O ile o Galianie, opinii nie zmieniłem, o tyle, okazało się, że Pooyan miał jednak rację. Jego uwaga, przypomniała mi się kiedy, wraz z Nowym Rokiem, zbliżał się koniec mojego nieformalnego kontraktu w Chinach. Zastanawiałem się co dalej - czy zostać jeszcze trochę, czy może spakować manatki i wynieść się gdzieś, gdzie słońce mocniej świeci. Wątpliwości rozwiało mi kilku uczniów ze szkoły średniej, którzy odprowadzając mnie jednego zimnego dnia do domu uraczyli mnie barwnymi opowieściami o Chińskim Nowym Roku. Sęk w tym, że moja wlepka kończyła się 11 stycznia, a w tym roku, Święto, którego obchody trwają cały miesiąc, a najbardziej hucznie świętuje się przez tydzień, przypada na 23 stycznia. Być tak blisko takiej okazji i ją przepuścić byłoby głupotą. Musiałem tylko skombinować nową wizę chińską. W tym celu, udałem się do Hong Kongu...... po raz drugi.
W Hong Kongu, panuje istnie eklektyczny nastrój świąteczno-noworoczno-chińskonoworoczny.
Kilka dni przed wycieczką, na samo słowo Hong Kong, reagowałem objawami grypopodobnymi i nudnościami. Za pierwszym razem, dzięki wysokim zarobkom, szerokim możliwościom, stopniem zaawansowania technologicznego i niskiemu bezrobociu, to miejsce wydało mi się być idealne do pracy i spokojnego życia w nadto poukładanym i ograniczonym przez surowe reguły społeczeństwie, ale zupełnie beznadziejne do podróżowania. Okazało się, że musiałem wybrać się tam drugi raz żeby odkryć eklektyczne piękno jednego z kosmopolitycznych SARsów.
Hong Kong, wcale nie jest taki zły.
Ponieważ robiłem tylko kolejny skok wizowy tam i spowrotem i zależało mi na czasie, zdecydowałem się jechać pociągiem. Zdając sobie sprawę z okresu świąteczno-noworoczno-chińskonoworocznego, bilet zarezerwowałem sobie tydzień wcześniej. Czekając w długaśnej kolejce na stacji w Yangchun, przypomniało mi się, że zapomniałem odrobić pracę domową i powtórzyć słówka z kategorii "stacja kolejowa", rozdział "kupowanie biletu i proszenie o tańszy". W ten sposób, dzięki moim wrodzonym umiejętnościom komunikowania się używając każdej znajdującej się pod ręką części ciała, oraz chęci niesienia pomocy pana siedzącego w kasie, udało mi się zarezerwować miejsce w interesującym mnie pociągu, przy okazji wyprowadzając całkowicie z równowagi grupkę kolejkowiczów czekających za mną. Niestety, według biletu, moja trasa kończyła się w Guangzhou. Jednak ze stolicy Kantonu, droga do granicy już niedaleka.
Na wypadek jakbym nie dostał wizy chińskiej, spakowałem do plecaka wszystko co najważniejsze i najpotrzebniejsze. Właściwie, odmowa nie wchodziła w grę bo, poza przejazdem przez Chiny, nie miałem żadnego alternatywnego planu na dalszą drogę. Po trzech miesiącach siedzenia w miejscu, wrzucając do worka cały mój życiowy dobytek, czułem się jak młody skaut, pierwszy raz wybierający się na obóz.
Jak przystało na nocny pociąg, całą drogę do Guangzhou, przespałem. Nie wychodząc ze stacji, kupiłem bilet na szybką kolejkę do Shenzen (pomiędzy Guangzhou a Shenzen, nie kursują inne pociągi). Kupując bilet trzy minuty przed odjazdem, zamiast 80 juanów, zapłaciłem tylko 45. Niestety, bilet musiałem wymienić bo zaraz po wejściu do pociągu i rozgoszczeniu się w wagonie restauracyjnym, w którym poprosiłem o kubek ciepłej wody do przygotowania sobie kawy, którą miałem w torbie podeszła do mnie ciekawie wyglądająca dziewczyna.
- Mówisz po angielsku?
- Tak
- A mógłbyś mi to przetłumaczyć?
- Ale po chińsku nie mówię. Co potrzebujesz?
- To jest metro?
- Nie to jest pociąg do Shenzen, a gdzie jedziesz?
- Na lotnisko.
- O której masz lot?
- O dziesiątej.
