Łakomy morskiej kąpieli, w kilka sekund po zrzuceniu wierzchniego odzienia znalazłem się w morskiej otchłani. Do późnych, popołudniowych godzin była tylko kąpiel i opalanie się. Czas do premiery szybko nam minął i na dwie godziny przed seansem znaleźliśmy się na gdańskiej, głównej ulicy, Długi Targ. Oczarowani urokiem starówki, średniowiecznych kamienic, uliczek, doszliśmy do Neptuna i udaliśmy się do znajdującej vis a vis pomnika rzymskiego Boga wód, pijalni piwa w piwnicy (dziś już nie istnieje), budynku obok Dworu Artusa.
W oczekiwaniu na seans filmowy spijaliśmy gdańską zupę chmielową. Na kwadrans przed godziną zero, udaliśmy się do znajdującego się nieopodal kina Leningrad. Przed kinem tłumy widzów, fanów, nie wszyscy z biletami. Choć kasy kina nieczynne, na wszystkie seanse bilety wyprzedane, to jednak przed budynkiem i na poczekalni kina grasowało kilku koników oferując bilety w cenach dwukrotnie (i więcej) wyższych, niż w kasie. Rozchodziły im się jak przysłowiowe, ciepłe bułeczki. Było widać, sądząc po ubiorze, że większość osób przyszła prosto z plaży. W wypełnionej po brzegi sali kinowej przygasły światła i na panoramicznym ekranie ukazał się oczekiwany przez wielu, nie tylko kinomanów ale również fanów rock’n’rolla, filmowy klasyk, western, Rio Bravo.
Wspaniały film, wspaniały western, olbrzymie tempo, strzelaniny, pojedynki na pięści ale dla mnie i moich przyjaciół najważniejsze były końcowe sceny filmu, w których w całości, jak rzadko w innych filmach, Dean Martin w duecie z Ricky Nelsonem wyśpiewali My Rifle My Pony and Me, a drugi song Ricky wykonał solo, Cindy Cindy, gdzie przy refrenie wtórowali mu Dean i Walter Brennan.
Oczarowani Nelsonem, jeszcze długi wieczór w domu pana Czesława dzieląc się wrażeniami filmowymi, rozmawialiśmy o muzyce, o rock’n’rollu gdzie Andrzej z płytoteki brata puścił nam czwórkę grupy The Platters, na której znajdowały się hity nad hity Only You, The Great Pretender, Twilinght Time, czwartej piosenki nie pamiętam. Położyliśmy się spać, by rano z Szymonem ruszyć na wcześniej zaplanowany (Andrzej pozostał w domu, miała przyjechać rodzina z Tomaszowa) spacer plażą z Brzeźna do Sopotu.
Było bardzo słonecznie i bezwietrznie, tafla morskiej wody ani nie drgnęła. Około 10.00 rano, po porannej kąpieli, ruszyliśmy piaszczystą drogą, w kierunku mola w Sopocie. Po drodze mijaliśmy plaże Przymorza, Jelitkowa, Oliwy, które służyły nam za przystanki. Wykorzystywaliśmy je nie tylko na odpoczynek, opalanie się ale szczególnie na kąpiele by ostudzić rozgrzane spacerem w słońcu, nasze ciała.
Nie spiesząc się zbytnio około 14.00 znaleźliśmy się przy sopockim molo. Opuszczając plażowe piaski stanęliśmy na asfaltowej drodze biegnącej od ulicy Bohaterów Monte Casino do wejścia na molo. Po drugiej stronie ulicy Powstańców Warszawy dostrzegłem duży, otwarty od ulicy taras, z kilkunastoma stolikami, krzesełkami na którym widniał bufet z napojami, gdzie można było ugasić pragnienie. Przeszliśmy na taras, spijając schłodzony napój dostrzegłem obok, na tablicy ogłoszeń kartkę formatu A4, na której widniał duży napis: PRZYJMUJEMY DO PRACY. Wojtek pozostał na tarasie a ja wszedłem do biura.
Już od godziny 16.00 tego dnia byliśmy zatrudnieni, właśnie na tarasie, na którym gasiliśmy pragnienie. Taras to fragment kawiarni Pawilon, który wieczorem odgradzany był od ulicy ciężkim, ciemnozielonym brezentem, tworząc zadaszenie i ścianę nie do przejścia z zewnątrz ulicy. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy, że po brezentowym montażu tworzyliśmy codziennie, swoisty, taneczny pawilon, słynny na całą Europę, sopocki Non Stop.
Odbywały się tu przez całe lato taneczne spotkania młodzieży polskiej i nie tylko, zwane z angielska fajfami (five o’clock). Był to najpiękniejszy okres w systemie komunistycznym. Autostop, jako najtańszy środek lokomocji przemieszczania się po kraju i pierwsze, można powiedzieć taneczne zjawisko jakim były codzienne fajfy w Sopocie. To niepodważalne, dwa najbardziej zapamiętane przedsięwzięcia w siermiężnej, gomułkowskiej Polsce. Codziennie, przez okres 10/12 dni montowaliśmy i demontowaliśmy taneczny pawilon, nie płacono nam za wykonaną pracę, ale wynagrodzenie jakie otrzymywaliśmy dla nas było czymś więcej niż pieniądze. Mieliśmy wolny wstęp plus towarzyszące osoby na wszystkie fajfy w okresie zatrudnienia. Dodatkowo z Szymonem otrzymywaliśmy po dwa kruszony na stolik o pojemności 0,5 litra każdy (napój ze szczyptą alkoholu z miksowaną w śmietanie truskawką), choć w czasie trwania fajfów alkoholu nie podawano.
