzynkiem w domowym archiwum. Znajdują się na niej wszystkie utwory w języku angielskim. Jest to okres, w którym polscy poeci, tekściarze w obawie przed władzą ludową i konsekwencjami z tym związanymi, nie pisali polskich tekstów, dla polskich wykonawców rock’n’rolla.
Nasi piosenkarze zmuszeni byli, by utrzymać się na koncertowym topie, śpiewać w kosmopolitycznym języku (karkołomnym wyczynem było w tamtych latach nagrać płytę). Są na niej wszystkie, światowe przeboje (27) wyśpiewane po angielsku przez Bogusława Wyrobka, Wojtka Gąssowskiego, Tony Keczera, Wojtka Kordę, Czesława Niemena, Michaja Burano, Marka Szczepkowskiego, Bernarda Dornowskiego ale również znalazły się na niej utwory z pierwszej, rock’n’rollowej czwórki Janusza Godlewskiego (Sweet Little Sixteen, Apron Strings) i Marka Tarnowskiego (When The Saint’s Go Marching In, Elevator Rock).
Różnie bywało wówczas u naszych wokalistów z jakością angielszczyzny. Można było mieć pretensje do niekiedy zbyt hałaśliwie akompaniujących im zespołów, ale najważniejsze było to, że rock’n’roll zagościł na dobre w naszym kraju. Niosła go fala radości, spontaniczności i entuzjazmu młodego pokolenia. Powracamy do niej po latach z wielkim sentymentem.
Marek Tarnowski był idolem mojej młodości, zarazem wielką, nie tylko artystyczną, zagadką. Stylowo śpiewał rock’n’rolle, ale był także wyśmienitym wokalistą jazzowym. Będąc w liceum razem z kolegą z klasy, Jerzym Kosselą, utworzył duet wokalno-gitarowy. Kiedy Franciszek Walicki założył pierwszy, polski zespół rockandrollowy pod mylącą partyjny establishment nazwą, Rhythm and Blues, Marek znalazł się wśród jego solistów. Śpiewał piosenki z repertuaru Tommy Steela, Cliffa Richarda, Eddie Cochrana czy Louisa Armstronga. Dobrze sobie radził z muzyką country, rhythm&blues. Kiedy Franciszek Walicki powołał do życia Czerwono-Czarnych, o Marku nie zapomniał: był, jak sam stwierdził pan Franciszek „zaczepną bronią zespołu”, ramię w ramię z Michajem Burano i Andrzejem Jordanem. Opiniotwórczy dziennikarze, niechętni Rhythm’n’Bluesowi, zaakceptowali Tarnowskiego.
„Tarnowski – inteligentne i bardzo kulturalne chłopaczysko o posturze młodego grizzli. Burano – cudo z bożej łaski, chudzielec z ogromnymi dłońmi o przeraźliwie długich palcach. Sam wygląd podkreśla ich odrębność, w przeciwieństwie do prezencji niektórych oficjalnych reprezentantów naszej piosenki, którzy na estradzie przypominają bardziej żigolaków niż piosenkarzy o własnym stylu i repertuarze” – tak pisał o młodych gwiazdorach redaktor Stefan Bratkowski na łamach tygodnika „Dookoła Świata”. Taką opinię sam sobie udowodnił - że jest stylowym piosenkarzem - już na pierwszym (słynna czwórka) krążku Czerwono Czarnych z 1961 roku. Nie został jednak długo w tym zespole, kwitując po latach jakże charakterystycznym dla siebie zdaniem: „Nie lubię się pchać w tłumie... Tam piosenkarzy było więcej niż muzyków. Więc odszedłem”. Dokąd? Do jazzu.
Miał za sobą udział w głośnym Jazz Campingu Kalatówki 1959, uczestnictwo i nagrody w konkursie oraz festiwalu wokalistów jazzowych (w 1959 i 1960). Z Big Bandem Jerzego Matuszkiewicza wystąpił na Jazz Jamboree ’60 w Warszawie. W ankiecie miesięcznika „Jazz” w kategorii „wokalista” gładko zwyciężał przez kolejne cztery lata.
