Dwa felietony (59, 60) przed cyklem wydarzeń organizowanych przez trójmiejską Fundację Sopockie Korzenie, poświęciłem w Subiektywnej Historii R&R zaskakującej, przedwczesnej i tragicznej śmierci, czterech amerykańskich piosenkarzy, prekursorów rock’n’rolla (Buddy Holly, Big Bopper, Ritchie Valens i króla R&R jakim nazwano Elvisa Presleya).
Tym razem chciałem przedstawić lokalnego pasjonata tego stylu, propagującego w/w twórczość, również nieżyjącego jak wielu przedstawionych w moich felietonach przyjaciół (zmarł w 2004 roku), mieszkającego na obrzeżach (wieś Wąwał, w pobliżu stacji PKP-Jeleń)) naszego miasta, Jacka Michalskiego, zwanego przez tomaszowskich przyjaciół i kolegów, z racji dojazdu do Tomaszowa koleją ze stacji Jeleń – Jacek z Jelenia.
Wystawny, przedwojenny, piętrowy dom z zapleczem gospodarczym rodziny Michalskich, przy ulicy Głównej 44, był często bazą rozrywki grupy tomaszowskich, młodych ludzi mojego pokolenia. O Jacku mówiło się chłopak z dobrego domu. We wczesnych latach 60-tych ubiegłego wieku, to u niego odbywały się najsłynniejsze prywatki, o których do dziś, jak tylko padnie w rozmowach jeszcze żyjących kolegów, koleżanek z tamtych czasów, termin „Jeleń”, przechodzą ciarki po ciele. Powracają natychmiast niezapomniane („gdzie się podziały tamte prywatki”) wspomnienia. Szalone zabawy, pierwsze dziewczyny, pierwsze miłości, pierwsze miłosne sukcesy, zawody i porażki.
Posesja Jacka Michalskiego na Wąwale to drugi dom w naszym mieście (po mieszkaniu Sławka Ronka przy Konstytucji 3-go Maja), w którym powstał Fan Club. W muzycznym układzie zainteresowań Jacka, klub nosił imię rhythm’and’bluesowego bożyszcza naszych czasów, Fatsa Domino. Nazwę klubu Jacek wymyślił sam, dla niego Fats Domino to najukochańsze dziecko rock’n’rolla. Do końca życia, przebywając w domu na Wąwale można było usłyszeć przeboje z jego repertuaru m.in. It Keeps Rainin’, My Girl Josephin, Jambalaya, Margie, Shu Rah czy nieśmiertelne Blueberry Hill. Na zewnątrz posesji widniała, o słusznych, to znaczy dużych rozmiarach, rzucająca się w oczy, plansza z napisem Fan Club - Fats Domino.
Jacka poznałem, jak wielu innych kolegów interesujących się rock’n’rollem, w mieszkaniu Szymona przy Placu Kościuszki 17. Zastałem go podczas przegrywania (z taśmy na taśmę) z Wojtka magnetofonu KB-100 na swoją Melodię, właśnie utworów z najnowszej płyty Fatsa Domino. Od pierwszej chwili polubiliśmy się. Zapewne wpływ na to miały wspólne zainteresowanie rock’n’rollem. Rodzina Michalskich (Jacek miał dużo starszego brata), jak na warunki życia w systemie socjalistycznym, byłą rodziną bogatą o tradycjach narodowych, patriotycznych. Posiadali w latach międzywojennych aż do końcowych lat 50-tych, tartak na Jeleniu i cegielnię na Dąbrowie. W domu były antyczne meble, mówiło się o nich, meble a’la Ludwik XVI. Na ścianach obrazy wybitnych malarzy, na regałach sporo książek światowych klasyków, leksykony, encyklopedie a po mieszkaniu krzątała się służba. Nacjonalizacja prywatnej własności zniszczyła cały, rodzinny majątek i dorobek rodziny Michalskich. W tym czasie, jak poznałem Jacka, rodzice byli rozwiedzeni. Ojciec, aż do śmierci więcej przebywał we wsi kol. Zawada niż w domu na Wąwale. Jacek zamieszkiwał tylko z matką.
