Spotkanie w Starostwie Powiatowym
Po powrocie z Sopotu myślałem tylko o jednym, jak zorganizować pieniądze by Marek Karewicz mógł być „żywym” bohaterem mojego cyklu spotkań Herosi Rock’n’Rolla. Wcześniej w Herosach robiłem spotkania na żywo, że wspomnę Marka Zarzyka Zarzyckiego, Zygmunta Smogorzewskiego czy Arka Elvisa Milczarka. Rozmawiałem w Galerii z panią Dorotą Sobańską jak uzyskać pieniądze na pomysł ze sprowadzeniem Karewicza do Tomaszowa? Oczywiście nie znaleźliśmy prostej odpowiedzi, bo jej nie ma. Dla w/w wykonawców moich spotkań zdobywałem many, między innymi kwestowaniem w trakcie trwania koncertu. W przypadku wynagrodzeń dla Zarzyckiego i Smogorzewskiego to pozostało trochę pieniędzy, po wydaniu pierwszej, mojej publikacji, Moje miasto w rock’n’rollowym widzie od osób i instytucji, które partycypowały w jej wydaniu.
Z panem Karewiczem jest inny problem, nie jest on muzykiem lecz fotografem i wielkim artystą fotografii. By go zaprosić do Herosów zachodziła konieczność sprowadzenia do Tomaszowa jego dzieł sztuki w postaci fotogramów, projektów okładek płyt analogowych czy rollapów. A to kosztuje. Wiesław Śliwiński zajmuje się kalendarzem spotkań Karewicza więc prosił mnie, w przypadku zaproszenia Marka do Tomaszowa, bym dużo wcześniej podał przybliżony termin spotkania. Był listopad więc założyłem sobie, że do miesiąca marzec/kwiecień kolejnego roku (2012), powinienem uporać się z finansowym problemem.
W piątek 12 listopada (2011) byłem na koncercie Czerwonych Gitar w Sali Kongresowej, na którym miał być również Marek Karewicz. Pomyślałem, że będzie to idealna okazja, by domówić szczegóły dotyczące eksponatów z przeznaczeniem na wystawę w ARKADACH. Marek nie dotarł na koncert do Pałacu Kultury z powodu złego samopoczucia. W trosce o jego zdrowie, odwiedziliśmy go nazajutrz po koncercie z Marylą Tejchman, w domu przy ulicy Nowolipki. Był zaskakująco w niezłej formie, w dobrym samopoczuciu. Jak zwykle za każdym moim spotkaniem z artystą, zagaił w swoim stylu, - Antek a co tam słychać w Tomaszowie? Wszystko jest OK – odparłem- o czym osobiście się przekonasz niebawem przyjeżdżając do nas. Antek – ponownie zagaił - więc podaj mi album ze zdjęciami spod mojego biurka, ten czarny.
Szybko zrealizowałem prośbę. Otworzył okładkę albumu (cały poświęcony fotografiom lat 40/50-tych Tomaszowowi) i na pierwszej stronie było kilka zdjęć. Do jednego z nich poprosił nas by rozszyfrować cztery postacie. Zlokalizowałem miejsce (pod kasztanem przy zakładzie fotograficznym pana Tadeusza Ulikowskiego, vis a vis DT Tomasz) i trzy postacie, pana Tadeusza z synkiem Andrzejem, słynnego, tomaszowskiego fryzjera Mieczysława Bąka, czwartej osoby nie rozpoznałem. – Ten wysoki pan – powiedział Marek – to mój ojciec. Wszyscy tomaszowianie związani ze sportem spotykali się w zakładzie fryzjerskim u golibrody, pana Bąka. Jego zakład mieścił się w samym centrum miasta w kamienicy pana Śpiewaka u zbiegu ulic Świętego Antoniego/Plac Kościuszki/Jerozolimska. Zakład czynny był od godziny 6.00 do godziny 20.00, a nie raz i dłużej, zawsze pełen klientów. Schodziła się tu cała śmietanka miasta związana ze sportem (właściwie z piłką nożną) i kulturą. Przychodziłem tu ze swoim ojcem, nie zawsze chodziło o usługę fryzjerską a raczej posłuchać ciekawostek (szczególnie w poniedziałki), również podzielić się ciekawymi „newsami”. Przychodzili tu wszyscy piłkarze TUR-u, później Spójni czy Lechii i działacze klubowi. Tu poznałem najsłynniejszego bramkarza miasta, europejskiej klasy, „ISIA” Komara i wiele decydenckich postaci życia sportowego, politycznego miasta.
