Polska Agencja Prasowa: Ile kosztuje zostanie czyimś biografem, tak po ludzku?
Marcel Woźniak: Kosztuje na pewno dużo czasu, energii, zdrowia. Pisanie biografii trochę przypomina długi proces sądowy. Nie masz pewności, co będzie na końcu, ale musisz szukać wszystkiego, bo nie wiesz, czego będziesz potrzebował. A potem musisz mieć komplet papierów. To długi proces dziennikarsko-śledczy ze wszystkimi okolicznościami dookoła: pamięcią, hołdem, upadkiem autorytetu. Nie ma jednego rodzaju biografów i nie ma jednego rodzaju biografii. Na pewno jednak, aby być biografem trzeba dużo samozaparcia, warsztatu, dziennikarskiej dociekliwości.
PAP: A emocjonalnie? Czy w pewnym momencie nie dzieje się tak, że życie twoje i opisywanej postaci zaczynają się zlewać? Tematy dziennikarskie traktowane na serio potrafią mocno wpływać na życie dziennikarza.
M.W.: Tak, tak. Żyjesz z tematem, o którym piszesz 24 godziny przez 7 dni w tygodniu. Fascynacja tematem pochłania. Czasami z powodów emocjonalnych, czasami pryncypiów - uczciwości, prawdy, świętej prawdy. Czasami robisz to z ambicji, aby coś udowodnić sobie, a czasami, żeby udowodnić komuś.
PAP: Po co wszedłeś w świat Tyrmanda?
M.W.: Byłem w takim momencie życia, że chciałem nadać sens temu, co robię. Miałem 30 lat, byłem wykształcony, gdzieś tam w życiu pracowałem, szukałem tematu, który mnie pochłonie. Tyrmand był mi znany przed pisaniem książki. To była taka postać jak dla niektórych Marlon Brando, dla innych Elvis Presley. Dla mnie to była taka nieoczywista ciekawostka. Taka postać jak Grzegorz Ciechowski, Marek Hłasko.
PAP: Ile z tego pierwszego wizerunku w twojej głowie zostało potem?
M.W.: Nic. Wiem od niedawna, że mam ADHD. Sądzę, że większość dziennikarzy je ma, a ja mam dziennikarskie korzenie. Biografia jest innym rodzajem dziennikarstwa, ale tam też dociekasz prawdy.
PAP: I też ryzykujesz, że osoby, które jakoś były związane z opisywaną przez ciebie postacią, nie będą ci chciały po publikacji książki podać ręki.
M.W.: Oczywiście. Jest cała historia procesów po napisaniu biografii. W polskich warunkach np. po biografiach Kapuścińskiego czy Magika z Paktofoniki, rodziny Beksińskich. Miałem ochotę wejść w ten temat i jeszcze ktoś mi za to zapłacił. Był pełen pakiet korzyści.
PAP: Jak uniknąć zamiany biografii w pomnik?
M.W.: Musisz się cały czas zastanawiać, czy patrzysz uważnie. Ktoś np. napisał, że Tyrmand był komunistą, bo pracował w radzieckiej gazecie komunistycznej w trakcie okupacji. Niemożliwe - pomyślałem. Pojechałem do archiwum KGB. Te dokumenty nie było ukryte, wszedłem tam bez okazywania dowodu. Przede mną była tam jedna osoba - Grzegorz Braun. To on powiedział, że Tyrmand był komunistą, ale nie doczytał, że Tyrmand być może i publikował w tej gazecie, ale został także skazany przez NKWD za kontrrewolucyjną działalność w organizacji podziemnej. Siedział za to w więzieniu. Takich historii były dziesiątki.
PAP: Jest też cienka granica, aby nie przekoloryzować...
M.W: Pewnie gdzieś przekoloryzowałem. Napisałem o Tyrmandzie w sumie trzy książki. Pierwsza była biografią napisaną tak po bożemu. Gdy pisałem trzecią, to pisałem już tak, jak ja to widziałem, postanowiłem też pewne rzeczy sfabularyzować. Taka jest teraz moda, aby tak pisać, bo to się lepiej czyta. Zawsze jednak szukam jak największej liczby materiałów na ten temat. Dlaczego żaden profesor nie napisał biografii Tyrmanda? Dlaczego nikt nie poleciał do archiwów na Uniwersytecie Stanforda, nie pojechał do Wilna?
PAP: Dlaczego Tyrmand jest tak słabo znany, gdy zapytasz o niego na ulicy?
M.W.: Bo nie było go w szkole. Każdy czytał Iwaszkiewicza, Prusa, Hłaskę, Brandysa - to były lektury. Tyrmanda wycięto.
PAP: W jakie miejsce, w którym Tyrmand żył chciałbyś się przenieść?
M.W.: Do jego dzieciństwa. Chciałbym zobaczyć Warszawę zanim została zburzona. W Warszawie była druga co do wielkości na świecie społeczność żydowska. Robiłeś krok do tyłu - mówiono po polsku, krok do przodu i już mówiono w jidysz. To nie do wyobrażenia, co to był za świat. Zostały tylko zdjęcia. Tyrmand urodził się w roku 1920. Jak ma dziesięć lat, to są były telefony, dźwiękowe kino, wyścigi automobili, sterowce, pierwsze telewizory, płyty jazzowe, a jego rodzice w XIX wieku mieli wychodek na podwórku. To był taki przeskok z wozów konnych i drabiniastych, do Warszawy, która była jak Paryż. Chciałbym ten świat zobaczyć.
PAP: Jakie pytanie chciałbyś zadać Tyrmandowi bezpośrednio?
M.W.: Czy kiedyś kogoś zabił. Myślę, że tak, że kogoś zastrzelił podczas wojny. Nigdy o tym nie pisał. Nie napisał słowa o tym, że był Żydem. Nigdzie. Nawet opisując podróż do Izraela opisał ją jako wrażenia turysty. Nie napisał, że niemal jego cała rodzina zginęła w Holokauście. Zapytałbym go o wojnę. Zapytałbym o to, czyją śmierć widział na oczy, co wiedział o swojej rodzinie. Myślę, że to ma znaczenie. W wywiadzie z lat 50. ktoś go spytał o te przeżycia, a on zmiął się jak papierowa kulka. Czymś innym jest czytać o wojnie w książkach, a czym innym doświadczyć jej na własnej skórze. Spytałbym go o śmierć.
19 marca mija 39 rocznica śmierci Leopold Tyrmanda, pisarza, publicysty, popularyzatora jazzu. Tyrmand napisał m.in. powieści "Zły", "Filip", "Siedem dalekich rejsów" i "Dziennik 1954". Zmarł w wieku 65 lat. (PAP)
Rozmawiał Tomasz Więcławski
Napisz komentarz
Komentarze