Do wypadku doszło około godziny 11 – w różnych relacjach spotkać się można najczęściej z godziną 10.50 i 11.10. W większości z tych relacji mowa jest o panującej tamtego przedpołudnia słonecznej pogodzie. Być może to ona sprawiła, że część goszczących wtedy w Karkonoszach osób zignorowała ostrzeżenia przed lawiną. O tym, że sytuacja jest poważna, przekonała się 17 marca, czyli na trzy dni przed tragicznym wypadkiem pewna grupa turystów zmierzająca przez Biały Jar w rejon Strzechy Akademickiej. Wywołana lawiną „śnieżna deska” porwała siedmiu z nich, ale sami lub z pomocą obecnych w pobliżu osób zdołali się wydostać.
Tragiczne w skutkach lawiny zdarzały tu również wcześniej, a pomimo to za niemieckich czasów przez Biały Jar prowadziła trasa, po której wożono na saniach turystów z Karpacza aż pod Śnieżkę, a – co więcej - na jego zboczach organizowano zawody narciarskie, w których startowało nieraz kilkuset zawodników.
Najwięcej szczegółów, które mogą pomóc w zrozumieniu przyczyn katastrofy podał w opublikowanym w 1970 roku artykule Marian Tadeusz Bielecki, doświadczony ratownik górski i przewodnik. Przypomniał, że z powodu obfitych opadów śniegu groźba lawin w rejonie Białego Jaru pojawiła się już około 10 stycznia. Sytuacja zaś się pogorszyła ostatniego dnia tego miesiąca, gdy nagłe ocieplenie, a następnie mróz doprowadziły do powstania na zboczu nad Białym Jarem zlodowaciałej i gładkiej pokrywy po której 20 marca zeszła tragiczna w skutkach lawina.
W lutym i marcu na tej zlodowaciałej pokrywie pojawiła się nowa, dochodząca w niektórych miejscach do 130 cm warstwa śniegu, a od 13 marca wiał niemal bez przerwy silny wiatr. „Szalała też bez przerwy zamieć, przy równoczesnej silnej mgle. Niebezpieczeństwo lawin wzrosło więc ogromnie” – opisywał warunki panujące w Białym Jarze Bielecki. Z przeprowadzonych w tym rejonie tuż przed tragiczną lawiną pomiarów wynikało, że jeden metr sześcienny śniegu ważył 350 kg.
Druga połowa marca 1968 roku zaczęła się zaś w Karkonoszach od kolejnych obfitych opadów śniegu. W rezultacie na północnych zboczach powstały olbrzymie zaspy i nawisy śnieżne. GOPR (Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe) ostrzegało przed niebezpieczeństwem lawin. Jeden z GOPR-owców, Jerzy Janiszewski codziennie rano w tej sprawie wydzwaniał nawet do dyrekcji Funduszu Wczasów Pracowniczych i kierowników poszczególnych domów wypoczynkowych. Ostrzegał przed prowadzeniem wycieczek przez miejsca szczególnie zagrożone. Ostrzeżenie zostało wydane również 20 marca. Część turystów tego ostrzeżenia posłuchała i zawróciła do Karpacza, ale kilka grup postanowiło jednak kontynuować wyprawę.
Największa z nich, kilkunastoosobowa, składała się ze studentów Instytutu Górniczego w Kujbyszewie. Prowadził ich polski pilot z Warszawy, który wcześniej wielokrotnie bywał już z innymi grupami radzieckimi w Karpaczu, ale nie miał uprawnień przewodnika górskiego. W zagrożonym rejonie znaleźli się również turyści z NRD oraz Polski. Ratownik GOPR Andrzej Brzeziński, który wtedy pracował w karpackim ośrodku Juwenturu, zapamiętał, że w grupie z Kujbyszewa nikt nie miał nawet odpowiedniego do tej pory roku obuwia. „Dziewczyny poszły w szpilkach, a mężczyźni w półbutach” - wspominał. Zauważył, że Polacy i Niemcy, którzy razem z grupą z ZSRR znaleźli się w Białym Jarze, byli ubrani nieco lepiej.
Około godziny 11 ta międzynarodowa grupa doszła do miejsca, w którym droga skręca w lewo i wychodzi na zbocze Kopy w kierunku do górnej stacji wyciągu. Jeden z Niemców odszedł w pewnej chwili na bok, za drzewka i to – jak się okazało – go uratowało. W tym momencie bowiem z górnych krawędzi Białego Jaru poleciała lawina. Akcję ratunkową podjęto w ciągu kilkunastu minut. Brakowało jednak sprzętu – ratownicy początkowo używali łopat do węgla. Wczesnym popołudniem do akcji włączyli się żołnierze z Jeleniej Góry i Czesi - ratownicy Horskiej Służby. W sumie w akcji wzięło udział 1100 osób.