[reklama2]
* * * *
Trudno było porozmawiać o sprawach mnie nurtujących, to znaczy związanych z moim pomysłem na Karewicza w Tomaszowie. Choć Marek nie zajmuję się bezpośrednio doborem swoich prac na wystawę, ale ma jednak decydujące zdanie. Te sprawy prowadzi jako pełnomocnik, Wiesiu Śliwiński, a ten mieszka w Gdańsku. Uzgodniliśmy, że na ekspozycję w Tomaszowie chciałbym wystawić w pierwszej kolejności projekty okładek płyt (nasze miasto nigdy ich nie widziało), które znajdują się w warszawskim klubie Tygmont i stojące rollapy przedstawiające historię polskiego rock’n’rolla, znajdujące się w siedzibie Fundacji Sopockie Korzenie. Uzgodniliśmy również, że ewentualną dostawą eksponatów zajęłaby się Maryla, która mieszka w pobliżu Marka. Maryla często bywa w Tomaszowie, odwiedza swoją córkę i wnuczki. Zrobiłem rekonesans z kolegami, którzy prowadzą w mieście własne przedsiębiorstwa, by mogli mnie finansowo wesprzeć. Wypadł pozytywnie dlatego spokojnie oczekiwałem świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku.
W lutym w noc przed Świętym Walentym z poniedziałku 13 na wtorek 14, wszyscy związani z Galerią ARKADY przeżyliśmy szok. Spłonęła duża część dachu historycznych Końskich jatek, które po remoncie zostały zrewaloryzowane architektonicznie stając się dla naszego miasta świątynią, w której się kultywuje, sztukę i kulturę. Ja z kolei od siedmiu lat, w uzgodnieniu z panią Dorotą i Mariuszem Sobańskimi, właścicielami Galerii, prowadziłem swój cykl spotkań zat. Herosi Rock’n’Rolla.
W jednej chwili zawalił się, skrzętnie przygotowywany, cały projekt związany z Markiem Karewiczem. Przyznam, że ogarnęło mnie wielkie przygnębienie. W czwartek 15 lutego biorę do ręki TIT i czytam, że „trwa przeprowadzka tomaszowskiego Starostwa Powiatowego do nowo wybudowanego budynku przy ulicy Św. Antoniego 41, niektóre wydziały już funkcjonują. Nowy gmach, to trzypiętrowa budowla z windą, nowoczesna architektura o wielkiej przestrzeni biurowej, korytarzy i holi”. W głowie mojej zaświtała myśl, - A może wzorem Galerii w Ratuszu w Urzędzie Miasta zrobić coś podobnego w nowym budynku starostwa?
Z taką koncepcją w ciągu godziny dotarłem do Starostwa. Kiedy znalazłem się na parterze budynku przeżyłem wstrząs. Potężna, wolna przestrzeń, idealnie dyktowała warunki by wypełnić ją dziełami Marka Karewicza.
