Choć wcześniej chciały zaistnieć inne, podobne temu stylowi jak Surf (nie kontaktowy taniec rąk) czy Hully Gully (również taniec solo, nóg, odmiana twista). Twist połączył te dwa style w jedną logiczną i cieleśnie, ruchową całość. Lata sześćdziesiąte to nieustanna dominacja na wszystkich salonach, parkietach, prywatkach twistowego szaleństwa, które trwa nieustannie do dziś.
Zanim jednak powstał twist, w drugiej połowie lat 50-tych XX wieku, światowe, również polskie podwórka, place zabaw, boiska szkolne opętała nowa zabawa z kółkiem plastikowym, metalowym czy drewnianym (o średnicy ok. 1 metra) nazwana hula hoop. Zabawa ta polegała na kręceniu kółkiem za pomocą bioder, szyi, klatki piersiowej, rąk, czy nóg. Szał kręcenia opętał wszystkich, dzieci, młodzież i starsze osoby. Kręciłem również ja. Na każdej szkolnej przerwie czy też śniadaniowej w pracy wykorzystywano do maximum czas wolny, by choć przez chwilę ciało swoje wprowadzić w wirtualny ruch, w seksowną wibrację.
Robiliśmy podwórkowe konkursy w kręceniu kółkiem. Z wielką przyjemnością i podnieceniem oglądało się kręcące pupami dziewczyny, patrząc zazdrośnie na ich przepiękne kształty, piersiowe jabłuszka, wprowadzone w ruch. Nowa zabawa, hula hoop, wyeliminowała z podwórka na pewien okres, tradycyjne gry w klasy, dwa ognie czy chłopięcą klipę. Mogę dziś powiedzieć, że to właśnie hula hoop było preludium do późniejszych, twistowych szaleństw.
Kolejnym miejscem, po kawiarni Literacka, tanecznych spotkań tomaszowskiej młodzieży stał się Młodzieżowy Klub ZMS przy ulicy Barlickiego 9 (dziś budynek w ruinach oczekujący na budowlaną egzekucję). Działo się tak za kadencji I Sekretarza ZMS, którym w owym czasie był pan Marian Kotalski. Pan Kotalski (zmarł w 2012 roku) był dla mnie wcześniej znaną personą, gdyż na przełomie lat 50/60-tych pracował jako "świetlicowy" w mojej dzielnicy Starzyce w nieistniejącym dziś zakładzie ZPW Nowotki przy ulicy Warszawskiej 105/107. Właśnie na funkcję Sekretarza ZMS awansował ze stanowiska świetlicowego.
Tak, jak Literacka swoją działalność taneczną oferowała w okresie wakacji, ferii (wiosenne, zimowe), tak Klub ZMS czynił swoją powinność dla naszej młodzieży w trakcie roku szkolnego. Codziennie w godzinach wieczorowych do pomieszczeń klubu przychodziły tłumy tomaszowskiej młodzieży szkolnej, jak również z pobliskich okolic dzielnicy czy ulicy Barlickiego. Znajdował się tu bufet z napojami, również gorącymi (kawa, herbata), słodyczami, ale również można było tu przekąsić coś na gorąco (bigos, parówki, sałatka warzywna), co miało kolosalny wpływ na zatrzymanie się młodzieży na dłużej, nikomu nie groziło bycie głodnym. Ceny w klubie były chyba jbardziej przystępne niż w innych gastronomicznych punktach w mieście. Były minimalne narzuty - czy też nie było ich wcale, albo nie odczuwalne na naszą kieszeń.
Ponieważ w Tomaszowie istniały internaty szkolne (przy Liceum Medycznym, Liceum Pedagogicznym, Technikum Budowlanym), wielu młodych ludzi, dla tak zwanego zabicia czasu, przychodziło właśnie z tych uczniowskich instytucji do klubu przy Barlickiego. Płaszczyk ochronny jakim była organizacja - „ZMS” – usprawiedliwiała przed kadrą internatu, niejednokrotnie wydłużony czas pobytu w klubie (po 22.00) internatowej młodzieży.
Wszyscy wiedzieliśmy, że organizacja ZMS pełniła podstawową funkcję w mieście gdzie jej głównym zadaniem było indoktrynowanie młodych osób poprzez wpajanie marksistowsko - leninowskiej, socjalistycznej ideologii. Fajfy w ZMS, miał to przyciągający rodzaj rozrywki, gdzie pod jej przykrywką (socjalistyczna moralność), niejednokrotnie z przybyłych na tańce osób, dało się wciągnąć w ideologiczną machinę.