Z zebranych wiele lat później wspomnień wynika, że początkowo poszukiwaniami zasypanych kierował Waldemar Siemaszko, doświadczony ratownik, obeznany z zagrożeniami lawinowymi. Pracował do ostatniego dnia trwania akcji i sporządził szkice, w których zaznaczył miejsca, w których odnaleziono ciała wszystkich zabitych. Na tych szkicach wyraźnie widać, że członkowie grupy z Kujbyszewa zginęli blisko siebie, a Niemcy i Polacy - nieco dalej. Na tej podstawie specjaliści doszli do wniosku, że wszyscy zostali przysypani błyskawicznie – w ciągu kilku-kilkunastu sekund, nie zdążyli się poruszyć. „Niektórzy nawet nie byli świadomi tego, co się dzieje” – brzmiała jedna z konkluzji specjalistów.
Ocalało tylko pięć z 24 osób, które znalazły się w zagrożonym rejonie. Wszystkie z nich przez przypadek, jak ów Niemiec, który odszedł na chwilę na bok. Zginęło trzynaścioro członków grupy z Kujbyszewa (przeżył tylko jeden – 28-letni Wladimir Fadjejew), czworo Niemców i dwóch Polaków, w tym pilot turystów z ZSRR. Lawinisko miało około 750 metrów długości i średnio do 80 metrów szerokości. Na tym olbrzymim polu średnia grubość śniegu wynosiła do pięciu metrów, a w czole lawiny aż do 24.
Z obliczeń Waldemara Siemaszki wynikało, że w lawinie zeszło ponad 50 tysięcy ton śniegu. Prawie od początku było wiadomo, że raczej nie ma szans, by pod tymi zwałami śniegu ktoś przeżył. Żołnierze razem z innymi osobami pod kierunkiem ratowników GOPR kopali w poprzek lawiniska głębokie do trzech metrów rowy, z których dopiero można było sondami dotrzeć do podłoża lawiny. Pierwszy dzień zakończył się około północy. Kiedy zrobiło się ciemno, pracowano przy świetle pochodni. Pierwsze ofiary wydobyto spod śniegu w 40 i 70 minut po zejściu lawiny, a do końca pierwszego dnia akcji jeszcze osiem. W drugim dniu wydobyto tylko jedne zwłoki. Na trzeci dzień – pięć. Ci, których zabrała lawina, zginęli od urazów mechanicznych a ich ciała miały rozległe urazy. Czwartego dnia wydobyto kolejną, siedemnastą ofiarę, a ostatnie dwie dopiero 1 i 5 kwietnia.
„Zwłoki leżały przeważnie głęboko pod śniegiem, na dnie lawiniska, wplątane w konary wyrwanych z korzeniami drzew. Po wysondowaniu miejsca położenia zwłok, trzeba było się do nich dostać, kopiąc wąskie a głębokie na dwa do trzech metrów jamy. Bywało tak, że aby wydobyć ciało, trzeba było najpierw odciąć piłką gałęzie, w które było wplątane. Miejsca było mało, pracowało się więc samym brzeszczotem. W marcu drzewa, nawet w górach, puszczają już soki, a zapach jaki wydzielają odcinane gałęzie jarzębu sudeckiego jest bardzo charakterystyczny. Trudno powiedzieć czy nieprzyjemny. Ale jeżeli wącha się ten zapach przez kilka godzin siedząc w ciasnej śnieżnej dziurze, jeżeli poprzez gałęzie widać twarz dziewczyny z otwartymi ustami i nieruchomymi, jak ze szkła oczami — to zapach ten może prześladować do końca życia” – wspominał Stanisław Jawor, jeden z uczestników akcji ratunkowej.
Akcję obserwował też Jacek Jaśko, syn jednego z ratowników. Tak ją wspominał po 45 latach: „Dojścia do dolnej stacji wyciągu pilnowały jakieś patrole, wszędzie kręcili się żołnierze i nieznani nam cywile. Ojca zastaliśmy przy kręgu z pochodni, gdzie leżały jakieś zawiniątka. Okazały się nimi ciała ofiar lawiny, która zeszła w południe w Białym Jarze. Stałem w milczącym gronie ratowników, żołnierzy i wielu innych, nieznanych mi osób. Moim pierwszym wrażeniem było zdumienie. Nie przerażenie, a zdumienie właśnie. I niedowierzanie, że tak może wyglądać ludzkie ciało. Jak porzucona lalka z nienaturalnie ułożonymi kończynami”. Dla upamiętnia lawiny w miejscu katastrofy w 2018 roku stanął pomnik. Poprzedni, ustawiony tuż po zdarzeniu, został zniszczony przez lawinę, która zeszła w Białym Jarze w 1974 roku. W odróżnieniu od tej lawiny z 1968 roku nikt nie zginął (bo w Białym Jarze nie było akurat ludzi), ale impet spadającego śniegu był tak wielki, że ośmiotonowy granitowy blok pomnika został przeniesiony aż o 800 metrów. (PAP)
Napisz komentarz
Komentarze