W pierwszej połowie maja 1900 r. w taką oto podróż z Tomaszowa do Piotrkowa udała się Emilia Topas-Bernsztajnowa, znany ówcześnie społecznik, właścicielka księgarni i biblioteki w Tomaszowie. Swoimi spostrzeżeniami i barwnym, choć nierzadko kreślonym w szarej tonacji opisem otoczenia podzieliła się z czytelnikami wydawanego w Piotrkowie czasopisma „Tydzień” (nr 21 i 22 z 27 maja i 3 czerwca 1900 r.), przez co możemy poznać dawny wygląd miejscowości leżących na szlaku jej podróży.
Swój opis zaczęła o odzachodnich granic Tomaszowa:
U zachodniego skraju miasta, tu gdzie szosa pomiędzy dwiema ścianami młodego zagajnika skręca w prawo, grunt podnosi się nieznacznie. Przed laty, aż do tego miejsca nie widać było nic, jeno gąszcz jeden puszczy niebotycznej. Dziś ledwo o tem sterczący gdzieniegdzie pień zaświadczy. Miejsce lasu aż po pierwszy wiorstownik [wł. wiorsta – niemetryczna rosyjska miara długości po 1835 r. równa 1066,78 m. – przyp. red.] zajęły pola, kartofliska, albo i czarny smutny ugór. Droga wciąż lekko idzie pod górę, aż dopóki koła nie zadudnią po porządnym dość długim moście wiszącym nad krętym strumieniem, jednym z dopływów Wolborki, toczącym się leniwo w zarosłem trzciną i łopianem łożysku [obecnie w tym miejscu znajduje się niebieski nitowany most – przyp. red.]. Za mostem, z falisto położonych gruntów, wieś Zawada długim szeregiem chałup patrzy z góry na drogę, biegnącą u stóp jej równą liniją ku Chorzęcinowi. Chałupy ciągną się 2½ wiorstowym sznurem począwszy od Niebrowa, a wszystkie one mają wygląd porządny, dostatni. Wiele między niemi nowych, z cegły stawianych, o porządnych choć nie dużych okienkach, z pachnącą geraniją, lub białą i różową pelargoniją. Miłe jednak wrażenie pierzcha, o ile wzrok podniesieniem ku dachom: wszystkie one bowiem, nawet na chałupach murowanych, słomą szyte. Dreszcz grozy wstrząsa nerwami na myśl, jakie jedna drobna iskierka wnieść może zniszczenie w one ciche siedziby. U początku wsi, wprost chałup, młody zagajnik. Dalej nieco, uśmiecha się oku wesoło, zielona, niby aksamitna ruń pól gospodarskich; tylko że wszystkie one na małe pokrajane szmatki, lichemi ogrodzone opłotkami, wyglądają jak uwięzione. Że też człowiek zepsuć musi zawsze robotę natury!.. Na opłotkach mienią się w słońcu kolorowe chusty, przez baby porozwieszane, gdzieniegdzie przed chałupą kilka drzew starych, dziwem nie wyrąbanych, ogrodził gospodarz i ma cień przed zagrodą.
Zawadzie, która niewątpliwie zafascynowała Berensztajnową, poświęciła dużo miejsca, cofając się także do jej historii, mówiąc o jej wybitnej roli w fabrycznej historii Tomaszowa i jej późniejszym upadku:
Z 82 domków sukienniczych jedne porozpadały się same, inne rozebrała na opał bezwzględna ręka nędzy. Fundamenta pod kościół rozsypały się w gruzy, ogrody spacerowe chwastem zarosły, zdziczały, w końcu znikły bez śladu. W jednej tylko dolince, pod resztkami niewyrąbanego lasu, parę krzaczków, róż zdziczałych, sterczy po dziś dzień, jakby na świadectwo lepszej, minionej dawno przeszłości. Dawnej Zawady ni śladu. Las legł pod toporem, a w miejscu gdzie stare dęby i sosny dumnemi szczyty tonęły w obłokach, dziś tkwią sztywne słupy telefoniczne, łączące Zawadę z Ujazdem […], dalej nabytek nowej doby, młyn parowy czerwieni się z po za drzew.
Kolejnym etapem podróży był Chorzęcin, wieś leżąca obecnie na granicy powiatu tomaszowskiego i piotrkowskiego, która jak przypomina Berensztajnowa była „kolebką” Tomaszowa. Opisuje ją tak:
Podobna długim sznurem chałup do Zawady, tylko o wiele mniejsza, milsze od tej ostatniej robi wrażenie tem, że przed każdą prawie chałupą mieści się ogródek, mieniący się czerwonemi i lila georginijami, żółtemi słonecznikami i t. p. Ale co uderza oko tak tu jak w Zawadzie, a szczególnie w tej pierwszej, to na ścianach większości chat porobione wapnem ozdoby: okrągłe niby gomułki, na jednych świeże zupełnie, na innych pozamazywane, jakby poprzekreślane. I istotnie poprzekreślane. Gomułki owe bowiem mają oznaczać, że w chałupie jest jedna lub więcej „dzieuch” do wzięcia; pozamazywane – ostrzegają konkurentów, że tu gospodarskie córki już „żeniate”. Chałup murowanych tu niewiele; tylko karczma z cegły stawiana. Zawada wogóle od Chorzęcina bogatszy ma wygląd. W końcu wsi, na skręcie drogi, na wzgórku za murowanym parkanem o żelaznej kracie, wznosi się bardzo ładny kościołek z gotyckiemi wieżyczkami i murowaną dzwonnicą, ukończony w r. 1893. […]Ostaje od kościoła cmentarz, opasany od frontu murowanym parkanem, zaś tylna i boczna część niby wałem z kamienia; z po za niego góruje wysoko kapliczka, wyglądają czubki grobowców i krzyżów.
