Człowiek wielu talentów. Urodzony w 1950 roku w Tomaszowie Mazowieckim (woj. łódzkie), absolwent miejscowego I Liceum Ogólnokształcącego (1968) i olsztyńskiej AWF (1974), gdzie otrzymał tytuł magistra wf. Od najmłodszych lat (szkoła podstawowa) grał w siatkówkę w znakomitym towarzystwie, razem z wielokrotnym reprezentantem Polski, mistrzem świata oraz mistrzem olimpijskim, Wiesławem Gawłowskim. Kiedy razem wprowadzili Lechię Tomaszów do I ligi, ich drogi rozeszły się: jeden Wiesiek (Gawłowski) trafił do AZS AWF Warszawa, drugi (Fiszbach) do AZS-u Olsztyn.
„W tym samym czasie co tomaszowska Lechia, awansował do I ligi siatkówki AZS Olsztyn. Grałem tam w siatkówkę zaledwie przez jeden rok” - wspomina Wiesiek. „Chciałem dłużej, ale nie mogłem, z powodu urazu kręgosłupa. Jednak w olsztyńskim AZS-ie rozpoczął się drugi etap mojego sportowego życia. Zainteresowanie judo zaowocowało zdobyciem trzeciego miejsca na mistrzostwach Polski w Warszawie w roku 1974. Po studiach zacząłem pracować na ówczesnej Akademii Rolniczo-Technicznej jako nauczyciel akademicki. Tam założyłem pierwszą w Olsztynie sekcję judo dla modzieży akademickiej i kilka sekcji dziecięcych tej dziedziny sportu. Tak więc byłem prekursorem judo na Warmii i Mazurach. W ciągu dwóch lat zdobyliśmy akademickie mistrzostwo Polski, czego konsekwencją było powołanie mnie na trenera reprezentacji Polski na Uniwersjadę w Rio de Janeiro.”
„Z uczelnią rozstałem się ze względów, powiedzmy – politycznych”, wspomina z uśmiechem Wiesiek Fiszbach. „Szkoda, gdyż byłem już bardzo znany i lubiany przez młodzież. Zdarzyło się tak, że otrzymałem od uczelni mieszkanie i wtedy zaczął się dramat, a właściwie to komedia, związana z namawianiem mnie, abym w „dowód wdzięczności” wstąpił w szeregi PZPR. Zdecydowanie odmawiałem, toteż w konsekwencji stopniowo zaczęto odsuwać mnie od pracy z młodzieżą. Trwało to około dwóch lat. W 1971 roku urodził się mój syn, ale nie był to przyjemny okres w moim życiu. W tym samym mniej więcej czasie rozwiodłem się z pierwszą żoną. Chciałem być bliżej dziecka, więc zdecydowałem się na poważny krok, który odmienił moje życie. Kupiłem 100 hektarów ziemi po Niemcu – Hinzmanie, we wsi Radykajny. Przez następne pięć lat bawiłem się w hodowlę byków i trzody chlewnej. Po drodze miałem z tym nowym doświadczeniem liczne przygody. Pewnego razu zerwało mi się stado byków liczące 200 sztuk. Jak na westernie przebiegło przez gminę i potrzeba było tygodnia czasu, by je z powrotem zagonić do zagrody. W pewnym okresie życia poczułem jednak, że rolnictwo nie jest moim właściwym powołaniem. Ziemia jakby dała mi kopa”, uśmiecha się Wiesiek do wspomnień.
„Wokół mnie zaczęły się rodzić dziwnie smutne krajobrazy. Pewnego razu na moje stado świń liczące 800 sztuk padła zaraza. Zostały zarażone krwawą biegunką, roznoszoną przez dzikie zwierzęta. Cały las ruszał się od rozkładającej się padliny. Wiosną tamtego niedobrego roku, moja ówczesna narzeczona, która niespodziewanie powróciła z USA, znalazła mnie półprzytomnego na farmie, jak twierdzili lekarze, od śmierci dzieliła mnie jedna godzina. Cudem odratowano mnie w pobliskim szpitalu. Po tych smutnych wydarzeniach postanowiłem wyjechać z Polski. Droga ucieczki miała wieść przez Berlin do Paryża, lecz przypadkiem zakończyła się już w Berlinie. W roku 1980-tym Berlin Zachodni był wolnym i prześlicznym miastem, pełnym uciekającej przed wojskiem młodzieży z całego świata. Ja odwrotnie, byłem wtedy desperado, i jakby na przekór wszystkim, nawet samemu sobie, miałem zamiar wstąpić we Francji do Legii Cudzoziemskiej. Przypadek sprawił, że w Berlinie zostałem okradziony z gotówki przez taksówkarza i nie dojechałem do Paryża, gdzie oczekiwał na mnie kolega, tak samo jak ja kandydat do Legii. Do tej „stolicy świata” dotarłem dopiero po wielu latach, z moimi dziećmi, aby im pokazać Disneyland”, żartuje Wiesiek.
