W drugiej połowie lat 70-tych pracowałem w Dziale Głównego Mechanika, jako technolog d/s. części zamiennych w tomaszowskim przedsiębiorstwie PBK i PMB u zbiegu ulic Legionów i Górnej. Moja praca polegała na utrzymaniu w ruchu ciągłym procesu technologicznego, urządzeń i ceramicznych maszyn w dwóch cegielniach, Wąwał i Petrykozy oraz betoniarni w Petrykozach. Ze względu na częste awarie i ogromne braki i zaopatrzeniowe, karkołomne trudności w zakupie części zamiennych na krajowym rynku. Byłem zmuszony do poszukiwań tego asortymentu, przez co stałem się zwykłym zaopatrzeniowcem. Z trudem poszukiwałem elementów maszyn w polskich hurtowniach i magazynach, starając się bardzo, by nie dopuścić do przestojów produkcyjnych w wymienionych zakładach. Główną bazą, w której można było zaopatrzyć się w części zamienne dla większości maszyn, urządzeń ceramicznych i betoniarni, był odległy magazyn, Składnica Części Zamiennych Cerama w Gniewkowie. Miejscowość ta leży ok. 30 kilometrów od Torunia na trasie do Poznania. Nie było miesiąca, bym, co najmniej dwa razy nie pokonywał tej drogi, a bywały przypadki, że i częściej.
Była jesienna, październikowa środa, dla kibica tak zwana piłkarska środa. Dwa nasze ligowe zespoły, Górnik Zabrze (z Lubańskim, Szołtysikiem i Kostką) oraz Legia Warszawa (z Deyną, Żmijewskim i Gadochą) grały na tzw. fali, i liczyły się w piłkarskich, klubowych pucharach Europy. Tego dnia jechałem do Gniewkowa żukiem, z kierowcą Pawłem Olszewiczem. Obaj byliśmy wielkimi kibicami wymienionych drużyn, obaj chcieliśmy obejrzeć wieczorne transmisje, więc…
Wyjechaliśmy wczesnym rankiem z Tomaszowa, kierunek Łódź – Toruń, by zdążyć z delegacji na czas, przed wymienionym meczem. Wyjechaliśmy bardzo wcześnie, w środku nocy. Siedziałem obok kierowcy i rozłożywszy na kolanach mapę samochodową, szukałem jakiegoś skrótu. Dostrzegłem, że przy trasie na Gdańsk, około 30 kilometrów przed Toruniem, znajduje się skrzyżowanie, od którego dwa kilometry w prawo jest Ciechocinek, a w lewo dwa kilometry Aleksandrów Kujawski. W/g mapy, skręcając w lewo, na Aleksandrów, można było dojechać, pokonując jakieś 17 kilometrów, do trasy poznańskiej i magazynów CERAMY w Gniewkowie.
Pomyślałem, że jeśli skręcimy na Aleksandrów, to skrócimy sobie trasę o około 35/40 kilometrów. Ufając mapie założyłem, że droga będzie normalna, asfaltowa. Kiedy wyjechaliśmy jakieś 3/4 kilometry za Aleksandrów, a było już po godzinie siódmej rano, droga bardzo się pogorszyła, zrobiła się wąska, częściowo brukowana, częściowo bita, prawie gruntowa, bez żadnych oznakowań i kierunkowskazów. A dzień był pochmurny, więc jazda w/g słońca odpadała. Nagle dojechaliśmy do skrzyżowania w polu pięciu, czy sześciu dróg. Nie było tam żadnych oznakowań, tablic informacyjnych. Stanęliśmy przed dylematem, wracać czy jechać na wyczucie. Zasugerowałem Pawłowi kierunek, wybraliśmy drogę, która wydawała się nam najbardziej sensowna.
Po obu jej stronach rozciągały się pola uprawne, a za nimi, w odległości około 80/100 m po obu stronach, widać było blisko siebie budynki mieszkalne i gospodarcze. Jechaliśmy nie za szybko, z przeciwka wolno nadjeżdżał po kocich łbach wóz konny. Kiedy się do siebie zbliżyliśmy, zobaczyliśmy woźnicę w czapce uszance siedzącego bokiem do kierunku jazdy, trzymającego w ręku lejce i bat. Burty furmanki były złożone.
Paweł zwolnij i zbliż się do osi drogi - powiedziałem do kierowcy - i spytaj chłopa o drogę do Gniewkowa. Zrobił, o co prosiłem, otworzył boczną szybę i odezwał się do woźnicy. - Panie, jak jechać na Gniewkowo? Chłop podniósł jeden nausznik i zawołał - Cooo? Paweł, ponownie wychylił się z okna samochodu i głośniej ponowił pytanie. Tymczasem ja, zerknąwszy przez przednią szybę, zobaczyłem, że za furmanką jedzie w naszym kierunku autobus San i ani trochę nie zwalniając, gna wprost na furmankę (jak się później okazało, autobus wiózł dzieci do szkoły). – Paweł szybko schowaj głowę i odbij w prawo - krzyknąłem. Paweł natychmiast zareagował, odbił w prawo, chowając głowę do środka kabiny.