Pierwsze kroki skierowałem do sekretarza, Jurka Kowalczyka i przedstawiłem mu koncepcję rozreklamowania starostwa na cały kraj poprzez zorganizowanie w holu, na parterze, wystawy prac Marka Karewicza. Jurek kupił temat, natychmiast zadzwonił do Starosty przedstawiając mój pomysł, a ten wciągu dwóch/trzech minut znalazł się w gabinecie sekretarza. – Antek znowu piszesz nową książkę? - aluzyjnie z uśmiechem zasiadł przy stoliku wysłuchując przedstawiony przeze mnie projekt, oraz koszty jakie urząd musi ponieść przy zorganizowaniu wystawy prac Karewicza w pomieszczeniach Starostwa. Temat natychmiast został kupiony, ustaliliśmy koszty, termin otwarcia, czas trwania ekspozycji. Ze Starostwa Powiatowego szybko udałem się na ulicę Jerozolimską (byłe kino Mazowsze) do Stowarzyszenia Chrześcijańskiego TOMY, gdzie niespodziewanie łatwo załatwiłem wynajem Sali Widowiskowej na spotkanie tomaszowian z Karewiczem. Niezwłocznie poinformowałem telefonicznie Wiesia Śliwińskiego,
- Słuchaj Wiesław, to co powiem to jest załatwione na beton. Przed chwilą ustaliłem ze Starostwem Powiatowym termin otwarcia wystawy na piątek 30 marca godzina 15.00 z udziałem samego Marka Karewicza, a w sobotę 31 marca o godzinie 18.00 w byłym kinie Mazowsze odbędzie się spotkanie Marka w ramach mojego cyklu „Herosi Rock’n’Rolla”. – Antek – odzywa się Wiesław – już wpisuję to wydarzenie w Marka kalendarz imprez. Jesteśmy w ostatni weekend marca w Tomaszowie razem z Karewiczem i Hanią. Jeśli chodzi o eksponaty wystawowe to wszystko o co prosiłeś będziesz miał. Jest tylko kwestia w jaki sposób dostarczyć je do Tomaszowa? Czy ktoś po to przyjedzie, czy mam wysłać kurierem?
Dwa dni po uzgodnionym temacie ze Starostwem i SCh TOMY w sprawie wystawy prac Karewicza, dociera do mnie informacja na pocztę mailową, od Czarka Francke z Gdańska z wycinkiem prasowym, że Kapituła Fonograficzna przyznała Markowi Karewiczowi, za całokształt prac na rzecz rozwoju polskiej fonografii za rok 2011 – Złotego Fryderyka. Z tą wiadomością nazajutrz dotarłem do Starostwa o czym poinformowałem pana Kagankiewicza i pana Kowalczyka. Zauważyłem, że ta informacja jeszcze bardziej ich utwierdziła, że zgoda wyrażona przez nich na ekspozycję prac Karewicza w pomieszczeniach Starostwa, była bardzo trafną. W środę 28 marca Maryla Tejchman dostarczyła z Warszawy swoim seatem całą ekspozycję. Znalazło się w niej 10 rollapów obrazujących historię „50 lat Rock & Rolla” w Polsce i 44 projekty okładek płyt największych polskich jazzmanów, polskich piosenkarzy i zespołów rock’n’rollowych. Nazajutrz zmontowałem i ustawiłem w holu starostwa powyższe eksponaty i powstał wspaniały kompleks wystawowy prac Złotego Fryderyka.
