Mecze tomaszowskiej "Trójki" z ŁKS-em, ludzi którzy na bieżąco śledzą wyniki młodzieżowych rozgrywek, zawsze przyprawiają o szybsze bicie serca. Wbrew pozorom nie z powodu nazwy klubu przeciwnika, którego seniorzy biegają obecnie po pierwszoligowych boiskach, lecz wielkich emocji, jakie towarzyszą przez pełne 80 minut spotkania.
Nie inaczej było i tym razem. Patrząc na wyniki z poprzednich lat, możemy sprawdzić, jakie tomaszowska drużyna uczyniła postępy. Zawsze jednak brakowało, by "Trójka" postawiła i wygrała z Łódzkim Klubem Sportowym. Wszystko miało zmienić się w tym spotkaniu...
Kiedy do uszu kibiców oraz zawodników o godzinie 11 dotarł pierwszy gwizdek, od razu przystąpili do ataku. Przez pierwsze minuty zespoły "poznawały się" na murawie. Poza kilkoma spóźnionymi wślizgami łodzian, nic ciekawszego się nie stało. W pierwszej połowie goście raz uderzyli na bramkę strzeżoną przez Szymona Milczarka, lecz ich strzał był daleki od celu.
Pozostała część pierwszych 40 minut należała do gospodarzy. Coraz śmielsze postępki tomaszowian stopniowo zmazywały uśmiech z twarzy piłkarzy ŁKS-u. Ich serca z pewnością przez chwilę przestały bić, kiedy z lewej strony boiska do świetnie ustawionego na granicy pola karnego Mariusza Rzeźnickiego zagrywał Artur Dębiec. Niestety, strzał powoli wracającego do zdrowia Rzeźnickiego pozwolił łodzianom odetchnąć z ulgą, gdyż jego uderzenie minęło się z poprzeczką bramki przeciwnika o minimum metr.
Tomaszowianie widząc, że są w stanie zagrozić łódzkiej bramce postanowili wykorzystać okazję i wyprowadzali kontrataki sukcesywnie zdobywając kolejne metry boiska. Niestety po żadnym z nich nie ujrzeliśmy piłki w siatce, ponieważ zawsze brakowało dokładności - złe dośrodkowanie lub niecelne strzały wprowadzały w grę nerwową atmosferę. Do szatni tomaszowianie schodzili z nienaruszonym sprzed rozpoczęcia spotkania wynikiem.
Na drugą część meczu zawodnicy "Trójki" wybiegali niezwykle zmotywowani. Wiedzieli, że chcąc zapisać się na kartach historii swojego klubu musieli w końcu pokonać ŁKS. Potrzebowali zaledwie jednej bramki, nie tracąc przy tym żadnej.
Niewiele brakowało, a ich marzenie odeszłyby w niepamięć. Środkiem boiska pod tomaszowskie pole karne łódzcy piłkarze dostali się pięcioma podaniami. Gdy do strzału zbierał się jeden z zawodników ŁKS-u, wszyscy znajdujący się na stadionie przy ulicy Nowowiejskiej na chwilę wstrzymali oddech. Wszyscy, prócz Krystiana Karwata, który dzięki trzeźwości umysłu w ostatniej chwili wybił spod nóg przeciwnika futbolówkę na tyle szczęśliwie, iż rozpoczęła ona kolejny kontratak tomaszowian.
Niestety, po raz kolejny znać o sobie dała nieporadność w przedniej formacji i znów nie mogliśmy oglądać bramkarza przyjezdnych wyciągającego piłkę z bramki.
Oblicze spotkania mieli zmienić wchodzący na boisko w 50 i 54 minucie Bartłomiej Biskup oraz Sebastian Piotrowski, którzy zmienili świetnie spisujących się Fabiana Piasty i Mariusza Rzeźnickiego. Ich zadaniem było wprowadzić do gry odrobinę świeżości i wywiązali się z niego perfekcyjnie - Piotrowski pod bramką przeciwnika, natomiast Biskup w zadaniach defensywnych pomagał po prawej stronie boiska kontuzjowanemu Filipowi Kliberowi.
Niewiele brakowało, aby radość w serca młodych zawodników "Trójki", a także wszystkich zgromadzonych wlał... piłkarz ŁKS-u! Po dośrodkowaniu w pole karne Dominika Trepiaka piłka od nogi jednego z łodzian odbiła się na tyle dla nich szczęśliwie, że minęła się ona ze słupkiem o kilka centymetrów.
Po chwilowym przestoju w grze w świetnej pozycji do strzelenia bramki znalazł się Sebastian Piotrowski, lecz jego strzał obronił golkiper gości, który nie po raz pierwszy uratował swój zespół od porażki. Podobnie jak bramkarz gospodarzy - Szymon Milczarek - który dwoił się i troił by nie wpuścić żadnego gola. Po upływie 83 minut gwizdek sędziego rozbrzmiał po raz ostatni. Po raz kolejny tomaszowianie plany o zwycięstwie nad ŁKS-em muszą odłożyć na przyszły rok...
Kalibur
Napisz komentarz
Komentarze