A przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by osoba taka czy inna a może organizacja społeczna, zorganizowała dla wszystkich mieszkańców imprezę. BCTM swego czasu pokazał, że jest to możliwe. Całość festiwalu finansowali sponsorzy. Z budżetu miasta nie wydawano żadnych pieniędzy.
Wszyscy Ci, którzy z nutką nostalgii wspominają pierwsze edycje Festiwalu zapominają jednak o jednej, podstawowej moim zdaniem sprawie. Otóż BCTM nie przez przypadek zrezygnował z organizacji imprezy i niejako oddał ją miastu. Powody mógłbym wymieniać bardzo długo, jednak wspomnę tylko o trzech podstawowych.
Przede wszystkim rosnące koszty organizacji. Opłaty sponsorskie, z roku na rok mniejsze, nie były wystarczające do pokrycia gaży artystów i innych kosztów.
Drugi powód to rosnąca odpowiedzialność i konieczność zapewnienia bezpieczeństwa uczestnikom (czyt. zapewnienie ochrony zgodnie z ustawą o organizacji imprez masowych).
Trzeci i chyba najważniejszy, to ilość czasu, jaką należało poświęcić na organizację. Przygotowania do Festiwalu trwały prawie rok. Za każdym razem zaangażowanych było od kilkunastu do kilkudziesięciu osób.
Wszystkim „narzekaczom” polecam próbę zorganizowania tak dużej imprezy masowej. Już etap uzyskania niezbędnych pozwoleń powinien skutecznie leczyć malkontentów.
Wracając jednak do mojej wrogości do organizacji darmowych imprez. Poza brakiem szacunku do organizatorów i „produktu”, którym wykazują się jego konsumenci, bierze się ona stąd, że darmocha zabija wszelką ludzką aktywność.
Wielu osobom wydaje się, że im się coś od kogoś należy, że obowiązkiem miasta jest także zapewnianie jego mieszkańcom darmowej rozrywki. Otóż nic bardziej błędnego. Osobiście nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego magistraccy urzędnicy mają zastępować u nas agencje impresaryjne i koncertowe, które w sposób profesjonalny zajmują się szeroko rozumianą działalnością estradową.
W mojej ocenie urząd jest od administrowania a nie od organizowania życia towarzyskiego i kulturalnego mieszkańców. Organizacja różnego rodzaju darmowych koncertów, festiwali i festynów to pozostałość epoki późnego Gomułki.
Władza dawała igrzyska, naród się bawił, uchlewał i wegetował. Dokładnie tak, jak dzisiaj w naszym mieście. Efekt jest taki, że przyzwyczajeni do darmówy Tomaszowianie są całkowicie bierni. Każda próba zorganizowania biletowanej imprezy kończy się mniejszym lub większym fiaskiem. Można wydać 20 złotych na piwsko albo pół litra wódki ale na bilet na koncert… szkoda nawet 5. Zapewne wiele osób w tym miejscu się obruszy ale taka niestety jest gorzka prawda.
Niedawno zastanawialiśmy się w redakcji, jaką zorganizować imprezę by była dochodowa, jakiego artystę zaprosić i prócz Marcina Dańca nikt nie przychodził nam do głowy.
W dyskusji na temat jakości jednej czy drugiej edycji imprezy ucieka nam często to, co najważniejsze. Zapominamy o tym, co jest istotne. Staramy się nie pamiętać o tym, że w naszym mieście nie ma żadnej sali widowiskowej z prawdziwego zdarzenia i na miarę XXI wieku. Miejsca, gdzie można by zorganizować zarówno koncert rockowy, jak i kabareton. Osobiście wolałbym, by miasto wydatkowo pieniądze z podatków na wybudowanie takiego obiektu, może przy udziale funduszy unijnych, zamiast zajmować się organizacją imprez. Przypominam raz jeszcze, że organizacja Dni Tomaszowa, to zaangażowanie kilkunastu osób, które w tym samym czasie mogłyby wykonywać dużo bardziej pożyteczne dla miasta czynności.
Na zakończenie kilka zdań na temat tegorocznego festiwalu. Szczególnie jego pierwszego, tomaszowskiego dnia. W moim odczuciu sobotni koncert był jednym z lepszych na przestrzeni ostatnich kilku lat a chyba najlepszym od 2005 roku.
Nie chodzi tu oczywiście o prezentowane gatunki muzyczne, chociaż nie ukrywam, że jest mi daleko do wsiowo – odpustowej pseudo-pop-kultury Disco Polo w wydaniu np. zespołu Boys. Chodzi mianowicie o swego rodzaju powrót do korzeni Festiwalu, który w założeniach swoich miał promować miasto i jego mieszkańców. Czy zna ktoś lepszy sposób niż promocja utalentowanej młodzieży? Ja nie znam.
Być może są tacy, którzy wolą oglądać i słuchać uchlanego Gawlińskiego, który przyjeżdża do nas pokazać, że ma nas… (w zasadzie wszyscy wiedzą) niż dzieciaków z P3rsfazji, pełnych radości i pasji grania muzyki.
Nie ma wątpliwości, że wielu wolałoby udającego, że śpiewa Stachursky`ego (czy ktoś wie czemu to tak się pisze?) od kołyszącej rytmami ska i oczywiście grającej na żywo Izolatki. My oglądając ich koncert mieliśmy ochotę tańczyć razem z Karoliną, grającą na saksofonie.
Może i dobrze byłoby zaprosić do Tomaszowa Dżem, odcinający kupony charyzmy Ryśka Riedla. Ja wolę posłuchać chłopaków z Feekcji (ze smyczkami? Super!).
Szamani z Tumour of Soul pokazali, jak grać metal z polotem i klasą. Sceniczne przytupywanki dobre są być może u Czerwonych Gitar ale heavy metal rządzi się swoimi diabelsko szaleńczymi prawami (przy okazji dementuję plotki, jakoby wokalista „Lechu” był członkiem drużyny wojów słowiańskich).
P.S.
Być może ktoś z Was chciałby podzielić się swoimi wrażeniami z tegorocznego festiwalu. Zachęcamy do kontaktu z nami za pośrednictwem maila lub telefonu znajduącego się stopce redakcyjnej.
Korzystając z okazji chcielibyśmy podziękować wszystkim naszym młodym przyjaciołom, którzy pomagali nam przy obsłudze medialnej Festiwalu, Uczniom Klasy IIIb o profilu medialnym z I Liceum Ogólnokształcącego (duże DZIĘKUJEMY dla Tomka, Adriana i Patrycji). Nieocenionymi pomocnikami byli też Michał "Zielu" Zieliński i Rafał Kowalski.
Dziękujemy też prezydentowi Rafałowi Zagozdonowi, za to, że wbrew malkontentom i koniunkturalizmowi wszechorganiającej nas tandety zdecydował się na zorganizowanie mini przeglądu tomaszowskich grup muzycznych, który uświetniony został przez doskonały koncert grupy Clostrkeller.
Na koniec chciałbym wszystkich gorąco zaprosić do fotogalerii z tegorocznego Festiwalu "A może byśmy tak... do Tomaszowa".
Napisz komentarz
Komentarze