Wszystko zaczęło się dawno temu w mieście Łodzi. Bo w Łodzi nie było co pić. To znaczy było – chodzi przecież o wczesne lata siedemdziesiąte i głęboki PRL mlekiem i wódką płynący… Ale z czystą wodą w kranie był już niestety pewien problem. Mniej więcej wtedy, na wysokim szczeblu ministerialnym zapadły decyzje o budowie sztucznego jeziora – Zalewu Sulejowskiego, który to, co prawda, nie przechylił szali proporcji spożycia na korzyść kranówy, jednak miał być jej ważnym źródłem.
Jak się później okazało, inwestycja była, co najmniej, nietrafiona. Zarówno Łódź, jak i Tomaszów znalazły sobie inne źródła wody pitnej. Dodatkowo w dobie chemizacji rolnictwa i masowego wykorzystania w gospodarstwach domowych środków powierzchniowo-czynnych opartych na fosforanach, tego typu zbiornik retencyjny zbudowany na terenach nizinnych, po prostu, nie ma szans pozostać czystym. Niewielu już zostało hydrologów, którzy wierzą w to, że przyjdzie lato, którego odór metabolitów sinic nie podrażni naszych nozdrzy. Niemniej jednak, my Tomaszowianie wbrew wszystkiemu i „choćby mimo Boga” kochamy nasz „Zalew”. Musimy.
„Ale to nie wszystko”. Po nitce do kłębka. Nie każdy wie, że na terenie dzisiejszego Jeziora Sulejowskiego kiedyś istniała cywilizacja. W ramach tej cywilizacji funkcjonowała, między innymi, duża część wsi Swolszewice. Oczywistym jest zatem, że wszystkie budynki należało zburzyć, studnie zasypać, a ludzi wysiedlić. Tym samym, każdy z rolników został wywłaszczony i na zasadach prawa demokracji ludowej, za swe poświęcenie dla wyższej idei – wynagrodzony.
W praktyce, w zamian za ziemię i gospodarstwo – swe źródła utrzymania, które posiadał na własność, stał się proletariuszem. Otrzymał przydział na mieszkanie komunalne w bloku z białej, słynącej ze swych walorów, cegły. Niestety, jako że się „I sekretarz” w liczeniu przesiedleńców rąbnął, upychano po cztery pokolenia każdej rodziny w dwupokojowych mieszkaniach. A jak jeszcze ktoś został, to po dwie rodziny na mieszkanie. Jeszcze innym pokój na piętrze i pokój na parterze. Z jednym sąsiadem wspólny sedes, z drugim łazienka. Żaden problem. Inwestycja się udała.
Przykładem takiego socrealistycznego artyzmu są „bloki” na wsi Dąbrowa. Dwa szare, do dziś nieocieplone i nieotynkowane, jednopiętrowe budynki. Do nich dobudowane komórki. Całość ogrodzona niszczejącą siatką. Niby czynsz się komuś tutaj płaci, ale nie widać żadnych śladów remontu od wielu, wielu lat. Po deszczu ciężko samochodem wjechać. Zupełnie jakby Polska nie weszła do UE. Jakaś taka alternatywna rzeczywistość. Toż dotacje na docieplenia „na ulicy leżą” i wystarczy pisać umieć, a tu grzyb na ścianach. Nawet chodnik tu z Dąbrowy, nie wiedzieć czemu, nie dochodzi. Dobrze, że to słońce chociaż… I dobrze, że ludzie silni i się jakoś z tej paranoi pozbierali przez lata. Starają się na własną rękę i koszt własny dbać o trawniki, kwiaty, ławki, a nawet krawężniki równać etc. Jeśli coś tu sprawia wrażenie normalnego, to tylko dzięki ich inicjatywie.
Osiedle sprawia wrażenie jakby zarządca o nim wcale nie pamiętał. Tylko jeden czynnik sprawił, że obecne władze gminy Tomaszów sobie o tym miejscu przypomniały. W latach siedemdziesiątych na mocy decyzji ministerialnych na użytek poszkodowanych przesiedleńców oprócz mieszkań przekazano grunt przeznaczony pod uprawę. Niewiele tego, bo nieco ponad pół hektara, które mieszkańcy sami podzielili ostatecznie na dziewięć rodzin. Takie małe zadośćuczynienie. Działka. Rodzaj rekompensaty za utraconą, piękną nadpilicką ziemię. Dokładnie…
Co absolutnie w głowie się nie mieści, obecny wójt, samorządowiec roku – pan Franciszek Szmigiel planuje wystawić tę „rekompensatę” na sprzedaż. Jest rzeczą oczywistą, że, by tytułem samorządowca roku móc się pochwalić, trzeba robić tak, aby lewe z prawym się zgadzało. Ale żeby w tym celu wyciągać ręce do społeczności raz już upodlonej i wykorzystanej? Zabrać ten ochłap rzucony przez Gierka? W czasach PRL to zrozumiałe. Nie powinno być jednak na to zgody dziś - w nowoczesnej Polsce. Znowu pojawia się pytanie o etykę w polityce. Dla mieszkańców „bloków” sprawa jest, tym bardziej, frustrująca, że większość z nich, to w ostatnich wyborach zadeklarowany wójta elektorat.
Wszystko to wydaje się dziwnie mętne i aż nierzeczywiste. Jedno jest tylko pewne. Jeśli postęp planu sprzedaży nieruchomości okaże się faktem, wójtowi potrzebny będzie naprawdę dobry PR manager. A jak bardzo łatwo stwierdzić, żaden z członków władz urzędu gminy PR managerem nie jest... Tymczasem sprawa zaczyna budzić zainteresowanie lokalnych mediów. Będą się jej bacznie przyglądać. To ich obowiązek. Za władze gminy i ich mądre decyzje pozostaje trzymać kciuki.
Napisz komentarz
Komentarze