Do Czerwono-Czarnych wrócił tylko na rok, żeby szybko uciec do New Orleans Stompers. Liczył na dłuższe trasy koncertowe, zagraniczne wyjazdy, nagranie płyty, ale... „Pomyliłem się. To chyba nie była muzyka moich marzeń”. Nie zdziwił nikogo powrót Tarnowskiego na estradę rozrywkową, zdumiało za to, jedyne w 1964 nagranie radiowe. Chodzi o jego duet – „Szukaj mnie, wołaj mnie” - z Urszulą Dudziak i wyróżnienie w Radiowej Piosence Miesiąca. Nagrana wtedy mała płyta (m.in. z twistowym przebojem „Tramwaj 24”), nawet dziś Marek Tarnowski nie powstydziłby się. Ale kto mu wtedy towarzyszył w nagraniu? No właśnie, sam Urbaniak i Namysłowski, Gulgowski i Bartkowski!!! Kto jednak spodziewał się kontynuacji przez Marka tej specjalizacji piosenkarskiej, ten się zawiódł: po występach z zespołem Jerzego Kruzy, po incydentalnej współpracy z Tajfunami (płytowe nagrania „Mister Armstrong” i „Nieśmiały pan”), po para bluesowych nagraniach z Trio Stanisława Cieślaka (w 1967 „My One and Only Love” i „Prisoner Blues”), niespokojny duch znowu gdzieś się zaszył, ukrył, schował Go na długi czas.
Marka odnalazł Janusz Popławski, kiedy w kwietniu 1972 przygotowywany był estradowy (10 lat) jubileusz Niebiesko-Czarnych. Serię koncertów po Polsce zapowiadali Andrzej Olechowski i Dariusz Michalski. Na tych koncertach Krzysztof Klenczon żegnał się z Polską (rozstawał się również z artystycznego opiekuństwa swoich Trzech Koron). Zespół Niebiesko-Czarni nabierał wiatr w żagle (ich celem było wystawienie rock-opery „Naga”), więc w tym towarzystwie Marek Tarnowski, zaproszony dla uwiarygodnienia rockandrollowej historii Trójmiasta, czuł się co najmniej obco: „Wzięli mnie na zapchajdziurę, przecież ta publiczność w ogóle mnie nie zna!”. Siły na śpiewanie miał już niewiele. Na jednym z koncertów przypomniał trzy piosenki, na innym tylko dwie. Po kilku koncertowych dniach odmówił wyjścia na estradę. Nagle bez zapowiedzi wyjechał – w środku trasy.
Pod koniec lat 70-tych zatrudnił Go Włodzimierz Nahorny, kilka lat później śpiewał razem w zespole Rama 111, widziano go też z grupą Sami Swoi. Był niczym jak filmowy „Znikający Punkt”, pojawiał się nagle, niespodziewanie też znikał. Nie potrafił zagrzać miejsca na dłużej, nieufny wobec przyjaciół, niedowierzający nawet sobie. Taki „jamesdeanowski” buntownik bez powodu. Nie był zmarnowanym talentem, na pewno nie. Był o wielkich umiejętnościach i możliwościach artystą, których nie wykorzystał do końca a wręcz ich w sobie nie odkrył czy też nie chciał ich dostrzec.
Wiesław Wilczkowiak, mój przyjaciel z Gdyni, wice prezes Stowarzyszenia Muzycznego CHRISTOPHER im. Krzysztofa Klenczona był bliskim kolegą Marka Tarnowskiego w Jego ostatnich dniach życia. To Wiesław przy każdym naszym spotkaniu ze szczegółami wspomina, opowiada mi o Marku Tarnowskim, o jego życiowych problemach, samotności, o czym może świadczyć skierowany na moją pocztę mailową list od niego:
..„Do udziału w koncertach w swojej ostatniej trasie koncertowej po Polsce, Krzysztof Klenczon zaprosił zespół Niebiesko-Czarnych, również swojego przyjaciela i - jak twierdził – polskiego idola rock’n’rolla, Marka Tarnowskiego. Dodrukowano, specjalnie dla Niego plakat koncertowy: –„Pierwszy Polski Wokalista Rock & Rolla - Marek Tarnowski”, w imprezie: „Nie przejdziemy do historii……..”. Były to pożegnalne koncerty, podczas których Krzysztof chciał pożegnać się z wierną mu, polską publicznością. Zrozumiałe było to, że chciał pokazać się razem z zespołem, w którym zaczynała się jego artystyczna kariera, ale także chciał przedstawić i pożegnać największego idola młodzieży lat 60’ – Marka Tarnowskiego, który przez trzy kolejne lata wymieniany był w prasie ogólnopolskiej jako najlepszy polski wokalista rock’n’rollowy. Pomimo wyrażenia zgody w uczestnictwie w trasie koncertowej, Marek czuł się jednak zmęczony.