[reklama2]
W piątek punktualnie o godzinie 15.00 przed wejście główne od ulicy Św. Antoniego do Starostwa Powiatowego podjechał seat Maryli , z którego wysiedli Wiesław Śliwiński, Hania Erez i przy ich pomocy Marek Karewicz, który posadzony w wózku, razem z nimi pokonał wejście główne do Starostwa. W holu oczekiwało przybyłych gości, wielu tomaszowian, przyjaciół Karewicza, pracowników urzędu, oraz na tle wystawowych eksponatów, v-ce Starosta Powiatu Sławomir Szewczyk, pani Naczelnik Wydziału Edukacji Katarzyna Banaszczak i moja skromna osoba. Po krótkim kurtuazyjnym powitaniu i przedstawieniu sylwetki Marka Karewicza, o jego zasługach na rzecz polskiej fonografii, polskiego jazzu, polskiego rock’n’rolla przez panią Katarzynę Banaszczyk, rozległy się gromkie brawa po czym głos zabrał sam nasz wielki artysta fotografii. Oto niektóre skrócone, z wielkim sarkazmem i dowcipem, wypowiedzi jakimi dzielił się z lokalnymi mediami:
- Chciałem bardzo serdecznie podziękować za tak miłe przyjęcie. Po raz pierwszy znalazłem się w kompletnie mi nieznanym domu, zupełnie nieznanym. Co zresztą widać z jakim zaciekawieniem się rozglądam, a drogę tą przy, której znajduje się ten budynek znam bardzo dobrze. Jako młodzieniec wielokrotnie z panienkami biegałem na Niebieskie Źródła, a to jak znacie to miasto jest niedaleko z stąd. Chciałem państwu powiedzieć, że tu po prawej stronie naszej wystawy jest parafia ewangelickiego kościoła Zbawiciela, w której przez pewien okres przebywając w Tomaszowie, zamieszkiwaliśmy. Do Tomaszowa z Warszawy przyszliśmy z rodziną pieszo w 1944 roku po upadku Powstania Warszawskiego. Dlaczego tu się znaleźliśmy? Otóż uciekaliśmy, jak wielu mieszkańców umierającej stolicy, przed Armią Czerwoną. Szliśmy dzień i noc, dzień i noc aż dotarliśmy po przebyciu 100 km do Tomaszowa. Wtedy bardzo zmęczony powiedziałem do ojca; Tato, dalej nie idę!
****
- Powiem Wam, szczerze mówiąc, a zdarza mi się ostatnio bardzo często, bo mam już swoje lata i w życiu bardzo dużo zrobiłem, że jestem bez żadnej wątpliwości zawodowym fotografem. Niektórzy mówią, że jednym z najlepszych na świecie, ale zawsze we wszystkich wywiadach wypowiadam się, że wszystko co się wydarzyło w mojej fotografii, zawodzie, bezwzględnie zawdzięczam miastu Tomaszów Maz. Do Tomaszowa, jak wcześniej wspomniałem, przyszedłem piechotą z Warszawy, z moim ojcem, moją matką i moją babcią. Tutaj się osiedliliśmy, tutaj rozpoczęło się moje szkolne życie. Ukończyłem szkołę podstawową nr.4 przy ulicy Barlickiego, w której zaraziłem się fotografią. Następnie po ukończeniu podstawówki poszedłem do liceum (dziś I LO). Dzisiaj gdy przyjeżdżam do Tomaszowa wracam do wspomnień, które wywołują ogromne wzruszenia. Wspominam te 11 lat pobytu w mieście, w których Tomaszów do końca pozostanie w sercu jako najważniejsze miejsce
w moim życiu, bo to było dla mnie bardzo, bardzo ważną rzeczą. Przy każdej okazji jak tylko mam możliwość przyjazdu do Tomaszowa, zawsze – NAPRAWDĘ - świetnie się tu czuję.
****
- Ja po prostu posiadam olbrzymią kolekcję fotografii. Praktycznie rzecz biorąc, w swoim życiu fotografowałem wszystkich największych twórców muzyki rozrywkowej, jazzowej i gatunków pokrewnych. Żadnej ulubionej postaci nie miałem, jeżeli się decydowałem by kogokolwiek fotografować, tylko ja decydowałem o tym kogo będę, a kogo nie. Ten, na którego się zdecydowałem musiał być najlepszy.
****
- Zaproponowano mi tę wystawę przez Antka, a Tomaszowowi nie jestem w stanie niczego odmówić, choć nie ma już tego Tomaszowa, który ja pamiętam, w którym ja naprawdę przeżyłem tu historię wczesnej młodości. Należę do tak starych mieszkańców tego miasta, że pamiętam jak w Hrabskim Ogrodzie było boisko piłkarskie, którego dziś nie ma. A ja poprzez mojego ojca byłem zaprzyjaźniony z całą drużyną piłkarską ze sławetnym bramkarzem europejskiego formatu, „ISIEM” Komarem i naprawdę ze wszystkimi ludźmi , którzy zajmowali się kulturą, sportem i muzyką.
