- Antoni Macierewicz uważa, że do Okrągłego Stołu nie należało w ogóle siadać, a czekać na dalszy rozwój wypadków – przypominamy my.
Lech Kaczyński odpowiada:
- Nie należało czekać. Ten system miał jeszcze sporo siły, a sytuacja w Rosji była niejasna. Należało korzystać z okazji. Nawet jeśli w przemianach był element reżyserii przez rosyjskie i szerzej komunistyczne służby specjalne. Nie bylibyśmy pierwsi w rozmontowaniu komunizmu, a ostatni. To myśmy wpłynęli na wydarzenia w Berlinie, w Pradze. Co by było gdybyśmy się znaleźli w ogonie przemian? Mamy w Europie dostatecznie wielu wrogów, którzy by przeciw nam to wykorzystali. A POZA TYM, TEN USTRÓJ TRZEBA BYŁO LIKWIDOWAĆ JAK NAJSZYBCIEJ. Każdy miesiąc jego trwania był szkodliwy dla narodu. Inną sprawą jest, jak porozumienia Okrągłego Stołu traktowano później. Pewna część elity solidarnościowej potraktowała je niestety jako coś wieczystego.
W innym miejscu coś podobnego twierdzi Jarosław Kaczyński: - Walnego boju z komunistyczną władzą nie można było wtedy wygrać.
Bracia opowiadali się za grą etapami, wzorem Piłsudskiego podczas pierwszej wojny światowej. Po latach bronili tamtej strategii. To ich stawia w rzędzie rozsądnych przewidujących polityków.
Ale nie cytuję tego po to, aby podpierać własne poglądy poglądami innych. Po prostu ta rozsądna opinia idzie dziś w zapomnienie. Przesłaniają ją i zniekształcają późniejsze wydarzenia. Niedokończona rewolucja przestaje być dla wielu, którzy taką linię wtedy wspierali, jakąkolwiek rewolucją. Późniejsze upokorzenia ówczesnej naszej strony, choćby z tego powodu, że politykę rządu Mazowieckiego mieli nam potem objaśniać dziennikarze stanu wojennego przysłania nam doniosłość zdarzeń 4 czerwca 1989 roku.
Trafiam na natrząsanie się z tej daty. Choćby Lecha Makowieckiego, który ogłasza tu na portalu, że nie zdarzyło się wtedy nic ważnego, poza jego urodzinami. Bo przecież Sejm był tylko w 35 procentach reprezentacją całego społeczeństwa.
Była wąska grupa, która tak to traktowała i wtedy. Szanuję ich wybory, ale po pierwsze większość z nas tak nie myślała, po drugie, ta grupa nigdy nie przedstawiła nam poza czekaniem na erozję systemu sensownego scenariusza alternatywnego. W tej sprawie jestem z Lechem Kaczyńskim, bo koncepcja etapowego likwidowania komunizmu była sensowna. Nawet jeśli potem zablokowana małodusznością części solidarnościowych przywódców.
A co do ludzkiego wymiaru – nie było radości na ulicach, a było przełykanie dziwnych manipulacji z listą krajową, która obalona głosami wyborców, została potem przywrócona pod stołem. No dobrze, ale zapominamy o ważnym elemencie tamtego zdarzenia.
Jerzy Urban mówi dziś, że był przekonany, że wygra. A kandydował na miejsce dla bezpartyjnych. Uczciwie mówiąc, my także nie byliśmy pewni, jak się społeczeństwo zachowa. Mieliśmy podejrzenia, że większość ma dość komunizmu, ale sprawdzianów realnych nie było. Przez lata 80. w walkę z władzę angażowała się mniejszość. Coraz bardziej liczebnie ograniczona.
I jednak jeden jedyny raz Polacy mieli sposobność wypowiedzieć się na temat tamtego systemu. Obalili listę krajową, wybrali w 99 procentach solidarnościowy Senat, nie dopuścili aby miejsca dla bezpartyjnych przejęli ludzie związani z władzą typu Urbana. To było odczarowanie sfałszowanych wyborów 1947 roku. Powód do radości i dumy. Nie wyrzekajmy się tej dumy pochopnie.
Co do ludzkiego wymiaru jeszcze – byłem wtedy nauczycielem historii w praskim liceum. Kiedy razu pewnego odwiedziłem ze swoimi uczniami lokalny Komitet Obywatelski na Grochowskiej. Wystarczyło żebym podał komuś swoje namiary żeby następnego dnia w szkole pojawił się nieznany mi człowiek przywożąc ulotki wyborcze. Taka to była silna więź społeczna.
Ja te ulotki potem kleiłem łażąc po blokowiskach Grochowa. I z faktu, że potem rozstałem się politycznie z częścią strategów obozu solidarnościowego, nie będę dziś z siebie robił głupiej, oszukanej marionetki. To miało sens. Nie będę w chórze tych, którzy powtarzają, że nic się nie zmieniło, bo to nieprawda. W tej akurat sprawie jestem z Kaczyńskimi (tymi z 2006 roku, a więc z całkiem niedawnych czasów), przeciw narodowym masochistom.
Że zmiana była kosmetyczna, próbują nas zresztą przekonać także ci, dla których reżym Jaruzelskiego to była normalność. Tyle że oni także mają z tą datą kłopot. Z jednej strony próbują przedstawić niezgodnie z prawdą 4 czerwca jako wynik wspólnego scenariusza ówczesnej władzy i opozycji. A przecież ta władza nie doceniając Polaków planowała jeszcze rządzić długie lata. A tu zdarzył się wypadek.
Z drugiej pojawiają się publikacje, jak Cezarego Łazarewicza ostatnio w „Polityce”, przekonujące nas, że zaraz po 4 czerwca byliśmy narażeni na poważne niebezpieczeństwo – unieważnienia wyborów i kontrakcji reżymu. Łazarewicz nie przedstawił nowych dowodów, wyprowadza ten wniosek z twardych wypowiedzi zawiedzionych PZPR-owców. To z kolei ma nas przekonać, że ostrożna polityka Geremka, a potem rządu Mazowieckiego, była głęboko uzasadniona. A racji nie mieli ci, którzy, jak Kaczyńscy, mówili: władza jest słaba i zdemoralizowana. Idźmy dalej, Dokończmy rewolucję.
4 czerwca to była porażka tamtej władzy. Porażka, której ówczesna „nasza strona” nie wykorzystała. Z porażki się cieszę. Niewykorzystaniem martwię.
Nie wypowiadam się, czy i jak 4 czerwca świętować, zwłaszcza wspólnie z tymi, którzy przedstawiają nam go dziś jako wspólny sukces Michnika i Jaruzelskiego. Ale mam sobie odbierać swoją ówczesną radość? Przecież to absurd. Wtedy jak mało kiedy, my Polacy zdaliśmy egzamin.
Piotr Zaremba, źródło: wPolityce.pl
Napisz komentarz
Komentarze