Po kilku dniach, w środku trasy postanowił zakończyć swój udział w koncertach i wyjechać. Zniknął jak przysłowiowa kamfora, ślad po nim zaginął. Po wielu latach spotkałem Go w Gdyni. Nie śpiewał już długi czas, żył w samotności o niskim statusie ekonomicznym, unikał ludzi. Był biednym, opuszczonym człowiekiem. Nikt nie podał mu ręki, nie pomógł mu kiedy tej pomocy naprawdę potrzebował.
Kilka lat temu (1986 roku) zaprosił Marka, do udziału w swoim koncercie dinozaurów polskiego Rocka „Old Rock Meeting” w Sopocie, pan Franciszek Walicki. Marek nie wystąpił, odmówił. Podczas koncertu jako gość honorowy, siedział przy służbowym stoliku obok Franciszka Walickiego.
Z Markiem spotykałem się kilkanaście razy. Wspomagałem go finansowo i namawiałem do powrotu na scenę. Z Jurkiem Skrzypczykiem postanowiliśmy zaprosić go do studia zespołu Czerwone Gitary na gdańskiej Olszynce. Wszystko było już ustalone i Marek przystał na to. Niestety, w dniu kiedy mieliśmy pojawić się w studio Marek zadzwonił do mnie i powiedział: „Wiesiek, przepraszam ale nie jestem w stanie. Zdaję sobie sprawę z tego, że następnej szansy już nie otrzymam ale wiem również, że to nie ma sensu. Mój czas się skończył.”
Pewnego dnia na spotkanie ze mną, Marek przyniósł to, co jeszcze udało się zachować w Jego zbiorach. Wycinki z gazet, plakaty, pamiątki i…kilkanaście czarno – białych fotografii z okresu jego świetności, estradowych sukcesów. Przekazał mi swoje skarby i prosił, bym o nim nigdy nie zapomniał. Odczułem to, jako testament artysty. Zaniepokoiłem się a jednocześnie, czułem się ogromnie wyróżnionym za wybór mojej osoby. Dlaczego właśnie ja? Czy Marek nie miał przyjaciół? Nie miał!! Przynajmniej w chwili, w której najbardziej potrzebował ich pomocy.
Po kilku tygodniach od ostatniego spotkania z Tarnowskim, byłem w mieszkaniu Franciszka Walickiego. „Wiesz, - mówi Franek, kiedy tylko usiadłem w jego pokoju - dzwoniła do mnie dzisiaj siostra Marka Tarnowskiego. Wczoraj był Jego pogrzeb”. Zamurowało mnie. Przypomniałem sobie ostatnie nasze spotkanie. W prasie nie ukazała się żadna informacja czy nekrolog. Nikt nie powiadomił jego dawnych kolegów z zespołów. Odnalazłem grób Marka na cmentarzu komunalnym w Pierwoszynie. Na skromnej mogile leżały dwa wieńce, kilka wypalonych zniczy. Zapaliłem i ja. Często odwiedzam Jego grób i ze smutkiem stwierdzam, że jestem jedyną osobą (poza siostrą Marka), która o nim pamięta. Czy tylko tyle pozostaje po artyście – zapomniana mogiła??.....”.
W podziękowaniu Wiesławowi za ten list o Marku Tarnowskim, jedyną formą wdzięczności jaką mogę wyrazić przyjacielowi z Gdyni, to zamieszczenie niniejszego felietonu na portalu „nasz tomaszow”. Co z wielką radością czynię. Cel jest prosty, przypomnieć jego osobę mojemu pokoleniu a młodych zapoznać i powiedzieć im, że … ktoś taki był.
15 stycznia Z A P A L M Y w oknie znicz za pamięć – o Marku Tarnowskim.
Napisz komentarz
Komentarze