****
- Z całego serca dziękuję państwu, że poświęciliście trochę swojego czasu by obejrzeć te bardzo stare okładki płyt i jeszcze starsze fotogramy zespołów jazzowych i rock’n’rollowych. Zapraszam wszystkich jutro, w sobotę na godzinę 18.00 na spotkanie do dawnego kina Mazowsze przy ulicy Jerozolimskiej. Podzielę się z państwem historią polskiego jazzu, polskim rock’n’rollem, będziecie mogli zadawać mi pytania, na które będę chciał wyczerpująco odpowiedzieć a całość spotkania w komponowane jest w cykl Antoniego Malewskiego, „Herosi Rock’n’Rolla”, a zakończone będzie filmem mojego przyjaciela Bogdana Bogiela, - I Miejsce w III edycji konkursu Wspomnienia Miłośników Rock’n’Rolla - „Wiatr od morza czyli big beat po szczecińsku”. Gorąco państwa zapraszam.
Przybyli na otwarcie wystawy, ogromnymi brawami podziękowali panu Karewiczowi, a my tymczasem z Jankiem Koziorowskim zdemontowaliśmy, niektóre eksponaty wystawy (by wykorzystać je w drugim dniu pobytu Marka, na spotkaniu w SCh TOMY) i udaliśmy się do jego domu przy ulicy Brzozowej. Maryla swoim seatem z Markiem, Hanką i Wiesławem pomknęła za nami by zakwaterować gości, posilić się i odpocząć. Po poobiedniej sjeście udaliśmy się wszyscy na zaplanowaną wizytę do księgarni Barbary Goździk przy Pl. Kościuszki 22. Było to kolejne, niepowtarzalne spotkanie na zapleczu księgarni, w koleżeńskiej symbiozie, w której to dotykaliśmy bardzo osobistych wydarzeń i doświadczeń ze wspólnych, trójmiejskich pobytów, warszawskich spotkań w mieszkaniu Marka czy Spotkaniach po Latach. Ponieważ nasze dwudniowe spotkania w Tomaszowie chciałem utrwalić na płycie DVD, więc w tym celu zaprosiłem swoją koleżankę z kamerą, Ewę Komar (nie ma nic wspólnego z tomaszowskim golkiperem), której zadaniem było wszystko zapisywać na tak zwanym dysku twardym kamery. Umówiliśmy się z Ewą, Markiem i Wiesiem na jutro przed południem (sobota) u Basi na zapleczu, by z stąd wyruszyć i dokonać maleńkiego rendez-vous ulicami miasta – szlakiem dzieciństwa małego Marka.
Sobota 31 marzec 2012 roku, pogoda okrutna, pod psem – słońce, deszcz, wiatr, grad, zachmurzenie, śnieg – cztery pory roku. Z księgarni wyszliśmy we czworo ja z Wiesiem by na zmianę pchać wózek z Markiem oraz Ewa z kamerą by filmować spacer ulicami miasta. Kiedy wychodziliśmy było słońce, a Marek w wózku w samej marynarce, na szczęście pod nią miał flanelową koszulę i podkoszulek. Zrobiliśmy rundkę wokół Placu Kościuszki z prześwitem po środku, powstałym po rozebraniu gwiazdy wdzięczności (tu za szkolnych lat donosił niemieckim jeńcom szkolne śniadania) i dalej zatrzymaliśmy się przy spalonej Galerii ARKADY. Marek w milczeniu popatrzył na końską jatkę, w której kupował w dzieciństwie sławetną mortadelę i późniejsze miejsce spotkań z mieszkańcami miasta jako znany już, światowej klasy, fotograf. Dalej idąc Placem Kościuszki mijaliśmy dzisiejszy sklep Siódemka, w którym za Marka czasów był najlepszy sklep z akcesoriami fotograficznymi gdzie kupowało się najlepsze klisze i filmy fotograficzne. Idąc w dół ulicą Św. Antoniego zatrzymaliśmy się przy Tkackiej, - Tu skręcając w lewo w ulicę Tkacką, tak zwanym skrótem – mówi Marek – dochodziło się do ulicy Rzeźniczej i schodami w górę docierałem do „Końskich jatek”, w których kupowałem wspomnianą wcześniej mortadelę. Z stąd już blisko do mostu na rzece, na którym zatrzymaliśmy się - A tu płynie rzeka mojego dzieciństwa, Wolbórka. Tu przychodziliśmy z kolegami z klasy, a szkoła była w pobliżu, na łowienie ryb i kąpanie się. Bardzo głęboka woda w rzece była tam dalej, bliżej mostu na Blichu. To miejsce nazywaliśmy „na kołkach”. 60 lat temu stawałem na tym moście, przyglądałem się wodzie w rzece by zobaczyć jakiego jest koloru dzisiaj, bo decydowała o tym tkanina na jaki kolor w danym dniu w fabryce Pischa, czy Millera (dywany) były farbowane.