Było chwilę po 8.00. Desperacki ton zdania "Na lotnisko" i zbliżająca się z prędkością światła godzina odlotu, zmusił mnie wręcz do włożenia palucha w zamykające się drzwi pociągu i ignorując krzyki konduktora wyskoczenia z nią ze składu, który powoli zaczął już ruszać. Mimo, że nie znałem Guangzhou, wydawało mi się, że co dwie głowy to nie jedna. Udało się nam bardzo szybko odnaleźć linię jadącą na lotnisko i odpowiednie wejście. Następnie, wzorem znajomych z prowincjonalnego Jangchun, wepchnąłem się na początek kolejki do automatów biletowych i kupiłem plastikowy żetonik na przejazd. Pomoc, okazała się jak najbardziej zasadna. Shefteh, studiująca w Malezji, pochodziła z Iranu. Co jak co, ale biorąc pod uwagę gościnność Persów, trzeba odpłacać się im przy każdej, najdrobniejszej okazji. Mimo czasu, którego miałem pod dostatkiem i świeżo zaparzonej kawy, nic nie straciłem - niewykorzystany bilet na pociąg w Chinach, można za drobną dopłatą wymienić na nowy lub zwrócić. Nie wiem jaki jest na to limit czasowy - na pewno nie wolno z tym zwlekać 10 lat, ale nawet średnio-bystra osoba w ciągu najwyżej kilku dni jest w stanie się połapać, że jest nie w tym miejscu, w którym być powinna.
Na moje szczęście, nie musiałem nawet błądzić w Shenzen - po nieco ponad godzinie jazdy, pociąg wtoczył się na stację LoHu (LoWu), zaraz obok przejścia granicznego. Pozostało mi tylko złamać jedną zasadę - 19 papierosów........ jeh, rajt. Kto by się tym przejmował? Zanim doszedłem do odprawy, na wielkim, nowoczesnym, przygranicznym targowisku wyglądającym jak strefa wolnocłowa, moją 15-sztukową paczkę uzupełniłem o dodatkowe 100 paluszków tytoniowych, które, w myśl zasady, że najciemniej jest pod latarnią, wrzuciłem niedbale do torby. Nie było to żadne dokonanie, żaden rekord, żaden występek, tylko zwykłe, niewinne nagięcie przepisów. Pięć paczek papierosów w Chinach, kosztowało mnie tyle co pół paczki w Hong Kongu.
Bezstresowe i bezproblemowe przekroczenie granicy, zajęło mi ponad dwie godziny. Nie dlatego, że tunel na drugą stronę, ciągnął się tym razem w nieskończoność, ale dlatego, że jak na złość, akurat tego dnia, wszyscy, po długim weekendzie, postanowili sobie wrócić do domów.
W Hong Kongu, czekała na mnie Ada - dyrektor internatu jednej ze szkół w Yuen Long z Lucą z Bologni, ciepłym obiadem i napiętym planem na nadchodzące popołudnie. Ada rozmyła moje nadzieje załatwiania roboty papierkowej w poniedziałek. Drugi stycznia był tutaj bowiem dniem wolnym dlatego, że Nowy Rok wypadł w tym roku w niedzielę. Jak na dzień wolny przystało, spędziliśmy go całkowicie oddając się relaksowi. Ada zabrała nas na wycieczkę po świątyniach i jak mogła, mimo swojej antyreligijności, streściła mi filozofię i obrządki buddyjskie i taoistyczne. Właśnie w jednej ze świątyń przeszła mi przez głowę myśl, że Hong Kong to nie tylko kraina labiryntów i drogich papierosów, ale i kosmopolityczna mieszanka stylów, w której starożytność, przeplata się z nowoczesnością, a dzięki supergęstej zabudowie, czasoprzestrzenną wycieczkę można sobie zorganizować w kilka minut. Luca, czekający na lot do Tajlandii, podsunął mi pomysł co zrobić w razie gdyby powinęła mi się noga przy uzyskaniu wlepki do Chin.
Hong Kong to miejsce, gdzie nie trzeba się daleko ruszać by znaleźć odskocznię od codzienności. Po pracy wysokim biurowcu, w kilka chwil można udać się do zielonej oazy spokoju lub zatłoczonej i głośnej dzielnicy rozpusty.
We wtorek, udałem się do konsulatu Chin z uprzednio uzupełnionym wnioskiem i zdjęciami na niebieskim tle. Koszt uzyskania wizy to 570 hkd, plus dodatkowe 300 za tryb ekspresowy (wiza gotowa na drugi dzień). Ja, miałem jedynie 4 dni na załatwienie dwóch wiz, więc ani jedna, ani druga opcja mi się nie podobała. Poza tym, bardzo zniechęciła mnie informacja o następującej treści na stronie Konsulatu:
Visa applicants are increasing in a large number and need longer waiting
time in the visa office recently. If you don't reside or work in Hong Kong
permanently, you are required to apply Chinese visafrom the Embassy
or Consulate-General of Peoples' Republic of China in your resident
country. You are welcome to China for tourism, business and visit .