Kiedy swoją, szkolną edukację rozpoczynałem w Skierniewicach (Licealne Technikum Mechaniczne po ukończeniu szkoły Zawodowej), zamieszkałem na stancji. Miałem więc więcej „wolności” niż koledzy z klasy zamieszkujący internat. Częściej przebywałem (miałem już skończone 18 lat) w skierniewickich lokalach (kawiarnia Kot, restauracja Skierniewiczanka czy nowo otwarta za mojej kadencji Ratuszowa), szybko z asymilowałem się z miejscową, awangardową grupą młodzieży, nie zdając sobie sprawy, że wymieniając miasto, z którego się wywodzę – Tomaszów – natychmiast otrzymam przepustkę do grona stanowiącego elitę miasta, okupującą miejskie lokale, uczestniczącą we wszystkich, fajfach, prywatkach, zabawach. Grupa przemieszczająca się w weekendy do pobliskich miast (Łowicz, Żyrardów czy Puszcza Mariańska) na taneczne imprezy. A dlaczego tak mnie przyjęto?
Pierwsze pytanie jakie padło z ich ust to, - Antek, czy ty znasz Jacka Michalskiego z Wąwału? Pozytywnie zaskoczony, zareagowałem natychmiast, - Oczywiście, że znam, to mój najlepszy kolega od biesiad tanecznych, prywatek, od rock’n’rolla z tak zwanej „sekcji z Literackiej”. „Żulik”, to pseudonim jednego z kolegów skierniewickiej grupy, który tak się wyraził do mnie o Jacku, - Antek, Jacek Michalski to nasz wielki przyjaciel, wszyscy go lubiliśmy. To facet, który często przebywał w skierniewickich lokalach, uczęszczał na wszystkie imprezy taneczne, zaraził naszą paczkę kolegów, koleżanek rock’n’rollem. Nazywaliśmy go „rock’n’rollowym szajbusem”, zawsze informował nas i zapraszał na fajfy do Puszczy Mariańskiej. To były fantastyczne, niezapomniane, taneczne spotkania.
Jacek na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku był uczniem słynnej na całą Polskę szkoły, Liceum Ogólnokształcące w Puszczy Mariańskiej (miejscowość, pierwsza stacja kolejowa za Skierniewicami w stronę Łukowa). W tym liceum z internatem, przeważnie kształciła się tak zwana trudna młodzież. Były to dzieci prominentów, dygnitarzy partyjnych (choć nie tylko), aktorów, polityków, którzy nie tyle mieli kłopoty z nauczaniem, uczeniem się co zachowaniem, wypaczonym poprzez kultywowanie (mody, obyczajów, rock’n’rolla) kultury zachodniej. Puszcza Mariańska słynęła w okolicznych miejscowościach, miastach ze wspaniałych, tanecznych zabaw, przy rock’n’rollowej muzyce z płyt czy wydobywającej się z magnetofonowej szpuli w internatowej świetlicy. Przyjeżdżały tu całe grupy młodzieży ze Skierniewic, Żyrardowa, Grodziska Maz., Jaktorowa, Brwinowa czy Łowicza. Bywałem też i ja z grupą skierniewickich przyjaciół.
Faktycznie, uczestnicząc w tanecznych fajfach (a przecież byłem już dobrze zaprawionym rockmanem) można było usłyszeć najbardziej aktualne, zasłyszane utwory z list przebojów z Radia Luxembourg. Poznałem tu wiele wspaniałych dziewcząt, chłopców, uczniów tej szkoły - mieszkających w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Łodzi a nawet w Szczecinie - zaprawionych w rock’n’rollu, posiadających potężne, muzyczne zasoby w płytach czy magnetofonowych szpulach. Teraz dopiero uzmysłowiłem sobie skąd u Jacka, mieszkańca Wąwału takie osłuchanie, znajomość rock’n’rolla, którą błyszczał na spotkaniach u Wojtka Szymona przy Placu Kościuszki 17. Odpowiedź znalazłem dopiero tu, w Puszczy Mariańskiej.