„W Berlinie wiodłem iście cygańskie życie. Miałem zawsze przy sobie wielką torbę lekarską, a w niej najniezbędniejsze wtedy do życia przedmioty: szczoteczkę do zębów, dwie pary skarpetek, dwie pary slipów, parę butów i jedne spodnie. Adresów nie pamiętam, kiedy doliczyłem się ich sześćdziesięciu, pomyliła mi się rachuba. Mieszkałem „po kobitkach”. W końcu osiadłem na miejscu z zaprzyjaźnioną Niemką, z którą wytrzymałem aż półtora roku. Otrzymałem od Amerykanów zgodę na pobyt stały, pod warunkiem, że ożenię się z tą moją Niemką, co nie było podejrzane, gdyż byliśmy w jednym wieku i wyglądaliśmy na zakochanych. Jedną z podstawowych jej wad był jednakże fakt, że nocą wzdychała do mnie po niemiecku, a ja byłem odporny na jej westchnienia wyrażane w tym języku. Idąc za stwierdzeniem zawartym w teście piosenki Andrzeja Rosiewicza uznałem, że „najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny”. A te zaczęły na przełomie lat 85-86 zjeżdżać do Berlina gromadnie.
I ja spotkałem swoją. Po rozstaniu z moją Heidi odebrano mi prawo do stałego pobytu. Jednak po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego byliśmy przez Niemców tolerowani. Po to, by mieć status stałego mieszkańca Berlina otworzyłem firmę budowlaną, która rozrosła się i zaczęła przybierać na znaczeniu w mieście. Prowadziłem ją przez osiemnaście lat. Zarobiłem dużo pieniędzy. W czasie, gdy władze niemieckie przenosiły się z Bonn do Berlina, był to okres mojego szczytowania finansowego. Przez siedem lat pracowałem z jednym architektem, wystarczająco długo, by mógł mnie sobie wychować i oswoić. Przy ostatnim kontrakcie opiewającym na milion euro, okradł mnie na 280 000 i splajtował. Spłaciłem 250 000, resztę rząd łaskawie mi umorzył”, kiwa głową Wiesiek Fiszbach.
„Po kolejnym rozwodzie spotkałem piękną kobietę pochodzącą z Warmii i Mazur. Moja była żona utrudniała mi kontakty z dziećmi, co przypłaciłem depresją i ucieczką w alkohol. Sypiałem wtedy na budowie i tam spotykaliśmy się z moją wybranką po nocach, by leczyć się wzajemnie, nie fizycznie, lecz poprzez pocieszenia słowne. Byliśmy oboje zbyt pokaleczeni przez życie. Po czterech latach otrzymałem pozwolenie sądu na widywanie się z moimi dziećmi.
„Zacząłem z powrotem malować. W tamtych pierwszych momentach moich berlińskich doświadczeń nie mogłem nawet przypuszczać, nikt nie mógł, że padnie komuna. Nawet doradca prezydenta Cartera, profesor Zbigniew Brzeziński, na dwa lata przed faktem tego nie podejrzewał. Owszem, kiedyś po meczu siedząc w znanej berlińskiej knajpce „U Morowana” marzyliśmy z kolegami o wypiciu kufla piwa w kraju (98 kilometrów do Szczecina). W roku 1987 po raz pierwszy udało mi się przekroczyć granicę. Zjechaliśmy w lesie na pobocze i się popłakaliśmy”.
Oglądając prace „Stefana” czuje się w nich nastrój niespokojnej i alternatywnej dzielnicy Berlina – Kreuzberg, w której mieszka. Ta dzielnica to świat artystów, studentów, ludzi kreatywnych. Życie tętni tam 24 godziny na dobę. Majowe starcia z policją należą do tradycji. „Stefana” można odwiedzić w Brzustowie i w Berlinie. W Berlinie jego galeria nosi nazwę „Na Kole”. „Na Kole” stoi otworem dla każdego, kto ma ochotę nacieszyć oko, duszę i ciało.