Skróciliśmy pobyt na moście bo strasznie wiało i zaczął padać śnieg. Marek już był przemoknięty, a zarazem uparty. W żaden sposób nie chciał założyć płaszcza. Dojechaliśmy do skwerku przy Barlickiego, zatrzymując się przed budynkiem, w którym po wyzwoleniu mieściła się szkoła podstawowa nr.4. – Tamte cztery okna na I piętrze – rzekł przemarznięty Marek - to była moja klasa. Ze wzruszeniem wspominam tamte, szkolne lata. Bo tu wykonałem pierwsze zdjęcie zlecone przez nauczyciela od przyrody, nie używając aparatu fotograficznego. W bramie byłej szkoły odczekaliśmy kilka minut bo nagle zaczął sypać grad, drobny jak kaszka manna, by za chwilę wychodzące słońce za chmur, zrobiło cieplejszą atmosferę. Doszliśmy do sklepu meblowego HALIDOR (za Marka czasów mieściła się mleczarnia), z którego na spotkanie z nami wyszedł właściciel sklepu, mój przyjaciel, Jacenty Buczyński. Po krótkiej rozmowie z Jacentym udaliśmy się ulicą Konstytucji 3-go Maja pod numer 18 zatrzymując się przed posesją,
- Jesteśmy pod domem – zwrócił się do nas – w którym ponad 9 lat mieszkałem. Te pierwsze trzy okna na parterze były w moim mieszkaniu, to w tej izbie zasłoniłem gazetami szyby, zgasiłem światło by było ciemno i na papierze fotograficznym (światłoczułym) dokonałem odbitki (zdjęcia) jesiennych liści, które później zaniosłem na lekcję przyrody. Dziś mogę powiedzieć, że były to zrobione pierwsze, moje zdjęcia bez użycia aparatu. Jeszcze nie tak dawno w swoim mieszkaniu robiąc wielkie porządki znalazłem te odbitki, wzruszyłem się do łez.
Następnie zjechaliśmy w dół od ulicy i znaleźliśmy się na podwórzu, w którym Marek spędził kilka wspaniałych chwil. – To jest moje podwórko, na którym spędziłem swoje całe dzieciństwo. Tutaj z chłopakami grałem w piłkę nożną, w klipę, w dwa ognie a tam dalej znajdują się ogródki działkowe, a tuż za nimi płynęła bardzo szeroko, rzeka Wolbórka. W tej rzece łowiliśmy małe ryby zwane kiełbikami. Ta czwarta, z najjaśniejszymi drzwiami, to nasza komórka. Tu rodzice składowali na porę zimową materiały opałowe, węgiel i drzewo. Marek w ciszy bardzo długo rozglądał się po podwórku. Nam ta cisza również się udzieliła, wiedziałem, że teraz Karewicz znajduje się w tamtym, innym i beztroskim świecie, świecie bezpiecznego dzieciństwa. Udaliśmy się dalej ulicą Konstytucji 3-go Maja i za pierwszym zakrętem na wysokości byłej Fabryki Skór zatrzymaliśmy się, - Stanęliśmy – zagaił – przed willą Landsberga (byłe przedszkole), w której również pewien okres czasu mieszkaliśmy, wtedy mój ojciec był tu obok, po sąsiedzku, dyrektorem Fabryki Skór. Przed willą stał potężny kasztanowiec, kiedy w maju zakwitał, jego piękne, białe kwiaty cudownie pachnące, przystrajały nasz dom. Na jesieni zbieraliśmy kasztany, które służyły nam, dzieciom, do tworzenia różnych figur na prace ręczne do szkoły. W tej kamienicy obok (w latach 50-tych biurowiec zakładu), stojąca na terenie Fabryki Skór, mieszkał przyjaciel