Jacek nie ukończył tej szczególnej uczelni, zapewne przeszkodził mu w tym rock’n’roll, młodzieńcza nadaktywność i kultywowanie zachodniej subkultury, tak się przynajmniej domyślam. Choć nigdy na temat nie było dane nam rozmawiać. Powrócił, jako syn marnotrawny z nieudanej, szkolnej eskapady do Tomaszowa. Tu dokończył edukację szkolną zdając maturę w wieczorowym Liceum Ogólnokształcącym (w I LO) przy Mościckiego.
Naukę w Skierniewicach rozpocząłem w rok po opuszczeniu przez Jacka, Puszczy Mariańskiej. Kiedy na Jeleniu rozpoczęła się era prywatek, Jacek miał wolną chatę, nieraz bywało, że przez miesiąc, moim zadaniem było organizowanie na prywatki dziewczyny i chłopaków ze Skierniewic. Nie było to dla mnie kłopotliwym zadaniem gdyż, wszyscy biorący udział w szaleńczych tańcach na Jeleniu byli dobrymi znajomymi Jacka z okresu szkolnego. Jechaliśmy na wąwalską bazę nieraz grupą 12/14 osób. Były to prywatkowe złote lata, o których było głośno nie tylko we wsi Wąwał, ale także w całym Tomaszowie. Niejednokrotnie wracaliśmy do Skierniewic po trzech, czterech dniach szaleństw. Właśnie w tym okresie zaczęły się i dla mnie ciężkie czasy w szkole. Edukację skończyłem podobnie jak Jacek, o ironio, w klasie maturalnej. Egzaminy maturalne zdałem dopiero po odbyciu służby wojskowej (podobne, trzyletnie Technikum powstało w naszym mieście kiedy byłem w armii).
Fama o szalonych prywatkach na Wąwale rozeszła się głośnym echem po Tomaszowie. Wiele osób (dziewczyn, chłopaków), znajomych, chciało uczestniczyć w tych spotkaniach. Był taki czas, że do dobrego tonu dla tomaszowskiej młodzieży należało, choćby tylko raz znaleźć się w Jacka posiadłościach. Dziś mogę powiedzieć, ze bycie na wąwalskiej prywatce było dla młodych tomaszowian wielką nobilitacją, tym samym zapełniali szeregi awangardowej grupy w mieście. Nie wymieniam w tym felietonie imiennie, ani dziewcząt ani chłopców by nie stwarzać dzisiaj jakichkolwiek podejrzeń, skojarzeń. Jeżeli ten felieton będzie czytany przez osobę uczestniczącą na Wąwale w epoce prywatek, sama zadecyduje o tym, czy drugiej osobie, partnerowi, partnerce się pochwalić, zwierzyć z uczestnictwa, przeżytych doznaniach muzycznych, tanecznych czy innych, cennych i ważnych inicjacji młodości.
W sumie Jacek, jak patrzę na to dzisiaj, był postacią tragiczną. Ożenił się dość późno w połowie lat 70-tych ubiegłego wieku, kiedy przekroczył trzydziestkę, z koleżanką z naszej rock’n’rollowej paczki, Elą Godlewską. Było to bardzo dobre, choć trwało zbyt krótko, małżeństwo. Nie mieli dzieci, zamieszkali w wieżowcu przy Kwiatowej w pobliżu mojego miejsca zamieszkania. Często mieliśmy okazję się spotykać, ustatkował się, całkowicie odszedł od rock’n’rollowej działalności, choć można małżeństwo Michalskich było spotkać, od czasu do czasu w gronie przyjaciół z dawnych lat, na dancingu w lokalach naszej młodości Jagódce czy Literackiej. Przyjaźnili się z innym małżeństwem, Sabiną i Czarkiem Fronckiewicz.
Pamiętam dzień w którym Jacek przekazał mi bardzo smutną informację, - Antek, moja Ela ma raka. Przyjąłem tę informację z zaskoczeniem i wielkim smutkiem, współczując Elżbiecie i Jackowi. Ela zmarła w 1982 roku przeżywszy zaledwie 40 lat. Przede mną nagle stanął obraz z przełomu lat 50/60-tych, kiedy oboje byli młodzi i piękni, pełni zapału młodzieńczej werwy, tanecznego zacięcia, kiedy okupywali parkiety Jagódki czy Literackiej.