Po chwili usłyszeliśmy huk, jak autobus wjechał w tył furmanki. Przejechał stycznie po żuku wgniatając boczne drzwi od kierowcy oraz zerwał lusterko. Natychmiast wyskoczyłem z samochodu, który zepchnięty przez autobus, zatrzymał się bezpiecznie na poboczu. Szybko wbiegłem na drogę, żeby sprawdzić, co stało się z woźnicą. Paweł wysiadł za mną, bo drzwi od strony kierowcy nie dało się otworzyć. Na drodze, zobaczyliśmy kupę desek, tylna oś furmanki tkwiła pod kołami autobusu, z którego na drogę wybiegły dzieci, dwoje rodziców, opiekunów grupy i blady jak trup młody kierowca. Kiedy zbliżyłem się z Pawłem do sterty desek, te poruszyły się i … i nagle wypełzał spod nich w swojej kufajce, gumiakach, z uszanką na głowie i batem w ręku... pan furman. Wyprostował się i ruszył wprost do kierowcy autobusu, niemal ze łzami w oczach wymamrotał, - Jak pan jedziesz? Mówił tak jakby, co najwyżej przewrócił się z roweru, albo potknął o kamień na drodze. Widać, że chłop znalazł się w wielkim szoku.
Bardzo szybko zjawił się milicjant, młody podporucznik, nie wiadomo, kto go powiadomił. Przyjechał sam odkrytym, rumuńskim jeepem-Muscal, spisał rutynowo powypadkowy protokół, wyjął trzy baloniki, w które kierowcy i furman wdmuchali. Byli trzeźwi. Podpisali szybko sporządzony protokół i podporucznik powiedział: - Nie widzę tu znamion przestępstwa, a tylko wykroczenie drogowe, podpisany przez was protokół trafi do waszych lokalnych jednostek PZU i ta instytucja dopełni reszty formalności... po czym, wsiadł do swojego pojazdu i …i odjechał.
Ledwie pokonał kilkadziesiąt metrów gdy nagle szybko zawrócił do nas i bardzo zdenerwowany z czapką na głowie zapiętą paskiem pod brodę wykrzyknął; - A gdzie jest koń? Kto ciągnął wóz?- Konsternacja, wszyscy będąc w szoku, zapomnieliśmy o koniu, nawet jego właściciel. Rozglądaliśmy się dookoła, ani śladu zwierzęcia. W tym momencie odezwały się dzieci, które przez szyby autobusu, w którym jechały, widziały całe zdarzenie, - Panie władzo, panie władzo, był koń, leciał z dyszlem w powietrzu jak Pegaz, kiedy pan kierowca uderzył w furmankę.
Rozeszliśmy się szukać konia, ale bez rezultatu. Kilka metrów dalej zobaczyłem na brukowanej drodze świeże ślady, krople krwi. Konia przy uderzeniu musiało wyrzucić razem z dyszlem na dużą odległość. Szedłem po śladach krwi w stronę pól uprawnych, za którymi rozciągały się (około 80 m) zabudowania by, by po chwili w oddali, w prześwicie między budynkami, zobaczyłem wychylający się zza jednego z nich koński łeb. Nagle znikał, wychylił się ponownie i znowu znikał. Koń, tak jak my, był w szoku, również jego właściciel.
Furman ruszył w jego kierunku, wołając, - basia, baś, baś, basia, baś, baś. Widok konia wprowadził nas wszystkich w dobry nastrój. - Panie poruczniku, niech się pan schowa - powiedziałem do funkcjonariusza - koń zobaczył milicjanta i boi się wychynąć. Dopóki pan nie odjedzie, on tu nie przyjdzie. Milicjant zadowolony ze swojej interwencji, uśmiechnął się, dobrze rozumiejąc moją aluzję, po czym wyjął notatnik wpisując w wolną rubrykę protokołu - Koń, sztuk jeden. Wsiadł do Muscela z miną wyrażającą satysfakcję z dobrze wykonanej misji, odjeżdżając kierunek Aleksandrów Kujawski. Woźnica schwytał swoją klacz i powolnym krokiem wrócił do rozbitej furmanki. Autobus z dziećmi ruszył do szkoły, a my z Pawłem, znając już teraz drogę do Gniewkowa, ze spokojem pojechaliśmy po części zamienne do magazynów centrali Cerama.
Napisz komentarz
Komentarze