Czyli wychodziłoby na to, że w razie odrzucenia wniosku, straciłbym nie tylko 870 dolarów, ale dodatkowo 4 dni w bardzo drogim Hong Kongu.
Skontaktowałem się z wyszperaną wcześniej w Internecie agencją Forever Bright, w której obiecują uzyskanie wizy w kilka godzin za ok. 800 hkd, ale pod warunkiem, że zmieści się w wyznaczonym czasie z dostarczeniem paszportu. Wizy turystyczne gotowe na ten sam dzień wystawiane są w PSB w Shenzen i maksymalnie można uzyskać dwa wjazdy i 90 dni pobytu, przy 90 dniach ważności wlepki. Nie wiem jak oni to robią. Próbując dociekać szczegółów, w biurze dowiedziałem się, że tylko firmy mogą aplikować o taką wizę. Poza tym, trzeba znajdować się poza terytorium Chin - nie jest to więc przedłużenie, mimo, że graficznie jak przedłużenie wygląda. Nauczyłem się jednak, nie próbować na siłę zrozumieć chińskiej biurokracji, tylko najzwyczajniej w świecie się jej podporządkować. Potwierdzili mi, że jeszcze mogę załapać się na wizę tego samego dnia. Przejechałem więc szybko z Wan Chai na Kowloon, odszukałem pieszy korytarz prowadzący do budynku New Mandarin Plaza, wejście do Wieży B i właściwą windę prowadzącą do biura. W Hong Kongu, przez to, że rozwój terytorialny odbywa się w kierunku pionowym, szukając drogi, trzeba nie tylko znaleźć budynek, ale prowadzący do niego pieszy korytarz - podziemny, naziemny czy nadziemny, połapać się którym wejściem wejść, oraz, która winda zaprowadzi nas w interesujące nas miejsce. W wielu przypadkach jest tak, że do jednego budynku da się przejść tylko z innego, albo koniecznie trzeba skorzystać z pasażu w centrum handlowym. Znów wyobraziłem sobie architektów jako szalonych naukowców, prowadzących eksperymenty na szczurach szukających w labiryntach kawałka sera.
Zdjęcie z jednej ze stacji metra. Hongkończycy najwyraźniej przyzwyczajeni są do życia w ścisku - prawie wszyscy tłoczą się pod ścianą mimo sporej ilości miejsca po środku. Za kolumną jest przejście do korytarza po lewej stronie.
W agencji, wypełniłem osobny, jednostronicowy wniosek, zupełnie inny niż ten, który można pobrać ze strony Konsulatu, zostawiłem paszport, jedno zdjęcie i..... udałem się na spacer po promenadzie Tsim Sha Tsui, z której miałem idealny, lecz nieco mglisty, widok na panoramę Hong Kong Island - komercyjnego centrum Hong Kongku.
Promenada Tsim Sha Tsui pachnie Wenecją i oferuje widok na panoramę komercyjnego Hong Kong Island.
Przeszedłem się po Alei Gwiazd, na której, dzięki znajdującej się w pobliżu wody, zapach przypomina Wenecję. Odszukałem na chodniku gwiazdy należące do pochodzących z Hong Kongu Bruce'a Lee, i Jackie Chana (innych hongkońskich aktorów nie znam) i połaziłem po centrach handlowych, w których, mimo zbliżającego się Chińskiego Nowego Roku, nadal roiło się od dekoracji świątecznych.
Duma Chińczyków i jeden z najsłynniejszych azjatyckich aktorów Hollywood, wychował się w Hong Kongu.
W Hong Kongu, każdy czas jest dobry na zakupy. Kto wie? Może w którejś z odległych galaktyk, Święta dopiero za pasem? Możliwe, że wieczorami przylatują tutaj goście z innych planet by pomóc Świętemu Mikołajowi w wyborze prezentów. Z uwagi na bardzo wysokie koszty transportu, nie widział mi się powrót do internatu szkoły Ady i wycieczka spowrotem na Kowloon po wizę. Kręciłem się więc po jednej okolicy do samego wieczora, podziwiając jak, wraz ze zmianą pory dnia, diametralnie zmienia się wygląd otoczenia. Chwilę przed 18 wróciłem do biura FTB. Odbierając paszport, przeżyłem miłe zaskoczenie - wiza nie kosztowała mnie 800 hkd, ale 700 hkd, co i tak było dość wysoką ceną. Na szczęście, po pierwsze była to niższa cena niż w Konsulacie, a po drugie, pieniądze na wlepkę chińską dostałem przed wyjazdem od Laury.