mojego ojca, słynny tomaszowski fotograf, pan Tadeusz Ulikowski. Kiedy odwiedzaliśmy go z ojcem w jego zakładzie fotograficznym miałem niejednokrotnie okazję wtajemniczyć się w technologie i techniki wykonywania fotografii. Wracając z powrotem ulicą Konstytucji 3-go Maja w kierunku ulicy Warszawska/Św. Antoniego, zatrzymaliśmy się przed posesją (dziś dom mojego przyjaciela Arka Lechowicza), a Marek zwrócił się do nas, kierując słowa w moim kierunku, - A w tym domu mieścił się sklep spożywczy, dawniej mówiono kolonialny, w którym moja babcia zaopatrywała się w przeróżne artykuły, z których tworzyła najsmaczniejsze potrawy, dziś mało znane w naszych domach. Ich cudowne zapachy i smaki pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Przed byłym sklepem zakończyliśmy, ze względu na pogarszającą się pogodę, wspomnieniową marszrutę i szybko udaliśmy się, z przemarzniętym do szpiku kości Markiem, w kierunku księgarni, gdzie na jej zapleczu oczekiwała nas, przygotowana przez Basię gorąca herbata. Obawialiśmy się bardzo czy ta przedpołudniowa, sobotnia eskapada ulicami miasta nie zaszkodzi Markowi, nieodpowiednio ubrany do zaistniałej pogody. Basia ze swojej podręcznej apteczki sięgnęła po sporządzoną przez siebie specjalną miksturę, po zażyciu której, Karewiczowi nie pogorszyło się, a nawet powiedziałbym był w lepszej formie niż przed południem, co gwarantowało wspaniałe spotkanie z mieszkańcami miasta. Racząc się smaczną, gorącą herbatą, skrupulatnie ustalaliśmy plan działania na dzisiejszy wieczór. Po zapięciu programu na przysłowiowy ostatni guzik nastrój obecnym na zapleczu poprawił a Wiesiu, aluzyjnie ustosunkowując się do odporności Karewicza na choroby zagaił:
[reklama2
- Moi drodzy, Marek ma końskie zdrowie, nieraz bywałem z nim w warunkach pogodowych gorszych. Mnie trafiła się choroba, przeziębienie, a jego nie. Basiu, twoja mikstura była wodą na młyn na jego odporny organizm. Znając go, obawiałem się czy mu czasem sporządzony przez ciebie lek nie zaszkodzi.
Wieczorem na spotkaniu spodziewałem się dużej frekwencji, już wcześniej wielu znajomych, przyjaciół potwierdziło swój udział. Kulminacja dwudniowego pobytu Marka Karewicza w Tomaszowie Mazowieckim odbyła się w byłym kinie Mazowsze, dzisiaj Społeczność Chrześcijańska TOMY. Przybyliśmy tu wszyscy z zaplecza księgarni na pół godziny przed rozpoczęciem spotkania, które zaplanowałem w moim stałym, w comiesięcznym cyklu Herosi Rock’n’Rolla. W części kawiarnianej (była poczekalnie kina Mazowsze) ustawiona była tylko, rzucająca się w oczy duża gablota - Marek Karewicz – Złoty Fryderyk - w której zamieściłem duże (format A-4) zdjęcia z wizerunkiem Marka Karewicza i tekst przedstawiający krótką biografię artysty, zapraszający dalej na salę widowiskową. Miało się tu odbyć zaplanowane spotkanie
z artystą fotografikiem z mieszkańcami miasta, kończące dwudniowy pobyt Człowieka ze Złotym Obiektywem w Tomaszowie Mazowieckim.