Po śmierci Elżbiety Jacek opuścił mieszkanie przy Kwiatowej i przeniósł się do rodzinnego domu na Wąwale. Wkrótce zmarł jego starszy brat i pozostał na włościach tylko z matką, kobieta zbliżająca się do osiemdziesiątki. Gospodarcze budynki Michalscy wynajęli lokalnym biznesmenom, w których uruchomiono produkcję gumoleum. Jacek nigdy nie nadużywał alkoholu, dlatego wielce się zdziwiłem, kiedy dowiedziałem się o jego problemie. Myślę, że wpływ na picie miała trauma, samotność po utracie żony. W ciszy wiejskiej głuszy razem z matką raczyli się wynalazkiem Bachusa, greckiego boga wina. Dziś mogę powiedzieć, że Jacek po śmierci matki nie wyhamował picia, wręcz przeciwnie jeszcze bardziej rozwinęła się w nim choroba alkoholowa.
Piękny dom, który w latach 60-tych był symbolem rock’n’rolla, synonimem prywatek dla tomaszowskiej młodzieży, Jacek za kiepskie pieniądze (będąc w rock’n’rollowym amoku) sprzedał. Kiedy roztrwonił na alkohol marne grosze, na całe szczęście trafił do nas, kolegów, do wynajmowanego mieszkania przy Strzeleckiej przez Zygmunta Mączyńskiego u którego akuratnie przebywałem. Przyszedł bardzo wychudzony, ogromnie zmieniony na twarzy, nie do poznania, ubrany prawie w łachmany, po … pożyczkę, na pół litra. Zainteresowaliśmy się sprawą. Po rozmowie z Zygmuntem, który w tym czasie poszukiwał mieszkania, znając układ budynków gospodarczych, przekonałem go by je wykupił. Po wielkich, administracyjnych perypetiach, kłopotach dotyczących uregulowania praw własności, Zygmunt kupił budynek gospodarczy.
Po odrestaurowaniu i urządzeniu wnętrza budynku, Zygmunt zamieszkał. Obok w tym samym ciągu budowlanym urządził pomieszczenia dla Jacka. Zakupił mu nowe ciuchy, wieżę z radiem, odtwarzaczem płyt CD i DVD, telewizor kolorowy. Ja ponagrywałem mu dużo płyt muzycznych i video. Przeważnie jego ukochanego Fatsa Domino, Elvisa Presleya czy Big Joe Turnera, którego również uwielbiał, zupełnie jak Fatsa. Wydawało się, wówczas przestał pić, nieskromnie powiem - przy mojej pomocy - że wszystko powróciło do normy, że na Wąwale zapanuje sielanka jak za dawnych lat bywało. Do pierwszego kieliszka … i wszystko wróciło jak sen koszmarny. Jacek zaczął pić, można powiedzieć kasacyjnie.
Zygmunt nie mógł sobie dać rady, zadzwonił po mnie, chciałem załatwić mu szybki odwyk, miałem takie możliwości. Nic z tego, nie dał się ujarzmić, poskromić choroby. Stał się bardzo agresywny wobec przyjaciół. Cały sprzęt elektroniczny, niezłą płytotekę, spieniężył na wsi za marne grosze, niektóre rzeczy zdeponował u lichwiarza. Całą ojcowiznę roztrwonił w szybkim tempie. Zmarł w pijackim amoku w 2004 roku.
Dzisiaj, kiedy odwiedzamy z przyjaciółmi naszego artystę malarza, Zygmunta Mączyńskiego w pięknie odrestaurowanej posesji (były budynek gospodarczy) na Wąwale przy ulicy Głównej 44, wracają wspomnienia z najpiękniejszego okresu naszego życia, wracają prywatkowe dziewczyny, chłopcy, wraca w rozmowie tragiczna postać gospodarza tych obiektów. Przystojny, do bólu szczery, wiecznie uśmiechnięty syn marnotrawny, Jacek Michalski. Pokój Twojej duszy.
Napisz komentarz
Komentarze