W niektórych miejscach, wydawać by się mogło, że Święta dopiero za pasem. Może potencjalni klienci z którejś z galaktyk dopiero szykują się do Bożego Narodzenia?
Następnego dnia, już wiedziałem, że uda mi się wyrobić wizę do następnego kraju - Wietnamu przed nadejściem weekendu bez żadnych problemów. Spokojnie więc, przejechałem do klaustrofobicznie ciasnego Wan Chai. Przeciskając się przez panujący na chodniku tłok, nie mogłem znaleźć właściwego budynku. Po znalezieniu odpowiedniej ulicy, kręciłem się przez ponad pół godziny tam i spowrotem. Spodziewałem się, że pod nazwą Great Smart Tower będzie krył się jakiś wysoki, wyróżniający się z otoczenia drapacz chmur. Nomen nie okazał się jednak w tym przypadku omenem gdy, w końcu, dojrzałem niepozorną tabliczkę z nazwą budynku.
Współczuję listonoszom obsługującym Wan Chai.
W środku, miła pani recepcjonistka, pokazała mi drogę do właściwej windy i sama, w obawie, że nie znam liczebników, nacisnęła przycisk "15". Trochę obawiałem się, że nie mam żadnych dokumentów oprócz wniosku, paszportu i zdjęć. Tym bardziej, że pod hasłem Vietnam Visa, google pokazuje strony agencji ściągające niebotyczne kwoty za pośrednictwo, a informacje zawarte na stronach ambasad, dotyczą głównie wiz uzyskanych na lotnisku i są bardzo mało szczegółowe. Na szczęście, mimo że mój uprzednio przygotowany wniosek różnił się od tego leżącego na biurku w Konsulacie, wizyta okazała się znów bezproblemowa i po 30 minutach, lżejszy o 300 hkd (na stronie podana jest zupełnie inna cena - 500) miałem już wlepkę w paszporcie.
Już niedługo - kierunek Viet Nam!
Kolejne dni, spędziłem z Luką, Adą i uczniami jej szkoły w internacie. Nie chciało mi się już robić żadnych wycieczek objazdowych po miejscu schadzek. Do Hong Kongu, przyjeżdża się albo w interesach, albo na zakupy, albo wyrabiać wizy. Jest wygodnie, bo pod ręką znajduje się się wiele ambasad i konsulatów. Dodatkowo, do zbyt częstego wychodzenia na zewnątrz, zniechęcił mnie gwałtowny spadek temperatur z 20-kilku do 15 stopni Celsjusza, którzy przy chłodnym wietrze sprawiał wrażenie jakby był środek zimy. Wychylałem się tylko na targ i spowrotem w celu zakupu kokosów. W Hong Kongu, za 12-15 hkd można kupić 4 żółte, pełne świeżego soku kokosy, które oprócz witamin i minerałów, idealnie zaspokajają pragnienie i, znanego z reklamy jogurtów małego głoda. Okazuje się, że w tym wypadku, Matka Natura daje o wiele tańsze źródło płynów niż jakikolwiek supermarket - mała butelka wody mineralnej kosztuje minimum 5hkd. O wiele bardziej, opłaca się kupić na ulicy kokoska, poprosić o słomkę, wypić sok i środek zostawić na później.
Wracając do Chin, przeliczyłem wolne strony w paszporcie. Przez to, że w Warszawie aplikowałem tylko o łączne 60 dni pobytu w Chinach i konieczność uzyskania dwóch przedłużeń na miejscu, zrobiło się ich strasznie mało. Na wymianę paszportu za granicą czeka się około 8 tygodni. Nie mam pojęcia, ile to kosztuje i jak ma się sprawa z uzyskaniem wizy i stempla wjazdowego do kraju, w którym już się jest. Musiałem więc poprosić chińskiego funkcjonariusza o wbicie stempla obok innych, a nie na pustej stronie obok wizy. Jakież było moje zaskoczenie, gdy miły pan w okienku po sprawdzeniu czy paszport zgadza się z osobą nim legitymującą i wklepaniu do komputera numeru wizy, przeszperał książeczkę i wstemplował mnie obok pieczątek irańskich i irackich, znajdujących się w zupełnie innym miejscu niż wlepka.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - nawet gdy ten dom jest tymczasowy :-).
Do Jangczun, wróciłem bezproblemowo w chłodny sobotni wieczór. Został mi miesiąc w Chinach, podczas którego, pracować będę tylko przez 4 dni po dwie godziny. Resztę czasu poświęcę na przygotowania do dalszej drogi i świętowanie tego, po co tutaj znów przyjechałem - Chińskiego Nowego Roku.
Czerwone lampiony - czyli Nowy Rok się powoli zbliża.
Napisz komentarz
Komentarze