Pusta sala byłego kina, wystrojona w pięknie ustawiony ciąg rollapów z 50-letnią historią polskiego rock’n’rolla i w projekty niektórych okładek płyt gramofonowych, zaczęła się stopniowo zapełniać wymienionymi gadżetami, by w kilka minut jeszcze przed godziną 18.00 wypełniła się na full. Przybyło wiele osób, stałych uczestników moich Herosów, również wielu powiadomionych przeze mnie przyjaciół z Opoczna, Rawy Mazowieckiej, Łodzi czy Piotrkowa Tryb. Wózek z Markiem był bezustannie oblegany osobami chcącymi otrzymać autograf na swoich, przyniesionych z sobą płytach analogowych (longpley), porozmawiać o wspólnych znajomych z czasów kiedy Marek zamieszkiwał w naszym mieście, o jazzie, rock’n’rollu, fotografii. Wszystkich słuchających w ramach potrzeb zaspakajał. Jednak najpiękniejszym momentem wieczoru dla obu stron, było bliskie spotkanie mojej dobrej koleżanki, Grażyny Ziętek, która jest córką najsłynniejszego, tomaszowskiego golkipera, wychwalanego ciągle przez Marka, Isia Komara.
Oboje przez długi czas trzymając się za ręce mówili do siebie słowa, które w oczach Marka i Grażyny poprzez wzruszenie wyciskały łzy. To była piękna, niezapomniana chwila utrwalona okiem kamery. Tak wzruszony Karewicz, rozpoczął ostatnią swoją gawędę tomaszowskiego spotkania, opowiadając o swoim twórczym życiu, poznanych, wspaniałych ludziach, ciągle jednak powracał do dzieciństwa, do beztroskich lat spędzonych w naszym mieście. Kiedy zakończył swoje wystąpienie bez przerwy odpowiadając na pytania, wszyscy obecni na spotkaniu na stojąco, oklaskami trwającymi kilka minut, wyrażali swoje uczucia do byłego mieszkańca miasta. Na zakończenie Herosów, puściłem na ekran sopocki prezent Bogdana Bogiela jakim był jego film dokumentalny Wiatr od morza czyli big beat po szczecińsku. Film wywołał wielkie poruszenie na widowni. Po jego projekcji wyszedł przed ekran Mirek Orłowski i ze łzami w oczach, był jedynym uczestnikiem z byłego woj. łódzkiego w finale I Konkursu Szukamy młodych talentów w 1962 roku w Szczecinie, wielce wzruszony opowiedział o swoim występie i przeżyciach na kortach tenisowych tego miasta. Właśnie na nich odbywał się w padający deszcz, finał konkursu. Wszystko zakończyło się wielkimi brawami, przy których już zmęczony gość numer jeden spotkania, opuścił pomieszczenia byłego kina Mazowsze. Ze swej strony mogę dodać, że w tych samych pomieszczeniach, wówczas należących do kina, ponad 50 lat temu, odbył się zamiast poranka, pierwszy koncert (niedziela 4 października 1959 roku, godz. 11.00) rock’n’rolla w Tomaszowie pierwszego, zarejestrowanego w Estradzie Polskiej, zespołu Rhythm and Blues. Również dla samego zespołu był to ostatni koncert, wkrótce po nim zespól został „zmuszony” do rozwiązania się. Po zdemontowaniu i załadowaniu ekspozycji do mercedesa Mietka Gorgonia, udaliśmy się razem na ulicę Brzozową na bazę noclegową naszych gości. Tu po wypiciu herbaty, po krótkim podzieleniu się wydarzeniami z SCh TOMY, wszyscy zmęczeni nie nadużywając czasu, szybko rozeszliśmy się do swoich domów, pozostawiając na bazie noclegowej Marka i jego nieodłącznych przyjaciół.
Napisz komentarz
Komentarze