Kościół w Chorzęcinie musiał bardzo spodobać się Berensztajnowej, bo dość dokładnie opisała jego bogate i jak mówiła, piękne wnętrze. Jadąc od strony Chorzęcina w kierunku Wolborza, pierwszą napotkaną przez Berensztajnową miejscowością ówczesnej gminy Bogusławice była wieś Krzykowice, którą nazwała tak jak mówili miejscowi, czyli „Ścikowice”. Samej wiosce nie poświęciła dużo miejsca:
O jakie półtorej wiorsty od Chorzęcina, rozsypała się po obu stronach szosy wioska Ścikowice o 10 dymach, niczem się nie różniąca od innych takich małych siedzib.
Bardziej zafascynowały ją lokalne „ciekawostki” oraz walory przyrodnicze podwolborskiej okolicy, które opisała niezwykle obrazowo:
Od Ścikowic droga jednostajna, płaska, pusta, aż do kaplicy, którą już na drodze ku Wolborzowi wystawił chłop tamtejszy Łaski, zbogaciwszy się w Warszawie. Dawniej w miejscu tem była gospoda „Wesoła” [w księgach ludności stałej z 1845 jest rzeczywiście mowa o drewnianej karczmie w Krzykowicach – przyp. red.]. W bliskości kaplicy całe obszary końskiego zębu [odmiana kukurydzy o wydłużonych ziarnach – przyp. red.] tak wysokiego, że dobrze się w nim schowa koń z jeźdźcem. Dalej trochę, na lewo, na pagórkowatej przestrzeni, masa jakby w ziemię powtykanych rózeczek: „gdy nie będzie nas, będzie z tego las”. Wokół pusto, głucho. W prawo i w lewo, na nieużytkach, nad płachtami żółtego piasku, zielenią się gdzieniegdzie, oazom na pustyni podobne, spiczaste kępki jałowcu, to znowu skrzy się w słońcu wielki kwadrat łubinu, lub czerni świeżo zorane poletko. W dali niebieszczeje las, a na jego tle, zależny od kaprysów wiatru, to wolniej, to szybciej wymachuje śmigami wiatrak z rozpaczliwemi ruchami rąk wzywających pomocy. A wkoło pusta, zabójczo jednostajna płaszczyzna. Aż znowu stajesz nad Wolbórką. Kapryśnica coraz to inną na siebie bierze postać: to płynie równym, spokojnym ruczajem, to wrzyna się wazką strużką między wał zieleni, to znów szklistą taflą rozlewa się szeroko. Pod miastem rwący jej potok obraca wielkie koło młyńskie i tak figluje wciąż na paromilowej przestrzeni […].
W tym zachwycie pięknem przyrody, Berensztajnowa stanęła w końcu u bram podupadłego (po odebraniu niecałe 40 lat wcześniej praw miejskich) i zniszczonego (m.in. wskutek wielkiej powodzi z 1893 r. która zalała m.in. cały rynek oraz częstych pożarów) Wolborza. Zubożenie wsi, którą mimo wszystko nazywa miasteczkiem, zauważyła tomaszowianka, pisząc:
Minąwszy most, wehikuł w istnych konwulsyjach niesie cię po niemożliwym bruku wązkiej żydowskiej uliczki [ulica Warszawska – przyp. red.]. I oto ów Wolbórz, po którym stąpały pierwsze powagi kraju, świeckie i duchowne, woła do ciebie swemi dwoma rzędami chałupek biało otynkowanych, o kilku koślawych schodkach ułożonych z brukowców: „sic transit gloria mundi”! Najpokaźniejszy – to domek rabina z czerwonej cegły; wprost niego i sklepik z wiktuałami, brudny, cuchnący, herbaciarnia i traktyjernia zarazem. W dalszym ciągu szyja ulicy jeszcze się zwęża, a u jej wylotu ukazuje się duży czworobok: rynek. Domki tu już porządniejsze, murowane, niektóre nawet z ganeczkami, sąd, bardzo ładny domek z balkonikiem, gdzie mieści się apteka i mieszka doktór. Pośrodku rynku kościół. Obszerny, czworograniasty, wcale z zewnątrz imponującego nie robi wrażenia. Biało otynkowany, przysadzisty, ze swemi okratowanemi, nieproporcyjonalnie wielkiemi oknami, wygląda raczej na urząd jakiś lub coś w tym rodzaju, niż na świątynię. Miedzią jedynie pokryte wieże dodają mu powagi.
