Kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę przepiękną balladę jako już wielki fan zespołu The Beatles, miałem lat osiemnaście. Została wykonana 6 grudnia 1966 roku podczas pierwszej sesji nagraniowej płyty „Sgt.Pepper’s Lonely Hearth Club Band”. Ne będę tłumaczył prostego (może dzięki tej prostocie wyjątkowo pięknego) tekstu piosenki, powiem tylko, że śpiewana jest przez młodego chłopaka dla dziewczyny o swoich planach dorastania i starzenia się razem z nią. Jest to jeden z pierwszych tekstów lirycznych Paula McCartneya, napisany kiedy miał lat…16!!! Geniusz! John Lennon powiedział kiedyś w wywiadzie dla Playboya, że prawdopodobnie Paul napisał piosenkę dla swojego ojca, który miał wkrótce osiągnać ten piękny wiek, a było to jeszcze w czasach, kiedy chłopcy pogrywali w klubie „Cavern”.
When I get older losing my hair, Many years from now,
Will you still be sending me a valentine, Birthday greetings bottle of wine?
If I'd been out till quarter to three, Would you lock the door,
Will you still need me, will you still feed me, When I'm sixty-four?
Oo oo oo oo oo oo oo oooo You'll be older too, (ah ah ah ah ah)
And if you say the word, I could stay with you.
Doing the garden, digging the weeds, who could ask for more?
Will you still need me, will you still feed me,
when I'm sixty-four?”
(The Beatles)
Teraz ja mam „sixty four” a więc to czterdzieści siedem lat temu puszczałem w kółko płytę wsłuchując się w geniusz „Fab Four”. Nie tak dawno wraz z córką i jej narzeczonym odśpiewaliśmy tę piosenkę jako hymn radości w dniu moich urodzin. Jest w niej, w jej melodii i sposobie interpretacji, także w tekście - coś wesołego, kojącego i wbrew pozorom – nastraja ona życzliwie, daje kopa do życia człowieka według potocznych opinii – leciwego. Daje taką dawkę optymizmu, że dopiero chce się żyć.
Wracając do czasów, kiedy piosenka została nagrana, pamiętam, że czułem się wtedy najważniejszym człowiekiem na ziemi, nieśmiertelnym, nie myślącym o przyszłości, lecz bawiącym się bezceremonialnie i „do spodu” teraźniejszością. Przepraszam, myślałem o przyszłości w specyficzny sposób, odrzucając ją zarazem na skutek przekonania, że kiedy osiągnę (jak się uda) wiek lat sześćdziesięciu czterech, życie będzie tak dotkliwie wredne i niedorzeczne, że nie będzie w ogóle warto żyć.
Mój ty Boże, jak bardzo głupi może być młody człowiek, wiem to teraz, i bardzo dobrze. Jakże szczęśliwym człowiekiem jestem teraz, kiedy mam 64 lata. Kiedy przypomnę sobie wielość mrożących krew w żyłach i jeżących sierść na grzbiecie przypadków, kiedy Wszechmogący Bóg litował się nade mną i podnosił kciuk do góry, dziękuję mu z głębokim pokłonem za uratowanie życia. Jakoś się uratowałem.
Pewnego pięknego poranka, kiedy stuknęło mi właśnie 64 lata, obudziłem się rześki i uśmiechnięty. Pobiegłem do lustra nie zmieniając zastanego w trakcie budzenia się ze snu grymasu i zobaczyłem odbicie twarzy szczęśliwego człowieka. I stwierdziłem, że życie nie musi być okropne kiedy się człowiek staje…no, powiedzmy – kiedy się robi starszy. I że jest to powiązane z lepszym rozumieniem wszystkiego, co cię otacza, spraw, zdarzeń oraz ludzi. Stwierdziłem, że kocham życie. Stwierdziłem, że kocham innych ludzi. Z osłupieniem skonstatowałem, że kocham siebie. I wtedy zrozumiałem, jak bardzo chce mi się żyć.
To oznaczało chyba, że moje doświadczenie życiowe doprowadziło mnie do tych mądrości. Że gdybym nie przeżył tych 64 lat, nie wiedziałbym tego, co wiem teraz. A czego mnie właściwie nauczyło? Czy rzeczywiście jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z głupca zrobiłem się mędrcem? Nie, nie tędy droga. Dojrzałem do stwierdzenia, że nie jestem absolutnym panem swojego życia i do tego, że życie w ogóle nie potrzebuje mojej zgody. Innymi słowy, pogodziłem się z myślą, że bardzo ważna jest pokora wobec życia i wszystkiego, co ono przynosi. I jeszcze coś. Przestać się bać życia. Takim, jakie jest i tak będzie, bez większego wpływu naszego chcenia. Owszem, należy pomagać sobie w tym wszystkim, nie zapominać o pewnych koniecznych ograniczeniach, czyli słuchać prawa społecznego, nie odbiegać zbytnio od praw pisanych i tych niepisanych, ustanawianych i akceptowanych przez społeczeństwo i religię. Ale kiedy zaakceptowałem siebie takiego, jaki jestem, więcej – kiedy zaakceptowałem różność ludzi mnie otaczających, kiedy zaakceptowałem siebie, ludzi i sprawy dziejące się wokół mnie, moje życie dopiero wtedy zaczęło być niewiarygodnie przyjemne.
Napisz komentarz
Komentarze