W klubie znajdowało się jedno bardzo duże pomieszczenie ze sceną, stolikami, krzesełkami i sporym miejscem z przeznaczeniem na tańce. Przychodziła tu młodzież z dzielnicy, również silna, tanecznie grupa, zaprawiona wakacyjnym rock’n’rollem na fajfach w Literackiej, z I i II LO czy szkół zawodowych (mechanicznych, budowlanych, chemicznych, ekonomicznych). Lokal przy Barlickiego stał się kolejną bazą do której na stałe przywiązała się spora grupa młodzieży, traktując klub jak swój dom.
Z racji tej, że na świecie i w naszym mieście zakrólował bezkontaktowy twist, na parkiecie ZMS, zawsze był tłum młodych nie wymagający parzystej liczby (chłopców i dziewcząt) osób, gdyż każdy sobie - kręcił swoim ciałem. Największym hitem tamtych lat, który królował na wszystkich fajfach w klubie ZMS był Speedy Gonzales
z repertuaru Pat Boona. Nieustannie brzmiały też takie twistowe szlagiery jak; Peppermint Twist, The Twist, Pony Time, Oliver Twist czy Twist and Shout. Nie sposób było słuchając wymienionych rytmów utrzymać na wodzy swoje ciało.
Przychodziła tu młodzież nieco inna niż do kawiarni Literacka, zdecydowanie młodsza. Mogę powiedzieć, że magnetofon w pierwszej połowie lat 60-tych robił zawrotną „karierę” na wszelkiego rodzaju muzycznych spotkaniach. Między innymi był głównym czynnikiem rozwoju imprez tanecych we wszelkiego rodzaju klubach, lokalach publicznych, szkolnych zabawach czy w prywatnych domach.
Jedną z najbardziej pozytywnych cech spotkań muzycznych w klubie ZMS, było to, że przychodząca do lokalu zdolna muzycznie młodzież, grająca na różnych instrumentach, znalazła tu idealne warunki na rozwój i utrwalanie swoich talentów i umiejętności. Było tu pianino stojące na scenie i perkusja, instrumenty tak zwane służbowe. Takie warunki stwarzał ówczesny Sekretarz ZMS. Marian Kotalski jeszcze jako świetlicowy w Starzycach marzył o stworzeniu własnego, młodzieżowego zespołu, który obsługiwałby zabawy w przyzakładowych świetlicach i klubach.
Tak się złożyło, że do klubu ZMS zaczęli przychodzić bardzo zdolni muzycznie, notabene moi przyjaciele, grający na gitarach bracia Mietek (prowadząca) i Andrzej (basowa) Dąbrowscy, Michał Holc (rytmiczna), na perkusji (również śpiewał) Andrzej Kuźmierczyk i śpiewający (bardzo dobrze po angielsku) Romek Jędrychowski. Wszyscy muzycy oprócz Andrzeja Kużmierczyka, byli uczniami I LO. Dzięki nieprzeciętnie, muzycznie zdolnemu Mietkowi Dąbrowskiemu (od dziecka bardzo dobrze grał na akordeonie i pianinie) zespół szybko zgrał się, tworząc silną, gitarową grupę na wzór super zespołu wszechczasów, The Shadows. Romek Jędrychowski okazał się lokalnym Cliffem Richardem, bo najwięcej utworów śpiewał z jego repertuaru.
Mietek, Andrzej i Romek uczestniczyli w rock’n’rollowych seansach u Szymona przy Placu Kościuszki 17, śmiem twierdzić, że właśnie spotkania muzyczne u Wojtka decydowały o ich doborze repertuaru poprzez osłuchanie się płyt. Pamiętam, że często w tygodniku New Musical Express zamieszczane były nuty czy teksty największych, aktualnych na rynku przebojów, z czego Mietek Dąbrowski często korzystał. Posiadał kapitalny słuch, potrafił po jednym przesłuchaniu, czy w trakcie słuchania utworu, wziąć do ręki gitarę prowadzącą i wygrać, zmieniając opuszkami palców akordy, linię melodyczną. Miało to duży wpływ przy najbliższej próbie zespołu w klubie ZMS.
Napisz komentarz
Komentarze