Wnętrze kościoła opisuje z umiarkowaną fascynacją, choć mówi o wielu cennych obrazach. Opisując rynek pisze m.in. o ruinach zamku i widoku na cmentarz leżący na wzniesieniu pod Bogusławicami:
Naprzeciw kościoła plebanija. Przed trzydziestu laty, stał tu jeszcze obok niewielki, ale piękny ratusz w gotyckim stylu, z wysoką wieżycą; dziś z poza kościoła sterczą jego zwaliska, mchami i zielskiem porosłe, wisząc niby ogród Semiramidy nad zapadłemi piwnicami i lochami więziennemi. Nieopodal, na wzgórzu cmentarz, ze staruszką pochyloną kapliczką, z nieregularnie jakby przypadkowo porozrzucanemi grobami.
Minąwszy rynek Berensztajnowa widzi początek ulicy Piotrkowskiej (dzisiejsza ulica Modrzewskiego), którą dojeżdża do granic Wolborza (sznur domów w kończył się wtedy na wysokości dzisiejszej ulicy Sportowej):
W drugiej części miasteczka domki już porządniejsze, wszystkie prawie murowane, bruk tylko taki sam marny. Z miasta wjeżdżasz w aleję lip starych, po za któremi z jednej strony, z poza kępy zieleni, błyska lustrzanemi szybami domek maleńki, samotny. Temu to podobno domkowi zawdzięczamy doskonałą szosę tutejszą. Kiedy bowiem wpływowa jakaś gruba ryba, jeżdżąc w częste odwiedziny do zamieszkałej tam piękności, utknęła raz nosem w błocie, wytężyła nareszcie usilne swe starania w kierunku „dobra publicznego”.
Berensztajnowa opisała ówczesny wygląd oddalonego nieco od osady Pałacu Biskupów Kujawskich, w którym mieściły się od połowy XIX w. koszary wojskowe, przez co był on bardzo zdewastowany:
Na lewo od owej lipowej alei widnieje pałac biskupi z 365 oknami, symbolami dni w roku, 52 kominami – tygodni, i 12 bramami – miesięcy. Dawna rezydencyja książąt kościoła niczem na zewnątrz nie przypomina minionej ongi świetności. Widzisz tylko przejeżdżając, ciężki żółty budynek z pawilonami, o niezliczonej ilości okien, nie imponujący ani położeniem, ani architekturą, nie wyglądający też na takiego, jakim jest, starca. Ząb czasu oszczędził mury, nad któremi przepłynęły wieki; wewnątrz jednak ani cienia już dawnego blasku, wspaniałych makat, misternych sprzętów i t. p.
Mijając Wolbórz zdobywa się jeszcze na refleksję:
Ani się śni dzisiejszym mieszkańcom Wolborza, przeważnie biednym żydkom handlarzom, że stąpają przed wieki wydeptanemi śladami najpierwszych luminarzy kraju.
Zmierzając konsekwentnie w kierunku Piotrkowa nie zatrzymuje na dłużej swoich myśli przy kolejnych miejscowościach, jakby wystarczyło jej to co zdążyła już zobaczyć. Dalsza drogę, aż do wrót miasta opisuje bardzo skrótowo:
Za krzyżem, starością omszałym, ukryta w gąszczu drzew, rozsypała się we dwa rzędy mała wioseczka Polichno. Dalej już tylko całe obszary łubinu i gryki, i znów na prawo mała wioseczka Harczówka, za nią lasek z jednej, zagajnik z drugiej strony. Dalej jeszcze, na wiorstowej przestrzeni pusta poręba, z ustawionemi na niej siągami z odzimków [odzimek – dolna, nie mająca gałęzi część pnia drzewa – przyp. red.], i znowu płaszczyzna, pola i łąki, wśród których gdzieniegdzie mignie tylko grusza, sierota samotna w szczerem polu. Na prawo po za polami wieś Meszcze. To podobno jakiś niemiec-kolonista zdefigurował tak „miejsce”.
Dzisiejsza wieś Polichno jest znacznie bardziej rozbudowana niż na pod koniec XIX w. Dawniej leżała jedynie po lewej stronu dzisiejszej S8. Jeśli chodzi o wymienioną przez Berensztajnową nazwę Harczówka, to sprawa jest dość tajemnicza. Najprawdopodobniej była to nazwa używana jedynie potocznie, ponieważ poza tą publikacją nigdzie nie jest notowana. Prawdopodobnie chodziło o fragment wsi Proszenie.
Podróż tomaszowianki dobiega tymczasem powoli do końca. Kolejny opis dotyczy terenów leżących bezpośrednio pod miastem: zalewanych dość często łąk, dzisiejszego Lasu Wolborskiego i słabo zabudowanej jeszcze ulicy Wolborskiej.
Dzisiejszy wygląd opisywanej okolicy znacznie odbiega od tego co widziała Berensztajnowa. Wsie są nieporównywalnie bogatsze, a Wolbórz, który od niedawna ponownie jest miastem, rozwija się coraz szybciej.
Napisz komentarz
Komentarze