W Berlinie nie brakuje Polaków, którzy tam znaleźli lub ciągle znajdują swoje miejsce. Co roku w czerwcu władze Berlina organizują 48-godzinny festiwal Neukolln. Neukolln to najbardziej międzynarodowa dzielnica tego miasta. Tegoroczny 14. festiwal odbywał się pod hasłem „Ostatnia stacja do raju”. Tym rajem dla wielu był i jest właśnie Berlin. Coroczna impreza ukazuje potencjał siły tkwiącej w zintegrowanej wielokulturowej społeczności dzielnicy i miasta. Wiesław Fiszbach na festiwalowe dni zaprasza takich przyjaciół z Polski, którzy potrafią czymś zabłysnąć. W tym roku przyjechali studenci Akademii Sztuk Pięknych z Gdańska, którzy w galerii NaKole przy Hobrecht Strasse 47 pokazywali swoje prace. Był wśród nich pochodzący z Tomaszowa Jakub Stojałowski, który do Berlina przywiózł fotogramy.
W Polsce, w Brzustowie niedaleko Inowłodza i o „rzut beretem” od Tomaszowa, Wiesiek zbudował dom, który roboczo nazwał przed kilku laty „Na Niskiej”. Bo Wiesiek to tak jak Włodek Votka i ja, jest „Chłopakiem z Niskiej”. Dom ten jest w okresie letnim Mekką dla przyjaciół artysty. Prawie każdego roku Wiesiek urządza tam „Zakończenie sezonu” – spotkanie, które jest okazją do zaprezentowania jego nowych prac, ale także do spotkania w bardzo szerokim gronie. Niżej podpisany sprzedawał tam i czytał fragmenty swoich książek i śpiewał przy ognisku nie jeden raz. A kiedy Wiesiek, ksywa „Stefan” wyjeżdża na zimę do Berlina, oddaje klucze Włodkowi Votce, który zatrzymuje się w Brzustowie dla odpoczynku na trasie swoich artystycznych wojaży po Polsce. Ja zaś odwiedzam wtedy Włodka. Często czynimy razem spustoszenie w grzybostanie lasku należącego do włości naszego przyjaciela.
Od wielu lat Wiesiek jest członkiem Stowarzyszenia Amatorów Plastyków w Tomaszowie Mazowieckim, a od roku – członkiem Polskiego Związku Artystów Plastyków, co się nieczęsto zdarza osobom niemającym wykształcenia plastycznego. Nasz „ambasador kultury” działa też w Stowarzyszeniu Artystów Integracji Europejskiej z siedzibą w Szczecinie.
Z Wieśkiem Fiszbachem i z Włodkiem Votką spotykaliśmy się wiele razy z okazji przeróżnych imprez. Pierwszy raz było to w roku 2007, kiedy Wiesiek zaprosił nas do Berlina na spotkanie z tamtejszą Polonią. Odbyły się dwie super imprezy, jedna w Domu Polskim, druga w Polskiej Misji Katolickiej. Na pierwszej z nich bohaterami byliśmy wyłącznie my – „Trzej przyjaciele z Niskiej”. Ja mówiłem o książkach, Włodek grał i śpiewał, a Wiesiek wystawiał obrazy. Na drugiej śpiewał Tadeusz Woźniak i recytowała Anna Dymna, a my swoją małą chwilę mieliśmy podczas wernisażu prac Wieśka i innych artystów pochodzenia polskiego w katakumbach kościoła Misji.
Należy do tradycji, że nie zapominamy o sobie. W listopadzie ubiegłego roku znowu „Trzej Przyjaciele z ulicy Niskiej” spotkali się na wernisażu Wieśka, tym razem w Literackiej, sali Miejskiej Biblioteki Publicznej w Tomaszowie Mazowieckim. I jak zawsze byliśmy ciepło przyjęci przez mieszkańców naszego miasta.
Ostatnie jak dotąd nasze spotkanie miało miejsce w grudniu 2012 roku, tuż przed moją niedawną wyprawą do Kanady. Wiesiek ma tę zaletę, że zawsze gromadzi wokół siebie grono przyjaciół. Ludzie lgną do niego, gdyż spowija go aura bezpretensjonalności, ciepła i życzliwości. Po prostu przyciąga do siebie ludzi. Tamtego ranka na zapleczu Księgarni Basi Goździk przy Placu Kościuszki 22 całkiem niespodziewanie zgromadzeni dosyć licznie bywalcy mogli być świadkami odbycia się tak zwanego zebrania grupy roboczej, albo też – inicjującej utworzenie nowej – na razie nie wiadomo czego – fundacji, organizacji, grupy właśnie – w każdym razie „ciała”, które w niedalekiej przyszłości zajmie się historią Tomaszowa Mazowieckiego w kontekście przedwojennych, wojennych i powojennych losów jego mniejszości – Żydów i Niemców. Inicjatorem tego pomysłu był i jest Wiesiek Fiszbach, ksywa „Stefan”.
Napisz komentarz
Komentarze