Przyznam, że do napisania tego felietonu zainspirował mnie jak zwykle... redaktor Andrzej Kucharczyk z Tomaszowskiego Informatora Tygodniowego, a dokładniej ujmując jego felieton pt. "Wandalom się nie płaci". Sugeruje on w nim, że właścicielowi pałacu, miasto powinno zapłacić symboliczną złotówkę, a on sam powinien ochoczo tę złotówkę przyjąć. Zapewne wiele osób takiemu podejściu przyklaśnie, wszak po janosikowemu lubimy odbierać "bogatym" i dawać "biednym". Nawet jeśli w tej konkretnej sytuacji trudno zdefiniować definicję biedy i bogactwa. Dlaczego? Otóż dlatego, że sam fakt posiadania tego rodzaju nieruchomości wcale nie musi oznaczać bogactwa. Krótki felieton a tak wiele tematów, na jakie należy zwrócić uwagę, bo inaczej można byłoby uznać, że nie chodzi o nic więcej, jak wywoływanie emocji.
Może zacznijmy od samego początku. Blisko ćwierć wieku temu obiekt zmienił właściciela. Trudno uznać, by osoba, która go nabyła działała w złej wierze a jej zamiarem było doprowadzenie pałacu do ruiny i wybudowanie w jego miejscu apartamentowca lub supermarketu z logotypem "chrabąszcza". Zapewne ktoś miał poważne plany. Może chciał zrobić hotel, może restaurację a może inne ciekawe miejsce. Całkiem możliwe, że człowiek ten nie do końca przemyślał, jakie ciężary de facto na siebie bierze. Tym bardziej, że ustawa gwarantuje 50% bonifikatę, przy sprzedaży zabytku przez skarb państwa lub samorząd. W tym dokładnie miejscu kończą się wszelkie korzyści a zaczynają schody.
Okazuje się, że przepisy dotyczące remontów obiektów zabytkowych dają dużą władzę konserwatorom. To oni konsultują kształt remontu, jego zakres a nawet rodzaj używanych materiałów. Teoretycznie powinno to służyć ratowaniu zabytków, w praktyce jednak prowadzi do ich degradacji i często ostatecznego zniszczenia. I nie chodzi tu tylko o pałace i siedziby szlacheckie, czy fabrykanckie. Ten sam problem mają kamienice, będące w gestii konserwatorów lub znajdujące się w strefach ochronnych. Trzeba powiedzieć wprost, że system jest nie tylko restrykcyjny, ale i korupcyjny, bo daje dużą władzę tak naprawdę pojedynczemu urzędnikowi.
Zapewne niewiele osób uświadamia sobie, że koszty nadzorowanego w ten sposób remontu drastycznie rosną. Wzrost ten w żaden sposób nie rekomenduje udzielona bonifikata, Miasto miało okazję przekonać się o tym, remontując chociażby kamienicę rodziny Knothe. W dodatku żadna z inwestycji nie obędzie bez niespodzianek trudnych do przewidzenia. Podobnie budynek dawnego Tkacza w Al. Piłsudskiego. Były plany sprzedaży i chętny na jego zakup. Do transakcji nie doszło przez... konserwatora.
W ten sposób ktoś właśnie pałac Piescha kupił, I co dalej? Ano nic. Bo konserwator zabytków interesuje się obiektem tylko wtedy, kiedy ktoś planuje jakiekolwiek przy nim prace. Do tej pory śpi. Jeśli prace nie zostaną zgłoszone, to właściwe los zabytku nikogo nie interesuje. Czyż nie tak było właśnie tutaj?
Zainteresowanie powstało, kiedy światło dzienne ujrzały fotografie wnętrz (bo przecież na zewnątrz tak tragicznie budynek nie wyglądał, a nawet sprawiał wrażenie remontowanego). Pojawiły się słowa krytyki, emocje i poszukiwania winnego. Właściciel trafił do Prokuratury a władze samorządowe postawione pod murem. Do głosu doszli populiści z Rady Miejskiej. Tymczasem samo nabycie i zabezpieczenie dachu szacuje się na kilka milionów złotych. Ratować zabytek na pewno trzeba, tylko wciąż aktualne jest pytanie kto ma to robić? Przypomnę, że podobnych miejsc jest jeszcze w Tomaszowie kilka.
Warto też zwrócić uwagę, że przy sprzedaży dawnych zakładów Mazovia również była konieczne opinia konserwatora. Wśród warunków (o ile dobrze pamiętam) była renowacja budynku zakładowej Straży Pożarnej. Jaki efekt? Taki, że budynek praktycznie już nie istnieje. Gdzie jest konserwator? Pytanie oczywiście retoryczne.
Zmuszanie właściciela do naprawienia szkód jest oczywiście piękne w teorii ale niemożliwe w praktyce. Chyba, że da mu się na ten cel pieniądze albo on sam ma je zgormadzone "na kupce". Z tym, że w tym drugim przypadku, zapewne już dawno remont zostałby zrobiony. Chciałbym aby ktoś, kto sugeruje takie rozwiązania wskazał od razu konkretną drogę prawną.
Czy negocjacje w tej sprawie są bezsensowne, jak pisze redaktor Kucharczyk? Moim zdaniem, rozmowy zawsze mają sens. Czasem kompromis jest najbardziej korzystny nie tylko dla stron negocjacji ale i jej przedmiotu. Nie zawsze jednak udaje się go uzyskać.
Napisz komentarz
Komentarze