Do tańca przygrywał po raz pierwszy po szczecińskim (1962 rok) konkursie Szukamy Młodych Talentów, trzeci zespół Franciszka Walickiego – Niebiesko Czarni, w składzie; Jerzy Kossela – gitara elektryczna, Paweł Juszczenko – gitara elektryczna, Henryk Zomerski – gitara basowa, Andrzej Jasiński – gitara elektryczna, Daniel Danielowski – fortepian, Włodzimierz Wander – saksofon, Jan Kowalski – perkusja. Wokalistami byli Bernard Dornowski i Marek Szczepkowski, których wspomagała tanecznie Miss Twista Trójmiasta Danuta (Szado) Skórzyńska. Całość codziennych, przygrywających do tańca występów, urozmaicał śpiewający konferansjer Piotr Janczerski. Również w przerwie po tanecznych rundkach, lukę wypełniał niejaki Czesław Wydrzycki (przyszły Niemen) urozmaicając czas songami latynoamerykańskimi czy rosyjskimi czastuszkami. Krzysztof Klenczon dołączył do zespołu dopiero w drugiej połowie sierpnia 1962 roku.
Nasz lipcowy, wakacyjny dzień wyglądał teraz w ten sposób, że wstawaliśmy około godziny 9.30 (zmieniliśmy mieszkanie, w śródmieściu Gdańska), śniadanie, około 10.00 tramwajem na plażę w Brzeźnie, spotkanie z Andrzejem Tokarskim, kąpiel w morzu i wędrówka piesza do Sopotu. Po drodze dwa, trzy przystanki (Przymorze, Jelitkowo, Oliwa) wykorzystane nie tylko na odpoczynek, kąpiel ale przede wszystkim na poderwanie dziewczyn na wieczorne fajfy w Non Stopie.
Nie było żadnych problemów z dziewczynami, bo któż nie chciałby przynajmniej raz w turnusie zaliczyć stający się legendą klub. Bycie w pawilonie tanecznym dla młodego człowieka było wielką nobilitacją. Podczas naszej pracy w Non Stopie trafiliśmy też na dni deszczowe, wówczas skorzystaliśmy z worków foliowych przeznaczonych na zabezpieczenie garniturów. Zdobyliśmy je w sklepie z ubraniami we Wrzeszczu. Wkładaliśmy w nie nasze wierzchnie odzienie i do Sopotu szliśmy plażą w deszczu, w samych kąpielówkach. Mieliśmy wraz z partnerkami służbowe stoliki, po dwakruszony na parę, przy stoliku obok nas zasiadał facet w jasnym garniturze w białej popelinie i włoskim krawacie, który przedstawił się nam jako Czesław (był to Wydrzycki). Taneczne szaleństwa trwały zawsze do późnych, wieczornych godzin, następnie demontaż brezentowych ścian, zadaszeń i około północy kolejką SKL powrót do Gdańska. Na drugi dzień wszystko zaczynało się od początku, i tak trwało aż do wyjazdu z Trójmiasta. Dziś mogę jednoznacznie stwierdzić, że były to najpiękniejsze moje wakacje, sopockie doznania w takim wymiarze nigdy się nie powtórzyły w moim życiu i do końca swoich dni będę pamiętał jedyną w swoim rodzaju akcję, jakim był Autostop 1962.
Wracając do domu z sopockiej, wakacyjnej przygody siedzieliśmy z Szymonem na kipie Stara w milczeniu, rozmyślając, co zrobić w naszym ukochanym Tomaszowie, by doprowadzić do podobnych tanecznych spotkań. Wśród znajdujących się wielu innych autostopowiczów na skrzyni ciężarówki, pierwszy przerwał milczenie Wojtek. - Tolek mam pomysł, można by takie fajfy zorganizować w Literackiej. - Prochu Szymon nie wymyślił, o tym samym i ja myślałem. – Tak samo i ja pomyślałem tylko jak to zrobić? Cisza zapanowała, którą ponownie przerwał Wojtek, - Ty chodziłeś do jednej klasy z dziewczyną, której ojciec jest dyrektorem ZDK Włókniarz i w jego jurysdykcji znajduje się kawiarnia Literacka. Po chwili odezwałem się, - Tak, z Ireną Gawarzyńską. Tylko musisz wiedzieć Wojtek, że jej ojciec pan Nikodem Józef Gawarzyński był w tamtych (1956/58) latach przewodniczącym Komitetu Rodzicielskiego a ja będąc w 7 klasie dokonałem przestępstwa. Brałem udział z trzema innymi kolegami w spaleniu kilku dzienników szkolnych. Działo się to nie tak dawno, zapewne o tym jeszcze pamięta. To niezbyt fortunne dla mnie, mogłyby wystąpić problemy.
Kiedy wysiadałem pod swoim domem w mojej dzielnicy Starzyce, Wojtek, wraz z innymi autostopowiczami jechał dalej, do centrum, powiedzieliśmy sobie cześć a Szymon dorzucił, - Do tematu jeszcze wrócimy.
Napisz komentarz
Komentarze